Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
REKLAMAMrowka zaprasza
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
31 marca 2021r. godz. 16:08, odsłon: 2326, Bolec.Info/Bolecnauci

Tajemnica szmaragdu - odcinek 59

Część, w której akcja przyspiesza w 3,2 s do setki, a w niej sensacyjny pościg ulicami Bolesławca.
Targowisko
Targowisko "Manhattan" w Bolesławcu (fot. Kazimierz Marczewski)

Już jest pięćdziesiąta dziewiąta część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Pięćdziesiąta szósta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Pięćdziesiąta siódma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Pięćdziesiąta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Dzisiaj Bolecnauta Pan M. przybliża nam wyczyny Hieronima na motocyklu. Zapraszamy do lektury:


Schodząc po schodach na parking, na którym lśnił bajecznie wyglądający potwór rodem z torów wyścigowych MotoGP, Hieronim zakończył rozmowę z podkomisarzem Kamińskim, którego relacja z wydarzeń w szpitalu mogłaby stanowić scenariusz filmu sensacyjnego. Stało się to, co razem z podkomisarzem między słowami podejrzewali. Polańska i Wilczyński, którzy wplątali się w niezłą aferę, nawet jeżeli nie międzynarodową i nie szpiegowską (chociaż nigdy nie wiadomo), nadal mogli być celem znanego ze zdjęcia, wciąż jednak tajemniczego przestępcy. Tym razem na przeszkodzie ich prześladowcy stanął, i to dosłownie, prokurator Pietrzak i teraz to on został wykluczony. Oby tylko chwilowo. Trzeba pilnie dotrzeć do szpitala, podkomisarz będzie mnie tam na pewno potrzebował, pomyślał aspirant Świgoń, chowając do kieszeni zdjęte okulary, które przeszkadzałyby mu przy zakładaniu kasku motocyklowego.

Zanim ponownie czarny kask właściciela Hayabusy znalazł się na jego głowie, Hieronim zauważył, że wewnątrz zamontowany jest system głośnomówiący, a na lewej ściance kasku przyklejony jest panel z dużymi przyciskami do obsługi zestawu palcami, nawet zaopatrzonymi w rękawice. Wcześniej, kiedy „wypożyczał” jednoślad, nie zwrócił na to uwagi. Odłożył kask na siedzenie, uruchomił na telefonie funkcję bluetooth i sparował oba urządzenia. Sądził, że do czasu zwrotu zarekwirowanego jednośladu może być przydatne, aby móc w razie potrzeby prowadzić i rozmawiać jednocześnie.

Właściciel szatańskiego ścigacza był na tyle zapobiegliwy i majętny, że dodatkowo zakupił i przymocował uchwyt na telefon w specjalnie przeznaczonym do tego miejscu pośrodku kokpitu. Hieronim bez problemu umieścił tam swojego smartfona, przywdział kask, po czym wyjął z kieszeni i włożył przez otwartą przyłbicę naprawione rękami Żakliny okulary. Przyciśnięte do skroni zauszniki bryli trochę go uwierały, ale bez nich mógłby nie odróżnić znaku zakazu wjazdu od logo londyńskiego metra, więc musiał jakoś się dostosować i ścierpieć tę niewielką niedogodność.

Wsiadł na motor, włożył kluczyk i sprawdził działanie połączenia telefonu z zestawem, wyszukując na YouTubie „Road to hell” Chrisa Rei. Odsłuch świetny, ale to za spokojne, zdecydował ledwie po dziesięciu sekundach odtwarzania. Po chwili namysłu zmienił na bardziej energetyczne „Highway to hell” AC/DC. No, to znacznie lepsze i bardziej klimatyczne, pomyślał. Opuścił szybę kasku, przekręcił kluczyk i stwierdził, że nawet gruby pomruk silnika zbytnio nie zakłóca brzmienia muzyki. Ale czad! Ciekawe ile trzeba odkładać z pensji policjanta, żeby stać mnie było na takie cacko? Jeszcze tylko trzeba by zmienić ten idiotyczny garniak. Odpychając się nogami wycofał motor na półtora jego długości, a potem powoli i płynnie, nie przekręcając praktycznie manetki, na minimalnych obrotach wyjechał z parkingu skręcając w lewo w stronę nowej galerii, wybudowanej na dawnym terenie PKS i zielonej stacji paliw BP. Trochę go poniosło, bo wyobraził sobie, że będzie teraz jeździł jak samotny mściciel, przemierzający niebezpieczne ulice miasta i bezwzględnie wymierzający sprawiedliwość niegodziwcom. Strzeżcie się, szumowiny! Nadjeżdża samotny wilk McQuade!

Po dwóch minutach Ghost Rider Hieronim zatrzymał się na czerwonym świetle, jako pierwszy w kolejce prawoskrętów na skrzyżowaniu przy targowisku, nie wiadomo czemu zwanym Manhattanem. Po przeciwnej stronie swoim wyglądem raziła nieco w oczy kolejna galeria, nazwana przez kogoś w przypływie szału twórczego szumnie Starą Mleczarnią, choć po dawnym kompleksie budynków mleczarni nie pozostał nawet smród sfermentowanego kefiru, z którego słynęła dawna bolesławiecka OSM. Tak mu mówiła jego mama, bo sam z racji wieku nie za bardzo pamiętał ani nabiałowej fabryki, ani tym bardziej smaku pochodzących stamtąd mlecznych przetworów.

Po prawej stronie, od ulicy Jeleniogórskiej, utworzył się przed światłami niewielki korek sześciu samochodów. Jako siódme auto podjechało właśnie ciemne audi A4 z przyciemnianymi szybami, na charakterystycznych pełnych, przypominających z daleka membrany głośników, alufelgach i z niskoprofilowymi oponami, które zapewne miały wywołać wrażenie znaczącego obniżenia podwozia i tym samym nadać pojazdowi sportowego charakteru. No, ale ani jedno, ani drugie nie wyszło, stwierdził wizualnie zniesmaczony Hieronim i ruszył, kiedy tylko strzałka dla jego pasa ruchu zmieniła się na zieloną.

Jako, że szpital znajdował się jakieś trzysta metrów dalej, Hieronim nie wprowadzał silnika na wyższe obroty. Kiedy przejeżdżał koło sznurka osobówek, wszyscy kierowcy bez wyjątku okręcali głowy, żeby zobaczyć, co to za futurystyczna maszyna wydaje takie niesamowite dźwięki z obustronnie umieszczonych, nisko mruczących wydechów Two Brothers. Jeszcze bardziej ich szokowało na pewno, że na ścigaczu siedzi koleś wyglądający jak korpoludek jadący prawdopodobnie na ważne spotkanie w sprawie największej fuzji w branży finansowej ostatnich lat. Ale jeden gość, ten z ostatniego w kolejce audi, nie zwrócił w ogóle uwagi na Hieronima, bo trzymał lewą ręką przy uchu komórkę. Rozmawiał z kimś i patrząc tępo przed siebie, nie spuszczał z oczu sygnalizatora świateł drogowych na krzyżówce. Poza nim w środku audi nie było nikogo. Przynajmniej tak się Hieronimowi wydawało.

Szkoda, że nie mam czasu, pożałował aspirant zbliżając się już do maski stojącego audi, bo należy ci się mandat, baranie jeden. A, zresztą. Co tam, przynajmniej zwrócę bałwanowi uwagę. I tak przejeżdżam obok, a ten stoi na światłach, więc te kilka sekund mnie nie zbawi, stwierdził Hieronim.

Nacisnął pedał hamulca i zaczął zwalniać. Zatrzymał się przy drzwiach kierowcy audi, wrzucił neutralny bieg i podparł motocykl dwiema stopami, po czym lewą ręką zapukał w szybę boczną, a prawą sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Nie ściągając kasku, ani nie podnosząc przyciemnianej przyłbicy, pokazał facetowi przez szybę legitymację funkcjonariusza policji. Ten odwrócił absolutnie niewzruszoną twarz w jego stronę i opuścił rękę z telefonem, ukazując charakterystyczne, nieładne blizny na dolnej części swojego lewego policzka, bezgłośnie wymawiając znane i nadużywane powszechnie przekleństwo na „K”, co Hieronim natychmiast rozpoznał z ruchu warg poszukiwanego bandyty ze zdjęcia.

Hieronimowi wewnątrz kasku wyrwało się identyczne brzydkie słowo, do którego dodał jeszcze soczyste „mać” na końcu. Kto by się spodziewał, że przypadkiem natknie się na faceta, którego portret od dzisiaj miał być najczęściej pokazywanym zdjęciem, i to nie tylko w lokalnych bolesławieckim mediach.

Zamiast zsiąść z motocykla, sięgnąć po służbowy pistolet znajdujący się w kaburze pod pachą i aresztować porywacza, Hieronim postanowił nie dać po sobie niczego poznać i nadal udawać, że jedynym powodem zatrzymania była zabroniona prawem rozmowa kierowcy przez telefon podczas jazdy. Jeżeli w bagażniku nadal znajduje się Żaklina, nie wolno mi ryzykować strzelaniny niemal na środku skrzyżowania, pomyślał. Nadal nie otwierając kasku poczekał, aż szyba w samochodzie zostanie opuszczona. Na niewidoczne spod nakrycia głowy czoło wystąpiły mu krople potu i zaczęły zalewać oczy. A może to jednak łzy nad losem Żakliny?

***
Nie wzbudzający niczyich podejrzeń, nie zatrzymywany przez nikogo Dymitr, powoli wyjechał z terenu szpitala i skręcił w prawo. Miejsce, do którego musiał aktualnie pilnie dotrzeć, aby przemycić tam swój podwójny ładunek, znajdowało się kilkanaście kilometrów od Bolesławca, na terenie byłego poradzieckiego lotniska, które dawniej, jako żołnierz znał doskonale. Podczas służby wojskowej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wielokrotnie tam bywał, podobnie jak i w innych, licznie rozsianych po bliższej i dalszej okolicy wojskowych obiektach należących do Armii Radzieckiej, na krótko przed rozpadem Układu Warszawskiego, co zdarzyło się w lipcu 1991 roku.

Jego jednostka była jedną z ostatnich, które miały opuszczać teren Polski, ale jemu nie za bardzo chciało się wracać do swojej rozpadającej się na kawałki ojczyzny, więc szukał możliwości i okazji, aby tutaj pozostać. Na Zachód go nigdy nie ciągnęło. Dla niego Polska była jak Zachód. Tu wszystko znał i zawsze dobrze się odnajdywał. W Bieszczadach to już całkiem czuł się jak u siebie w domu. Lasy, góry, cerkwie, mentalność i odmienność kulturowo-religijna tubylców świetnie mu odpowiadały. Uśmiechnął się. Jeżeli dożyje do emerytury, a jest to w jego fachu mało prawdopodobne, to znajdzie tam jakieś ustronne miejsce na ostatnie lata życia. Może nawet zaproponuje to samo Sylwii? Polubił ją i jej oddanie sprawom materialnym. W tym przypadku przynajmniej wiadomo, że ich relacja opierałaby się na solidnych i trwałych podstawach. Przynajmniej do czasu wyzerowania salda w banku.

Oczywiście dzisiaj byłe lotnisko w Osłej, nazywane kiedyś nie wiadomo czemu lotniskiem Krzywa, wyglądało zupełnie inaczej i nie przypominało ani trochę ogromnego wojskowego kompleksu sprzed lat. Jeszcze do niedawna dało się tam nawet odczytać trochę starych rosyjskich napisów, ale teraz praktycznie wszystko już uległo zatarciu i zniszczeniu. Wszystko oprócz kilku zrujnowanych szkieletów budynków oraz hangarów, które powoli i samoistnie ulegały degradacji i rozpadowi. Nawet betonowe pasy lądowiska skruszały lub zostały rozebrane. Być może ziemia na lotnisku pozostała jeszcze gdzieniegdzie soczyście nasączona lotniczą benzyną, ale z pewnością to wszystko, co można było jeszcze tam znaleźć po pobycie Rosjan.

Dzięki zachowaniu zjazdu z drogi, nazywanej dotąd niesłusznie autostradą, ponad dwadzieścia lat temu przekształcono te tereny w strefę ekonomiczną i wielkie miejsce obsługi podróżnych, co spowodowało, że jak grzyby po deszczu zaczęły tam powstawać nowoczesne hale, magazyny oraz stacje benzynowe z restauracjami i barami. Akurat to Dymitrowi pomogło, bo dzięki temu że kręciły się tam obecnie setki, jeśli nie tysiące, ciężarówek i osobówek w ciągu każdej doby, łatwiej było rozpłynąć się w tłumie, nie przyciągać wścibskich spojrzeń i nie wywoływać niczyich podejrzeń o jakąkolwiek nielegalną działalność. Dymitr w swoim aucie nie zwracał uwagi nawet, kiedy kręcąc się tam w środku nocy, przygotowywał lokum dla swoich nowych podopiecznych. Właściwie to szykował tylko jedno miejsce, ponieważ nie mógł wiedzieć, że uda mu się wkrótce ustrzelić na polowaniu dublet trofeów. Za chwilę będzie więc musiał zaimprowizować drugie miejsce dla schwytanej nadprogramowo żółtej sikorki.

Kiedy pod szpitalem pakował do bagażnika córkę rudowłosej lisicy obok jęczącej ze strachu, skrępowanej dziennikarki, zauważył leżący koło tej wścibskiej świruski telefon komórkowy. Zbeształ się w myślach za to, że nie przeszukał jej kieszeni kiedy ją upychał do samochodu w tunelu, ale przecież było tam ciemno, a on musiał jakby działać w znacznym pośpiechu. Uspokoił się nieco, kiedy zorientował się, że telefon jest wyłączony. A może sprzęt się po prostu rozładował? Ciekawe, czy udało się jej gdzieś wcześniej dodzwonić? Kiedy ponownie uśpił młodą redaktor, na wszelki wypadek i z niejaką przyjemnością przemacał teraz wszystkie kieszenie obu panien, ale nie znalazł więcej elektronicznych urządzeń. Dziwne, czyżby córka rudej nie nosiła komórki?

Chwilę przyglądając się Śpiącym Królewnom stwierdził, że gdyby miał zorganizować wybory Miss Bagażnika, nie mógłby zdecydować, która z kandydatek miałaby największą szansę wygranej. Jedna i druga miały swoje atuty. Ale mimo znacznie większych atutów żółtogłowej fotoreporterki, coś go bardziej ciągnęło do tej drugiej. Tak bardzo przypominała mu Nataszę. Ile to już lat? Trzydzieści pięć? Trzydzieści sześć? A może więcej? Na wspomnienie tamtych odległych wydarzeń na moście zaczął odczuwać drżenie palców, a w oczach mu lekko pociemniało. Z głuchym trzaskiem zamknął bagażnik, zostawiając wewnątrz, oprócz dwóch dziewczyn, także te nieco już wyblakłe, lecz nadal bolące jak zadra, wspomnienia.

Dymitr wybrał otrzymany od Alberta numer telefonu rudowłosej mamusi, ale po kilku sygnałach zgłosiło się automatyczne nagranie ze skrzynki. Miły ma głos, swoją drogą. Taki, który pozwala uwolnić wodze męskiej wyobraźni. Wolałby pogadać z nią na żywo, lecz obecnie sytuacja skomplikowała się i nie mógł w najbliższym czasie ponownie pojawić się w szpitalu. Tam teraz zaroi się od glin, stwierdził i kiedy stanął jako ostatni w kolejce do świateł odszukał przesłany mu przez Alberta telefon do córki rudej lisicy o ładnym imieniu Aleksandra. Jeżeli młoda nie miała go przy sobie, może zostawiła u mamusi w szpitalu, kiedy się tam spotkały?

Wybrał numer i sam nie uwierzył, że miał takie szczęście. Rozpoznał głos osoby, która odebrała połączenie i postanowił zabawić się udając głos jej dziecka. Wiedział doskonale, że jego numer nie wyświetlił się po drugiej stronie, więc zaskoczenie rozmówczyni musiało być nieziemskie. Ile by dał, żeby móc teraz zobaczyć jej zdziwioną minę! Ledwo skończył formułowanie realnej groźby naruszenia nietykalności cielesnej jej córki, a musiał dorzucił jedynie krótkie „Odezwę się wkrótce”, bo w szybę zapukał jakiś motocyklista, dziwak w garniturze, który jadąc w przeciwnym kierunku właśnie zatrzymał się przy jego aucie, a w którego ręce pojawiła się nagle jak wyczarowana legitymacja policjanta. Dymitr opuścił telefon i rzucił go na puste siedzenie pasażera, rzucając jednocześnie przekleństwem. Na razie żadnych gwałtownych ruchów. W razie czego udajemy turystę.

Nie otwierając przyłbicy kasku policjant czekał, aż Dymitr otworzy okno. Dymitr udał, że sięga do przycisku na lewym podłokietniku, lecz zamiast guzika uruchamiającego silnik poruszający szybą, niezauważalnie dla gliniarza sięgnął do uchwytu otwierającego drzwi, lekko go pociągnął i kiedy tylko zamek puścił uderzył gwałtownie i z całą siłą lewym barkiem w drzwi, a te gwałtownie odskoczyły i uderzyły w motocykl i znajdującego się na nim motocyklistę. Było to w stu procentach zgodne z zamierzeniem Dymitra wytrącenia ich obu z równowagi. Ponad ćwierćtonowy motocykl z nadal włączonym, mruczącym niskim głosem silnikiem, odchylił się mocno od pionu i siedzący na nim gliniarz nie był już w stanie powstrzymać przewracającego się motoru. Mimo wysiłku mającego na celu zapobieżenie upadkowi na bok, Suzuki uderzyło o asfalt przyciskając prawą nogę policjanta, który głośno i dramatycznie krzyknął.

Nie czekając na rozwój sytuacji, Dymitr zamknął drzwi i ruszył do przodu, ponieważ sznurek samochodów właśnie zaczął przemieszczać się przez skrzyżowanie. Przez chwilę zastanawiał się, czy nadal powinien trzymać się planu i skręcić w lewo, jak pojazdy jadące przed nim, ale zdecydował jednak pojechać prosto, w kierunku centrum miasta. Więcej ulic, domów i w razie czego łatwiej zgubić ewentualny pościg.

Idąca po chodniku, zmierzająca zapewne na pobliski przystanek para ludzi w średnim wieku, z przerażeniem w oczach patrzyła, jak motocyklista w kasku przewraca się i krzycząc z bólu, zostaje przygnieciony własną maszyną, a znajdujący się tuż obok samochód z piskiem opon odjeżdża. Ci dobrzy ludzie w jednej sekundzie ruszyli z pomocą, a kiedy podbiegli, zauważyli, że z dużą trudnością, a już na pewno z bólem, leżącemu udaje się stopniowo wyswobadzać zablokowaną kończynę spod jednośladu. Nieznajomy mężczyzna próbował unieść motor, a idąca z nim kobieta pomogła Hieronimowi ostatecznie wysunąć się spod pojazdu i wstać. Hieronim zaczął obmacywać nogę przez przybrudzoną nogawkę i z ulgą stwierdził, że raczej żadna kość nie została złamana. Największy ból odczuwał za to w stopie, która zapewne została na moment nienaturalnie skręcona. Zwichnięty staw skokowy nie był jednak dużą przeszkodą do dalszej jazdy, bo zawsze można jeszcze hamować hamulcem ręcznym. Hieronim zdecydowanym głosem oznajmił, że jest policjantem i poprosił przypadkowych przechodniów, aby pomogli mu unieść motor, którego silnik jakimś trafem nadal pracował.

We troje z łatwością ustawili motocykl do pionu. Hieronim podziękował za pomoc i kuśtykając usiadł ponownie na siedzisko. Jeszcze zanim wrzucił pierwszy bieg i ruszył, wybrał szybko numer telefonu podkomisarza Kamińskiego. Zacisnął hamulec ręczny i paląc gumę opony w tylnym kole, wywołując chmurę białego dymu, obrócił motor o 180 stopni, dokładnie jak to robią w filmach. Nie sądził, że manewr ten wyjdzie mu tak perfekcyjnie i to za pierwszym razem. Puścił hamulec, a przekręcona mocno manetka gazu sprawiła, że przednie koło uniosło się do góry. Nie miał pojęcia, że również i ta motocyklowa akrobacja, zwana przez maniaków dwóch kółek „wheelie”, uda mu się tak idealnie. Przypadkowi przechodnie także najwyraźniej nie spodziewali się wysokiego poziomu umiejętności motocyklisty, któremu pomogli, bo zostali tam na jezdni z szeroko otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami, podobnie jak kilkanaście innych osób będących świadkami zdarzenia.

Po dwóch sekundach od nawiązania połączenia z podkomisarzem, Hieronim pędził na wprost i już na dwóch kołach ulicą Karola Miarki w kierunku centrum miasta. Daleko przed sobą widział oddalający się samochód należący do Jacenki. W trzech krótkich zdaniach zrelacjonował swojemu koledze z wydziału dochodzeniowo-śledczego przyjazd do Bolesławca, wizytę w redakcji i przypadkowe, niefortunne drogowe spotkanie z poszukiwanym przestępcą. Aspirant poprosił, aby wszystkie dostępne radiowozy zjechały do centrum miasta i kierowały się jego wytycznymi, które ulice obstawiać i blokować. Obaj zgodnie przewidywali i wyrazili wspólnie nadzieję, że droga ucieczki bandyty będzie wieść poza miasto, nie stanowiąc większego niebezpieczeństwa dla mieszkańców Bolesławca.

Hieronim podzielił się z podkomisarzem swoimi podejrzeniami, że w samochodzie Jacenki nadal może być uwięziona redaktor Żaklina. Poprosił więc, by w razie blokady nikt nie używał broni palnej, aby przypadkiem nie podziurawić bagażnika i dziewczyny przy okazji. Z przyspieszeniem Hayabusy Hieronim nie miał najmniejszego problemu, aby dosłownie w trzy, może cztery sekundy, jeszcze zanim dotarli kolejnych świateł, dogonić uciekające audi. Światło czerwone przy „wieżowcu” Urzędu Miasta sprawiło, że przed wjazdem na skrzyżowanie od ulicy Asnyka utworzył się niewielki korek. Kierowca audi nie miał jednak najmniejszego zamiaru się zatrzymywać. W końcu nie po to przecież uciekał, żeby teraz na pierwszych napotkanych światłach grzecznie opuścić swój pojazd i położyć się na jezdni z rękami splecionymi na karku.

Bez sygnalizowania jakiegokolwiek manewru, Jacenko zjechał na lewy pas i zmuszając nadjeżdżających z przeciwka kierowców do nagłego hamowania i ucieczki na bok, wjechał ze znaczną prędkością na skrzyżowanie. Głośno piszcząc oponami audi skręciło w lewo, w dół w kierunku bolesławieckiego rynku, ponieważ pomiędzy zatrzymanymi autami nie znalazła się odpowiednia przerwa do przejechania na wprost. Hieronim słyszał narastające dźwięki syren zbliżających się radiowozów. Prawdopodobnie koordynujący pościg podkomisarz Kamiński wraz z dyżurnym obserwującym monitoringi podali dokładną pozycję ściganego samochodu i rzucili do akcji wszystkie możliwe dostępne obecnie patrole.

Podążając śladem uciekającego bandyty, Hieronim starał się cały czas siedzieć mu na ogonie, trzymając w odległości dosłownie kilku, kilkunastu metrów za nim. Wiedział, że sporo ryzykuje, ale nie mógł odpuścić bandycie, który swoją szaleńczą jazdą zagrażał wielu przypadkowym przechodniom. Przerażeni ludzie, słysząc ryczące silniki sami mimowolnie oddalali się o kilka kroków dalej od jezdni. Oczywiście znaleźli się i tacy, którzy zatrzymując się wzdłuż ulicy Asnyka, a potem Sierpnia ‘80 bez krępacji uruchamiali aparaty i nagrywali, jak sądzili, nielegalny uliczny wyścig jakichś mistrzów kierownicy. Kilka osób podeszło nawet bardzo blisko jezdni, a niektórzy szaleni youtuberzy dodatkowo schodzili z krawężnika filmując akcję z przodu i akceptując grożące im niebezpieczeństwo dla nakręcenia jedynie kilku sekund dobrego ujęcia. Hieronim pomyślał, że wszystkim tym idiotom należałoby odebrać dożywotnio prawo posiadania, używając oksymoronu, durnego smartfona.

Aspirant spodziewał się, że jak wszyscy kierowcy, po zjechaniu w dół ulicą Sierpnia 80, ścigany przestępca skręci w prawo w Mickiewicza, kierując się mimo wszystko w stronę obwodnicy albo któregoś wylotu z miasta. Być może na Zieloną Górę, a być może na Zgorzelec. Zasugerował podkomisarzowi, aby najpierw tam ustawić blokady. Dopóki siedzi uciekającemu na ogonie, pościg za Jacenką powinien być pod kontrolą. Żeby tylko dojechać do miejsca, w którym będzie trochę mniejszy ruch, to tam dopiero będzie można podjąć próbę zatrzymania. Hieronim usłyszał blisko za nim syreny już kilku policyjnych samochodów, które widocznie znajdowały się gdzieś niedaleko i były w stanie szybko dołączyć do pościgu. Spojrzał w lusterko. Nikt go nie wyprzedzał, wszyscy trzymali się tuż za nim. Widocznie podkomisarz przekazał, że wariat w garniturze na sportowym motocyklu to swój człowiek, wie co robi i asekurując go należy mu pozwolić jechać tuż za uciekinierem.

Ale co to? Bandzior wcale nie skręcił w Mickiewicza, tylko rozbił w drzazgi ustawioną w poprzek ulicy barierkę blokującą wjazd na płytę rynku i pojechał na wprost. On chyba chce wjechać w tłum ludzi! Matko Boska! Przecież tam już zdążyli poustawiać jakieś stoiska z ceramiką i na pewno jest bardzo tłoczno. Dziesiątki, jeśli nie setki mieszkańców, handlarzy i turystów! Łamiącym się głosem Hieronim zawołał do mikrofonu umieszczonego w kasku:

- Dawajcie na rynek ambulanse! Tu za chwilę dojdzie do masakry!


Jak potoczy się pościg po bolesławieckich ulicach? Czy Dymitr rozniesie rynek w drobny mak? Czy Julii uda się wreszcie powiedzieć prawdę Bolesławowi? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie ich dalsze losy!

Bolecnauta Pan M. pisze, dzieli się z nami niesamowitymi pomysłami i trzyma nas w ciągłym napięciu, zdradzając swoje zainteresowanie motoryzacją. Cieszymy się, że jesteście i czytacie!

Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 59

~Lilioworóżowy Plektrantus niezalogowany
3 kwietnia 2021r. o 8:45
c.d. dzisiaj trochę śmiesznie, trochę strasznie;
a do tego jeszcze jedna poruszająca garstka wspomnień, niekoniecznie dobrych
------------------------------------------------------------------------
- Nie poznajesz mnie, Olka? Wiem, że pewnie przez ten zdrętwiały język mówię jakoś inaczej. Ale to ja, Żaklina!

W umęczonym żeńskim głosie współwięźnia dało się wyczuć wyraźną wesołą nutę. Jaka Żaklina, do jasnej ciasnej! Jedyna Żaklina, jaką Ola znała, mieszkała z nią przez miesiąc w jednym pokoju w ośrodku kolonijnym w Mielnie, kilka lat temu, podczas wakacji po ukończeniu pierwszego roku studiów na medycynie. Namówiona przez jedną z koleżanek z grupy Ola, skończyła kurs na wychowawców kolonijnych i postanowiła po zdaniu egzaminów połączyć przyjemne wypoczywanie nad morzem z możliwością zarobienia kilku groszy. Niemniej ważne było zdobycie cennego doświadczenia w pracy z dziećmi i młodzieżą, co miało zaprocentować w przyszłej pracy lekarza. I poza tym miało dobrze wyglądać w jej przyszłym CV w części „działalność społeczna”.

- Żaklina z Mielina. Tfu, z Mielna. Grupa kolonijna „Żabki” – poprawiła się współtowarzyszka niedoli Oli, potwierdzając jej domysły. – Już sobie przypominasz?

Serce Oli zabiło nieco żywiej. Czy to możliwe, że to TA Żaklina? No jasne, przecież ona była z Bolesławca! Ale skąd się tu wzięła? Też wpakowała się w jakąś aferę? Ola przeraziła się. Czyżbyśmy obie zostały porwane na handel żywym towarem, albo do wycięcia organów? Może za parę dni wylądujemy gdzieś w czerwonej dzielnicy Amsterdamu, czy w jakimś innym Hamburgu? Co to, to nie! A na pobranie organów też nie daję zgody! Ola próbowała odpowiedzieć, ale wyszły z tego jedynie niewyraźne mruknięcia.

- Mmmmm, mhmmm… – to było wszystko, co mogła Żaklinie odpowiedzieć. Przez ten cholerny knebel, którego nie mogła się pozbyć.

Nawet gdyby Ola mogła się jakoś odwrócić, to i tak ciemność nie pozwoliłaby rozpoznać, czy to faktycznie Żaklina, czy tylko ktoś podstępnie próbuje się pod nią podszyć, udając jej głos. Nie wiedziała, że gdyby ktoś zapalił tu jakieś światło, pewnie i tak by jej nie poznała, bo Żaklina całkowicie i diametralnie zmieniła swój image, choć trudno powiedzieć czy już znajduje się w stadium imago, czy czekają ją jeszcze kolejne przeobrażenia. Następne słowa rozwiały już wszelkie rodzące się w jej głowie wątpliwości co do tożsamości swojej dawnej przyjaciółki, z którą kontakt, z pewnych względów, urwał im się niedługo po tamtych miesięcznym, lipcowym pobycie w Mielnie.

- Pamiętasz, jak przypadkiem nie zamknęłyśmy drzwi do łazienki i wpakował się nam do środka ten hydraulik z ośrodka, Tadziu Złota Rączka, bo akurat prysznice chciał naprawiać? Takie owłosione ciacho, a my za ręczniki i zaczęłyśmy go okładać i wyganiać, zamiast pozwolić mu popracować z tymi rurami! Ha, ha, ha!

Ola, mimo knebla, także zaśmiała się, ale jedynie przez nos, sapiąc i wciągając tym samym o wiele więcej fetoru. Oprócz głowy teraz zabolał ją także i brzuch ze śmiechu wykonywanego gwałtownymi ruchami przepony. Przypomniała sobie wspomnianą przez Żaklinę sytuację i inne zarówno wesołe, jak i te mniej śmieszne momenty z pamiętnych wakacji. Jako opiekunki kolonijne przez cały lipiec mieszkały razem w jednym niewielkim pokoju, na ostatnim piętrze niezbyt nowoczesnego ośrodka wczasowego. Ich pokój znajdował się praktycznie przy samej klatce schodowej, całkiem blisko wyjścia po drabinie na płaski, pokryty papą dach.

Przez dwa turnusy zajmowały się na szczęście tylko dziećmi nauczania początkowego, czyli z klas I-III szkoły podstawowej. Na szczęście, bo te akurat były naprawdę grzeczne, choć nieźle przerażone daną im przez jeszcze bardziej przerażonych rodziców samodzielnością. Przy odrobinie wysiłku pedagogicznego i psychologicznego, maluchy nie sprawiały im żadnych większych problemów. Dzieciaczki były jeszcze w takim okresie, że wiele z nich najchętniej spakowałoby z powrotem swoje torby i plecaki, i nawet na piechotę pognałoby do domu. W Oli i w Żaklinie wzbudzało to przede wszystkim instynkty macierzyńskie i oprócz stosowania w praktyce poznanych na kursie metod radzenia sobie z nieporadnymi jeszcze wychowankami, miały także możliwość sprawdzić się w roli przyszłych mam.

Powoli i wytrwale, przez zabawy, rozmowy i przytulanie sprawiły, że każdy z dwóch turnusów odjeżdżał z Mielna zbiorowo becząc w autobusach. Niektóre dzieci podarowały im na pożegnanie dziękczynne laurki, a te bez zdolności plastycznych tylko darły się, że nie chcą rozstawać się z panią Olcią i panią Żakcią. Tak samo mocno nie chciały wracać, jak na początku nie chciały na kolonii zostać. Dwie mniej zorientowane w polskich zwyczajach matrymonialnych i prawie cywilnym dziewczynki opuszczając ośrodek kazały im obiecać, że zostaną drugimi żonami ich tatusiów. Przyszłe drugoklasistki kłóciły się tylko, która z pań zostanie przyszłą żoną którego z ich tatusiów.

W ten jeden gorący, letni miesiąc Ola i Żaklina zżyły się także ze sobą. Żaklina była o niecały rok starsza od Oli. Obie jedynaczki, chyba przez całe swoje życie pragnęły mieć rodzeństwo, w ostateczności choćby i siostrę. W trzy dni dotarły się i zaakceptowały swoje plusy i minusy. Choć tych drugich nie widziały w sobie prawie wcale. Widocznie miały za mało czasu, aby pokazać swoje słabsze strony. Pragnęły po prostu spędzić ten czas, pracując i nieźle się przy tym bawiąc, trochę jak nastolatki, które po raz pierwszy wyrwały się spod opieki restrykcyjnie kontrolujących ich rodziców. Rozumiały się doskonale i stanowiły wtedy z Żakliną niezłą parę, oczywiście jedynie w sensie trzymającego się razem, robiącego furorę teamu zgrabnych, wysokich, powalających trafnymi ripostami, pewnych siebie studentek.

Kiedy ubrane na letniaka, w krótkich spodenkach i bluzkach na ramiączkach pokazywały się na deptakach albo bez tego zbędnego balastu grzewczego, w samym bikini paradowały po plaży, wzbudzały powszechne zainteresowanie, a z medycznego punktu widzenia – nadwerężanie odcinków szyjnych męskich kręgosłupów, kurczenie męskich mięśni piwnych i opadanie męskich szczęk. Natomiast u partnerek, żon i koleżanek tych męskich ofiar i oferm, czyli wszystkich bez wyjątku facetów, od pryszczatych trzynastolatków po chodzących z balkonikami staruszków z Niemiec, obserwować można było z kolei nagły przypływ kobiecych kompleksów zbędnego miligrama, brakującego decymetra biustu lub nadmiernego milimetra w talii. Dodatkowo pojawiała się u nich nagła potrzeba trzepnięcia kogoś w pobliżu otwartą dłonią w potylicę. No i biedakom obrywało się jedynie za to, że są samcami i mają oczy zwrócone nie w tą stronę.

No cóż, nie ich wina, że obie były zbudowane, tak jak były. To tylko geny. I trochę sportu. I jeszcze odrobina dobrego smaku w doborze garderoby połączona ze szczyptą umiejętności eksponowania tychże ciuchów na sobie. Dzięki temu wszystkiemu wszyscy musieli sądzić, że Ola i Żaklina to jakieś początkujące modelki, spędzające słoneczne wakacje wyjątkowo nie na Bali, ale nad polskim Bałtykiem. Nie wiadomo, jak wyjaśniano sobie obecność dwadzieściorga pięciorga ruchliwych i hałaśliwych pędraków krążących jak chmara much wokół tychże modelek, ale przynajmniej dla licznego grona facetów wesoła gromadka była niepodważalnie najlepszym pretekstem, aby dość często spoglądać w stronę przebywających z nimi wychowawczyń.

Któregoś dnia wieczorem, chyba był to piątek, kiedy już wszystkie sześcio-, siedmio- i ośmiolatki grzecznie spały, Ola z Żakliną leżały na plecach, na kocu rozłożonym na dachu ośrodka, patrzyły w gwiazdy i popijały limonkowe piwo, bezalkoholowe oczywiście. Klucz do wyłazu dachowego podstępnie wyłudziły od Tadzia, którego praca polegała na dbaniu o cały budynek od strony technicznej. Nie miał siły im odmówić, kiedy obie pomachały do niego swoimi czterema firankami, wypięły biodra do przodu i przebłagały go słodkim „Tadziu, pliiiiiz”. Tadziu był z gatunku wolniej myślących, ale jeszcze jako tako dobrze wyglądających na oko czterdziestolatków, choć nie był w typie żadnej z nich. Przynajmniej nie intelektualnie.

Nad morzem nocne gwiazdy lśniły naprawdę wyjątkowo. Światła setek mniejszych i większych żaróweczek zdobiących rozpostarty nad nimi granatowo-czarny parasol drżały, jakby ktoś tam na górze, kto te lampki trzymał, był już zmęczony swoją fizyczną pracą albo wykazywał pierwsze objawy choroby Parkinsona. Czyżby anioły w niebie też chorowały?

Jakoś tak bez powodu zgadały się na temat swoich sytuacji rodzinnych. Przez ochronne osłony, a może skorupy rozsądku dobrze wychowanego dziecka i zabetonowanej w nim chęci zadowolenia swoich rodziców, przebijały się u nich obu pragnienia skorzystania z młodości i zasmakowania odrobiny szaleństwa. Każdy wiek ma swoje prawa, mówią starsi i bardziej doświadczeni rodzice, ale jednocześnie tłumaczą, jak łatwo jest przesadzić i pytają „Czy jesteś gotowa ponieść konsekwencje swojej nieodpowiedzialności?”. Obie zdawały sobie sprawę, że jeżeli nie zachowa się ostrożności i umiaru, można na zawsze zostać niedojrzałym dzieckiem albo zbyt wcześnie stać się dorosłym i pominąć bez czytania jeden lub kilka istotnych dla życiowej fabuły rozdziałów w księdze własnego losu. Ale i tak czasem ich do zrobienia czegoś poza schematem, do jakiegoś niewinnego i niegroźnego wybryku.

Kiedy Żaklina usłyszała, że Ola ma tylko mamę, a ojciec zginął na misji wojskowej, powiedziała ze smutkiem w głosie, że bardzo jej przykro. Przysunęła się do Oli, obróciła na bok i podparła na łokciu. Wolną dłonią sięgnęła do głowy Oli i zaczęła ją głaskać po włosach, zahaczając delikatnie o małżowiny uszne. Ola nie protestowała, ponieważ było to całkiem przyjemne. Nie były pod wpływem alkoholu, więc miały pełną świadomość swoich czynów. W ciemności patrzyły na siebie, ledwie dostrzegając błyszczące punkciki swoich oczu i zastanawiając się, co ta druga ma w głowie. Było w tym coś magicznego i już gdzieś tam na granicy erotyzmu, ale nie zdecydowały się posunąć ani o jeden krok do przodu. Stwierdziły, że póki co pozostaną zatwardziałymi wyznawczyniami heteroseksualizmu i nie ustaną w poszukiwaniach tego jednego, jedynego księcia z bajki. Żaklina z powrotem położyła się plecami na kocu.

- Kurde, trochę mnie nosi. Miałabym ochotę potańczyć, a ty nie? – rzuciła przenikając wzrokiem bezkresny kosmos, jakby próbowała dostrzec, co może być na jego końcu i rozwiązać odwieczną zagadkę filozofów i astronomów, zastanawiających się czy wszechświat w ogóle ma jakieś granice.

- No, najlepiej z jakimś Latynosem. „Hola, siniora Alehandra. Mohę na parkietar, por fawor?” – Ola udała, że mówi po hiszpańsku, chociaż nie mówiła w tym języku ani słowa, a akcent znała z filmów i piosenek. Obie zaśmiały się na głos.

- Albo z jakimś Fransułą. „Madam Żaklin, zaprrraszam na kolacja, dziś szef kuzin serwir żabie udka i ę bą żur.” – Żaklina akcentowała wszystkie słowa na ostatnią sylabę i wymawiała gardłowe „r”, przez co zabrzmiało to faktycznie po francusku, chociaż ona z kolei nigdy się nie uczyła tego języka.

Gdzieś niedaleko, a może i daleko, bo czyste powietrze mogło nieść te dźwięki nawet z kilku kilometrów, dudniły regularne rytmy jakiejś głośnej muzyki przeplatane śpiewami i okrzykami publiczności. W nadmorskich miejscowościach wieczorami życie tętniło, a ich władze umilały wakacyjny wypoczynek wczasowiczów poprzez organizację częstych imprez muzycznych. Do najbardziej popularnych kurortów, do których Mielno z pewnością się zaliczało, przyjeżdżały nawet największe gwiazdy i to nie tylko polskiej muzyki. Dawały całkiem niezłe koncerty i widocznie to była jedna z takich imprez na żywo.

Ola z Żakliną zgodnie uznały, że mają wielką ochotę pójść tam i się pobawić, tylko przedtem musiały powiadomić koleżanki, będące opiekunkami starszych kolonistów i poprosić je o zastępstwo w czuwaniu nad bezpieczeństwem podopiecznych na trzecim piętrze, gdzie rozlokowana była ich grupa maluchów. Ubrały się w swoim pokoju, stosownie do okazji, w spodnie trzy-czwarte, założyły błyszczące paski i t-shirty z wariackimi napisami. Upięły długie włosy w końskie ogony i spojrzały na siebie krytycznie. Wyglądały trochę jak tancerki z teledysków disco-polo, no i o to właśnie chodziło. W nocy można było je wziąć za bliźniaczki, więc postanowiły w razie czego przedstawiać się jako rodzone siostry. Żaklina była długowłosą szatynką i miała zupełnie inne rysy twarzy niż Ola, ale kto niby miałby w ciemności zwracać na to uwagę i to podczas wygibasów na oświetlonym stroboskopem parkiecie.

Mimo później pory były pewne, że nie mają się czego bać. Były młode i zdrowe, wydawało im się, że cały świat został stworzony właśnie dla nich i stoi przed nimi otworem. Obie zgodnie uznały, że dotąd były jak nieopierzone pisklaki pieczołowicie trzymane pod kloszami swoich mamuś i oto nadeszła wreszcie pora uwolnić się spod zaborczych skrzydeł i nauczyć się samodzielnie latać. Choćby ich pierwsze loty poza gniazdo miały skończyć się poobijaniem tyłków.

Używając powierzonych im kluczy wyszły z ośrodka i ruszyły w kierunku, z którego dochodziła muzyka i okrzyki. Prawdopodobnie była to specjalnie wybudowana scena na parkingu przy mieleńskim ośrodku sportu, blisko wesołego miasteczka, znajdującego się tuż nad brzegiem jeziora Jamno. Kilkaset metrów do przejścia w przeciwnym kierunku niż nadmorskie, piaszczyste plaże. Ledwie kilka minut drogi. Ciekawe, do której potrwa ten występ, zastanawiały się mijając ośrodki wczasowe, nowoczesne hotele, rodzinne pensjonaty i błagające od lat o remont domki wczasowe. Przeważnie koncerty trwały tutaj do północy, ale czasami dłużej, jeśli ludzie dobrze się bawili, a program wieczoru miał kończyć się na przykład pokazem fajerwerków.

Żartując i obgadując wszystko, co mijały, nie zauważyły, że od stolika przy jednej z otwartych do późna pijalni piwa podniosło się trzech rosłych, ogolonych na łyso osobników. Idąc podobnym tempem, z początku trzymali się kilkadziesiąt metrów za wystrojonymi, atrakcyjnymi dziewczynami. Ale im bardziej Ola i Żaklina zbliżały się do celu swojego nocnego spaceru, tym szybciej ten dystans się zmniejszał, aż dziewczyny doszły do pełnego dziur płotu okalającego niedokończoną budowę wielopiętrowego budynku, sądząc po liczbie pięter i układzie okien, najprawdopodobniej jakiegoś kolejnego hotelu.

***

- O, matko! Ale tu smród, co nie? Zaraz się chyba zrzygam – rzuciła w czarną przestrzeń Żaklina, nieświadoma dramatycznej retrospekcji mającej miejsce w głowie Oli, w której drugą z głównych bohaterek była ona sama.

- Yhm – potwierdziła Ola wracając z Mielna do ciemnego, wilgotnego i śmierdzącego pomieszczenia o nieznanej lokalizacji.

- Okej, pewnie masz taki knebel, jak ja jeszcze przed chwilą i nie możesz gadać, a musimy zacząć się jakoś porozumiewać – Żaklina domyśliła się przyczyn zaniemówienia Oli. – Możesz czymś stukać?

- Yy – odparła Ola.

- Dobra. A więc zróbmy tak. Na „tak” mrucz „yhm” a na „nie” - „yy”, dobra?

- Yhm.

- Masz knebel i nie możesz się go pozbyć? – Żaklina rozpoczęła wywiad i ocenę ich sytuacji.

- Yhm.

- Wiesz, gdzie jesteśmy?

- Yy.

- A znasz tego gościa?

- Yy.

- Wiesz, czego on może od nas chcieć?

Cisza.

- Dobra, inaczej. Wiesz, czego on może od ciebie chcieć?

- Yhm. Yy.

- Czyli i tak, i nie. Interesujące. Myślałam dotąd, że chodzi mu głównie o mnie. A tu zdaje się ty jesteś ważniejszą przyczyną. Mnie zaprosił do bagażnika za pomocą jakiejś szmaty ze środkiem usypiającym, kiedy go śledziłam rowerem aż od Granicznej. Ale o tym później ci...

- Yhm, Yhm, Yhm! – Ola zareagowała w dość dziwny sposób. Co mogło oznaczać to jej nagle „Tak, tak, tak!”, zastanawiała się Żaklina. Najwyraźniej Ola chciała coś jej przekazać. Trzykrotne „tak” pojawiło się tuż po tym, kiedy wspomniała nazwę jednej z bolesławieckich ulic. Chyba o to chodzi.

- Mówi ci coś ulica Graniczna?

- Yhm. Hemam ham – dziwna była ta brzuchomówcza konstrukcja lingwistyczna Oli, pomyślała Żaklina. Najwidoczniej zdania złożone tak właśnie brzmiały, kiedy się miało zablokowaną szczękę i jedynie możliwość hymkania. Coś jej wpadło do głowy.

- A może mieszkasz tam?

- Yhm!

- O, ja cię sunę. Kurczę nie pamiętam numeru. Taki pomarańczowy dom z wielką magnolią w ogródku? – podekscytowała się Żaklina.

- Yhm!

- Naprawdę? A ja tam właśnie robiłam fotoreportaż, kiedy ten bandyta pojawił się niedaleko! Co to wszystko ma znaczyć? – Żaklina zdenerwowała się, bo mimo, że odkrywała pewne kolejne fakty, wszystko wydawało się jeszcze bardziej gmatwać i zaciemniać.

- He hem. Hohe hoha hama he – odpowiedziała Ola.

- Nie no, tak do niczego nie dojdziemy – żachnęła się Żaklina. – Zanim nauczę się tego twojego dialektu, minie cała wieczność, a tyle czasu nie mamy. Musimy jakoś się uwolnić, albo przynajmniej odkorkować ci tę twoją śliczną facjatę. A na razie brak mi pomysłów, kurde balans. Też mam związane kończyny i to wszystkie skutecznie. Drań znał się na rzeczy.

- Ha heh heham – dorzuciła swoje niewyraźne trzy grosze Ola, nie wnosząc oczywiście tym samym nic nowego do tej dyskusji.

- A może jakoś się do siebie zbliżmy i ja ci wyciągnę ten twój knebel palcami? A może lepiej będzie zębami? – zaproponowała po dłuższej, trzysekundowej analizie sytuacji, Żaklina.

- Yhm. Huh hymham – potwierdziła Ola. Przynajmniej w pierwszej części swojej wypowiedzi tak to zabrzmiało.

- Dobra, to hymkaj od czasu do czasu, żebym słyszała, czy zbliżam się do ciebie – zakomenderowała Żaklina. – Będę małymi hopkami podskakiwała i próbowała centymetr po centymetrze kicać do ciebie na plecach albo na boku, jeszcze nie wiem, jak będzie lepiej i szybciej. O ile oczywiście ten bydlak nie przywiązał mnie do czegoś sznurkiem, to za moment powinnam do ciebie dotrzeć.

- Hym… hym… - co kilka sekund Ola wydawała z siebie dźwięki, dzięki którym Żaklina wiedziała, czy przesuwa się w kierunku Oli, czy może od niej oddala.

Żaklina zsunęła się z czegoś twardego i suchego na coś twarde, mokre, zimne. oślizgłe i śmierdzące. Upierdzielę moje ubranie, pomyślała. Ale podskok za podskokiem przesuwała się po podłodze tego nieznanego, ciemnego pomieszczenia. Coraz głośniejsze i wyraźne hymkanie Oli oznaczało, że była coraz bliżej i bliżej swojego celu. W pewnej chwili wyczuła coś twardego o wyższym poziomie niż posadzka. Chyba Olę też ten łachudra na czyś ułożył, na jakimś podeście czy deskach. Taki był wspaniałomyślny i dobroduszny, że nie pozwolił im marznąć i moknąć.

Ola nadal hymkała, ale kiedy wyczuła, że Żaklina wgramoliła się tuż obok niej i dotknęły się czubkami głów, zacichła. Żaklina nadal próbowała się przesuwać, teraz już nie podskakując, ale kurcząc i rozprostowując ciało. Niezgrabnymi ruchami posuwistymi przesunęła się i okręciła tak, że wyczuła, że teraz leżały już przodem do siebie.

- Ale nie myśl sobie, że to nasz pierwszy pocałunek, dobra? – zaśmiała się Żaklina i przybliżyła usta do twarzy Oli. Trafiła na jej nos, opuściła wargi niżej i wyczuła nimi gładką strukturę taśmy. – Aha, to dlatego nie możesz wypluć knebla, bo ci dodatkowo zakleił usta taśmą – stwierdziła, podczas gdy Ola cały czas milczała. – Spróbuję chwycić zębami za jej koniec. Nie krzycz tylko, jakbym cię za mocno ugryzła.

Mimowolne całusy, które składała wargami na policzkach Oli, mogłyby zostać przez kogoś z zewnątrz dwojako odebrane. Ale jakiekolwiek emocje ani podniety u żadnej z nich nie zostały tymi pieszczotami wywołane. Nie to miejsce, nie ten czas i nie te okoliczności.

Po małym kawałku Żaklina chwytała i odklejała zębami taśmę, aż wargi Oli zostały uwolnione. Żaklina po ostatnim pociągnięciu zębami odchyliła głowę i wypluła taśmę gdzieś w ciemność.

- Dasz radę wypchnąć tę szmatę? - spytała.

- Yy – odpowiedź mówiła sama za siebie. Inaczej z ust Oli zabrzmiałoby przecież krótkie „nie”. – Hehy hi hehau.

- Okej, rozumiem. To teraz spróbuję pociągnąć zębami za knebel. Ale to już na pewno będzie jak usta usta – uprzedziła Żalina i nieświadomie mrugnęła zalotnie jednym okiem. – Może nawet być po francusku, bo nie wiem jak głęboko będę musiała sięgnąć. Gotowa? Jak chwycę, ty wypychaj. Wiem, że to trudne, bo masz zdrewniały jęzor, ale musisz mi pomóc.

- Yhm.

Żaklina ponownie wyszukała wargami nos Oli, przesunęła się niżej i ich wargi zetknęły się na całym obwodzie. Na szczęście odrywana taśma musiała wyciągnąć na zewnątrz jakiś luźny fragment tkaniny, którą wepchnięto do buzi Oli, bo Żaklinie udało się chwycić za ten jeden jedyny wystający skrawek. Ciągnęła za niego raz po raz, powoli wysuwając kawałek zwiniętej szmaty na zewnątrz. Ola próbowała pomagać, ale ruchy zdrętwiałym językiem nie były zbytnio pomocne ani skuteczne. W końcu cały knebel został wyciągnięty na zewnątrz i Ola mogła zacząć wreszcie ruszać szczęką i językiem.

- Powoli, nie od razu, Ola. Teraz ruszaj delikatnie szczęką i rozmasowuj język policzkami i podniebieniem. Przez chwilę będziesz miała takie głupie wrażenie, jakbyś nie miała w ogóle języka. Ale po chwili czucie zacznie wracać – wyjaśniała i uspokajała ją Żaklina.

- Oj… Oj… bo ly… to chę… – pierwsze sylaby wypowiadane przez Olę brzmiały, jakby dopiero co uczyła się mówić po ukończeniu osiemnastego miesiąca życia.

- Widzisz? Powolutku będzie coraz lepiej. Nic na siłę. Musisz mi…

- Ciiii…

- No mówię, że mi… – powtórzyła Żaklina, nieświadoma, że Ola próbowała jej właśnie zakomunikować coś, co ją zaniepokoiło.

- Ciii… cho… Cosz sły sze…

- Co?

- No, ci… cho….

Nagle Żaklina też to usłyszała. Kroki i uderzenie metalu o metal, ale gdzieś na zewnątrz pomieszczenia. A potem do ich uszu doszły także jakieś przytłumione głosy. Nie dało się stwierdzić, czy któryś z głosów należał do porywacza, ale jedno ze zdań zabrzmiało na tyle wyraźnie, że serca Oli i Żakliny prawe się zatrzymały.

- Nie wyciągniemy ich stąd i nie upchniemy, jeżeli nie przetniemy ich na pół!
-----------------------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam Redakcję, Czytelników i ogólnie nie tylko Bolecnautów
Wesołych Świąt
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).