Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
14 kwietnia 2021r. godz. 15:31, odsłon: 1751, Bolecnauci/Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 63

Część,w której poznajemy bliżej relację Dymitra z rudą hazardzistką, a niewinni nastolatkowie lądują w jeziorze.
Blondynka w kasynie
Blondynka w kasynie (fot. pixabay)

Już jest sześćdziesiąta trzecia część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Sześćdziesiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Sześćdziesiąta pierwsza część tajemnicy szmaragdu -TUTAJ

Sześćdziesiąta druga część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Dzisiaj Bolecnauta Pan M. opisuje niegodziwe poczynania Dymitra. Zapraszamy do lektury:


W zwykłych okolicznościach pięć kręcących się walców maszyny hazardowej, zwanej „jednorękim bandytą”, skupiłoby w pełni uwagę Dymitra, gdyby tylko celem jego wizyty w tym kasynie była wyłącznie zabawa w bezsensowne trwonienie dużych pieniędzy. Wymyślona nazwa dla tego rodzaju urządzenia, losującego podobno przypadkowy układ obrazków, była idealnie trafiona w punkt i w pełni usprawiedliwiona. W zasadzie bowiem każdy, kto zostawiał w maszynie część swojej gotówki, mógł czuć się potem okradziony, jakby padł ofiarą bandyckiego napadu. Miałem, nie mam, nic nie kupiłem, więc ktoś mi zabrał.

Sęk w tym, że goście kasyna sami, z własnej nieprzymuszonej woli, rzecz jasna oprócz wciągającego ich jak czarna dziura nałogu, poddawali się temu okradaniu regularnie, z równie regularnie wbijaną sobie do głowy wymówką: „to już ostatni raz, dzisiaj to już na pewno się odkuję”. Najgorzej jeśli myśl ta rodziła się jeszcze w lombardzie, przy zastawianiu kolejnej cennej rzeczy, na którą pracowali całe życie albo którą odziedziczyli po swoich przodkach. Spirala zadłużenia u hazardzistów rozkręcała się, lecz niestety prowadziła zawsze i wyłącznie w jedną stronę. W kierunku dna.

Stojący za tym interesem biznesmeni byli na tyle przebiegli, że pozwalali graczom-frajerom na płacenie we współczesnych maszynach za swoją nikłą szansę banknotami, a nawet kartami kredytowymi. Wrzucanie samych brzęczących monet widocznie zbyt powoli odbierało nałogowcom nie tylko złudzenia, ale przede wszystkim zawartość portfela, czy konta. Pomijając nielicznych szczęśliwców, którzy być może gdzieś, kiedyś, coś tam wygrali, maszyny te, w których obecnie metalowe dźwignie zastąpiono przyciskami lub panelami dotykowymi, w pełni zasługiwały na karę więzienia z artykułów k.k. 278 lub 286, dotyczących odpowiednio przywłaszczenia cudzej rzeczy ruchomej lub wprowadzenia w błąd w celu osiągnięcia korzyści majątkowej. Ale skoro maszyny takie nazwano bez ogródek „bandytami”, to jak nazwać na przykład kolektury totolotka?

Dymitr mógł czuć się trochę jak te bezduszne maszyny. Okradał ludzi z tego, co mieli najcenniejsze. Niektórzy przez niego tracili życie, jeśli takie było akurat zlecenie. Jako jedyny w tej dużej sali z automatami wiedział, że kto jak kto, ale on przed sądem mógłby mieć przedstawioną długą listę zarzutów. Na jego koncie były już morderstwa z premedytacją, morderstwa bez premedytacji, morderstwa niezamierzone, uszkodzenia ciała, przywłaszczenia mienia, przymuszenia woli, pozbawienia wolności, porwania… Kto by tam zresztą to spamiętał? Przecież nie robił sobie narzynek na karabinie po zabiciu każdej kolejnej ofiary, jak to robili rabusie na Dzikim Zachodzie albo snajperzy podczas drugiej wojny światowej. Gdyby tak robił, musiałby liczyć swoje osiągnięcia, a przecież nie chciał,.

Gdzieś tam w środku wiedział, że obrana przez niego droga życiowa nie jest tą, którą powinien podążać stąpający po tym świecie człowiek. Ale to wszystko samo jakoś tak wyszło i nawet nie pamiętał już, jak i kiedy zaczął wykonywać prawdziwie brudną robotę za prawdziwie brudne pieniądze. Im więcej niechlubnych czynów miał za sobą, tym trudniej mu też było myśleć o wycofaniu się z zawodu. Był to widocznie także jakiś rodzaj uzależnienia, hazardu obarczonego jednak o wiele większym prawdopodobieństwem przegranej, przede wszystkim jako istoty ludzkiej.

Po pierwszym morderstwie na ojcu Nataszy, żadne kolejne nie przyprawiało go o jakieś większe skrupuły, jeżeli tylko nagroda finansowa za wykonane zlecenie była odpowiednio sowita. Wpojona w niego kiedyś przez matkę wiara chrześcijańska obrządku wschodniego wprawiała go od czasu do czasu w swoiste wątpliwości i rozterki, ale nachodzące go myśli o swojej nikczemności zwykł uciszać i odganiać nie jak szaman, dymem z kadzidełek, ale jak prawdziwy facet - solidnymi porcjami alkoholu. Kac po wódce był zdecydowanie lepszy niż kac moralny, bo nie trwał dłużej niż pół doby i miał siłę oczyszczania umysłu z niepotrzebnych, depresyjnych myśli. Zupełnie jakby alkohol tworzył z nich jakiś mentalny roztwór albo nawet całkowicie je rozpuszczał.

Wiarę w uzdrawiającą moc kaca alkoholowego przejął po swoim ojcu alkoholiku i była ona zdecydowanie silniejsza niż ta w Chrystusa Zbawiciela, który wisząc na krzyżu zawsze wyglądał jakby patrzył w dół i karcił Dymitra, kiedy ten przechodził akurat koło jednej z takich figur, których w Polsce było całkiem sporo. W odpowiedzi na niewidzące spojrzenie przymkniętych oczu Jezusa, Dymitr zawsze w duchu odpowiadał „No co? Ja nie prosiłem, żebyś umierał za mnie. Sam za siebie kiedyś zdechnę”. Czmychając i odwracając się jednak w lekkim poczuciu winy od każdego napotkanego wysokiego krzyża, zawsze ogarniało go przeczucie, że kiedy nadejdzie już ta ostatnia dla niego chwila, jakiekolwiek wołanie o pomoc i łaskę pozostanie bez odpowiedzi i podąży prosto ku piekłu bez dźwięku niebiańskich trąb i bez orszaku salutujących mu aniołów. Nie możesz liczyć na to, że przed ostatnią drogą ktokolwiek będzie ci machać na pożegnanie, jeżeli traktujesz swoje życie jak hazard i będąc zwykłą gnidą masz ludzkie życie za nic.

Dzisiaj, w tym właśnie kasynie, Dymitr liczył za to jeszcze na coś innego, oprócz szansy na ustawienie pięciu jednakowych symboli w jednym rzędzie i rozbłysku wszystkich żaróweczek jednorękiego bandyty z towarzyszącą temu kakofonią dźwięków, oznaczających główną wygraną. Przy trzecim automacie po jego lewej stronie w nerwowych ruchach naciskała przyciski niesamowicie atrakcyjna kobieta. W normalnym mężczyźnie wzbudziłaby nieodpartą i natychmiastową chęć porzucenia całego swojego dotychczasowego nudnego życia, bez znaczenia samotnika, czy szczęśliwego małżonka, i stawienia się u jej boku w celu permanentnego adorowania. Trzeba mieć szczęście, żeby się taką urodzić, pomyślał, ale do tego musiała ona mieć jeszcze kilka niezwykłych talentów, żeby tak wyglądać. Dymitr był odkryciem tych talentów dość mocno zainteresowany, mimo, że wiedział w jakim półświatku obraca się facet, mający szczęście być jej poślubionym mężem.

Ubiór, makijaż, upięte włosy i ta zmiennokształtna pozycja ciała. Wyuczone gesty i celowe wygięcia w dowolnej zajmowanej pozycji miały wzbudzać i podziw, i zmiękczające zainteresowanie jednocześnie, a były zapewne próbą okazania potrzeby otrzymania wsparcia żywą gotówką i towarzyskiego sponsoringu. Co oznaczało, że zasoby finansowe tej namiętnej bywalczyni kasyna zbliżają się do niebezpiecznej granicy zera. Jej mąż nie zdawał sobie z tego sprawy, ale Dymitr o tym wiedział, gdyż dostał wyczerpujące informacje o stanie jej wspólnego małżeńskiego konta oraz na temat jej wydatków wynikających z nałogowego uprawiania hazardu.

Dla wielu osób tak wyglądająca i zachowująca się kobieta mogła wydawać się zwykłą damą do wynajęcia, oczekującą na bogatego klienta, ale Dymitr wiedział doskonale, że nie należy do tej grupy. Przynajmniej nie w sensie wykonywanego zawodu. Jej praca świadczona w jednostce wojskowej była głównym, choć nie jedynym powodem, dla którego Dymitr postanowił podążyć za nią tego dnia prosto do jednego z kilku legalnych kasyn we Wrocławiu. Sylwia Bartecka była archiwistką i miała dostęp do papierów, na których jego zleceniodawcy i jednocześnie szefowi Alberta, bardzo z jakichś powodów zależało. A zadaniem Dymitra było rozpoznanie, w jaki sposób skłonić, bądź zmusić tę kobietę do wpuszczenia wpływowego i z pewnością bardzo majętnego człowieka do archiwum i udostępnienia mu pewnych dokumentów, dotyczących jakichś wydarzeń z przeszłości.

Dymitr wiedział o interesującej go Sylwii dużo więcej, niż o jej zwykłych sprawach zawodowych i finansowych, gdyż Albert sprawił się, dostarczając mu wyczerpujących informacji na temat jej zwyczajów, grona znajomych i powiązań rodzinnych. Udało się na przykład ukraść listę kontaktów z jej telefonu. A prawdziwy podziw Dymitra wzbudziła autentyczna bankowa lista wydatków opłacanych przez Sylwię za pomocą karty kredytowej z dużym limitem. Z listy tej dowiedział się właśnie, że odbywa ona częste podróże do Wrocławia i wypłaca spore kwoty w bankomacie, jak mu się udało ustalić, stojącym dosłownie kilkadziesiąt metrów od kasyna przy Podwalu, zlokalizowanym w kompleksie biur i apartamentów OVO, blisko niedawno otwartego tam luksusowego hotelu sieci Hilton.

Wśród mniej istotnych dla sprawy szczegółów, Dymitr dowiedział się też przy okazji, że blond włosy Sylwii to tylko peruka, a pod nią drzemała bujna, ruda czupryna, którą zdaje się mógł oglądać tylko jej mąż, być może nieświadomy, że jego małżonka poza domem natychmiast staje się całkiem inną osobą. I nie chodzi tylko i wyłącznie o wkładanie peruki i udawanie zapracowanej, grzecznej pracownicy cywilnej w wojsku.

Aktualnie obiekt jego zainteresowania, uwodzicielsko przepiękna Sylwia w blond peruce, zajmowała pozycję siedzącą na wysokim obrotowym krześle przed „bandytą”, który lekką jedną ręką ogałacał ją prawdopodobnie z ostatniej stówy tego dnia. Ciekawe, czy oni konstruują te maszyny tak, by prześwietlały klienta jakimiś promieniami rentgena, aby sprawdzić, czy jego kieszenie i portfele nadają się jeszcze do dalszego drenowania, zastanawiał się Dymitr.

Oby bidula zostawiła sobie chociaż ze dwie dychy na hot-doga i dużą kawę na Orlenie, bo będzie wracać do Bolesławca głodna, zażartował w myślach, a kiedy Sylwia kolejny raz odgięła się w tył, wykrzykując „O, nie, znowu mi dychę zeżarł!”, wstał i podszedł prosto do niej, zaczynając realizować swój zamiar pozyskania jej zaufania. Jednak kiedy tylko w jego nozdrza wpadł zapach pociągających damskich perfum, nie mógł już przestać myśleć o tym, że może za zaoferowaną jej pomoc finansową w amerykańskich dolarach, dostanie coś więcej, niż tylko dostęp do zapełnionych półek archiwum bolesławieckiej jednostki wojskowej.

***

Dymitr wreszcie mógł odetchnąć, co też ocierając pot z czoła uczynił. Po kilkuset metrach od minięcia ostatnich zabudowań na jakiejś pomniejszej wylotówce z Bolesławca zwolnił, rozejrzał się i zjechał z drogi prowadzącej do jakiejś dziury zabitej dechami, tuż przed zbudowanym niedawno wiaduktem, po którym poprowadzono nowo powstałą autostradę. Skręcił w prawo na jakąś polną, szeroką drogę. Mimo niskiej prędkości toczące się opony wzbudzały tumany pyłu i kurzu, z czego akurat był zadowolony, bo dzięki temu stan samochodu był częściowo nie do rozpoznania. Auto zbliżało się do sporej wielkości jeziora, które o tej porze i przy panującej temperaturze przyciągnęło kilkadziesiąt osób, pluskających się w chłodnej wodzie albo rozkładających grille z zamiarem zasmrodzenia i zadymienia całej okolicy. Na wodzie próbowało swych sił kilku śmiałków na deskach windsurfingowych, choć akurat tego dnia wiatr zbytnio nie pomagał im w nauce tej nowej, nikomu do niczego tutaj niepotrzebnej, umiejętności.

Nie dojechawszy jeszcze do zatłoczonych brzegów zbiornika wodnego, Dymitr zajechał pod sporą kępę drzew i krzewów tak, aby ich cień zasłonił samochód przed bezpośrednim światłem słonecznym i przed ciekawskim wzrokiem wypoczywających na łonie natury tubylców. Zatrzymał audi, wyłączył silnik, wysiadł przez skrzypiące, porysowane z zewnątrz drzwi i pozostawiając je otwarte zapalił papierosa. Obszedł samochód, oglądając jego, dość mocne niestety, uszkodzenia. Naprawdę nie wygląda to najlepiej, ocenił. Reflektory popękane, dawny grill właściwie był bezkształtną masą, pogięta i wybrzuszona maska, lewe lusterko w strzępach jakimś cudem wiszące jeszcze na kilku kabelkach. Nie wiedział po co to robi, ale podszedł, urwał je do końca i wrzucił do wnętrza auta, na puste siedzenie pasażera. Dobrze chociaż, że przednia szyba ocalała, a te budy były niezbyt solidnie wykonane, pomyślał, inaczej o skutecznej ucieczce nie mogłoby być mowy i kto wie, jak potoczyłyby się losy jego i duetu sikorek, zadekowanych na śpiąco w bagażniku.

Kiedy uwolni się wreszcie od podwójnego balastu przed dalszymi działaniami według swojego planu, audi nie będzie nadawało się do ruchu bez zwracania na siebie uwagi. Dymitr pomyślał, że będzie musiał szybko znaleźć jakiś inny środek lokomocji, ale postanowił, że tym razem po prostu coś ukradnie. Nie będzie znów inwestował grubej kasy, żeby kolejny raz poszła w błoto albo na złom. A może uda się odzyskać stare audi z policyjnego parkingu? Trzeba się będzie nad tym zastanowić, a tymczasem pozostanie mu poruszać się tą rozbitą A4 jedynie w nocy. O ile nadal będą działać potrzaskane reflektory. Kiedy wsunął się do kabiny włączając światła mijania, usłyszał za plecami dźwięk silnika jakiegoś skutera.

Odchylił się, wyprostował i zobaczył dwoje młodych, dość skąpo ubranych ludzi. Jakaś para na oko szesnasto-siedemnastolatków zamierzała prawdopodobnie spędzić upojny wieczór gdzieś w tutejszych krzakach, czy coś w tym rodzaju, bo w koszyku zawieszonym przy kierownicy znajdowało się kilka piw i dwie paczki czipsów. Ech, ta dzisiejsza młodzież, zbulwersował się Dymitr. Robią, co chcą, a gdzie są ich rodzice? Pomyślał, że gdyby położył ich teraz dwoma strzałami, a potem schował i przykrył gałęziami ciała i skuter, to ze dwa lata mogliby ich szukać, dopóki lisy czy jakieś inne trupojady nie rozwlekłyby ogryzionych kości po całej okolicy.

Prowadzący jednoślad chłopak, nieświadomy zagrożenia, zatrzymał skuter tuż obok solidnie uszkodzonego audi. Dziewczyna siedząca z tyłu wychyliła się zza chłopaka i pokręciła głową, patrząc na poważne uszkodzenia przedniej części samochodu. Przez otwarty kask z troską krzyknęła do Dymitra:

- Aleś się pan załatwił. Trzeba było sobie rajdów tutaj nie urządzać. Może jakoś pomóc?

Dymitr nie mając chwilowo innego pomysłu na pozbycie się wścibskich dzieciaków, bez zastanowienia sięgnął pod płaszcz, wyjął pistolet i widząc przerażenie w oczach beztroskiej pary, pomachał im bronią jak policjant lizakiem, wskazując, że mają jechać dalej, najlepiej jak najdalej od niego. Chłopak w mgnieniu oka zrozumiał intencje uzbrojonego faceta z blizną, stojącego przy pokancerowanym samochodzie, ponownie uruchomił silnik i na nieco zbyt wysokich obrotach puścił sprzęgło. Skuter mimo sporego obciążenia, wyrwał do przodu. Po kilkunastu metrach tyłem skutera zaczęło rzucać na boki, jednoślad wpadł w poślizg na piachu i po którejś próbie odbijania kierownicą, wjechał prosto do wody w odległości jakichś pięćdziesięciu-sześćdziesięciu metrów od rozbawionego Dymitra. Ten zaśmiał się sam do siebie, kiedy pomyślał, że jeśli się gówniarze nie utopią, to zaraz się pewnie będą rozbierać i suszyć łachy, a chytry plan chłopaka na urokliwy wieczór z ukochaną otrzyma większą szansę na powodzenie. Tym bardziej, że skuter raczej już tego dnia nie odpali.

Wsiadając ponownie do samochodu, nadal się uśmiechał. Ruszając, pstryknął niedopałkiem przez otwarte okno, nie zważając, czy wywoła tym samym pożar wysuszonych traw, czy nie. Poprawa humoru bardzo przydała mu się w tej chwili. Kilkanaście minut wcześniej otrzymał dość solidną dawkę nerwów i emocji, ledwie umykając przed pościgiem jakiegoś policjanta-idioty na motorze i kilku radiowozów. Nie był tego pewien, ale wydawało mu się, że nikogo tam na rynku nie potrącił. Zanim po rozbiciu kilku drewnianych konstrukcji opuścił płytę rynku, kątem oka zauważył, że jedynie ten gliniarz z motoru wydawał się mocno ucierpieć, kiedy nie udało mu się prawidłowo wylądować przed maską jego audi. I dobrze mu tak, głupkowi jednemu.

Klucząc po ulicach miasta tuż po ucieczce ze zdemolowanego rynku, przypadkiem trafił na drogę, którą już wcześniej tego dnia pokonywał, kiedy ta młoda dziennikarska siksa go śledziła. Drugi raz przejechał przez remontowany most, a potem, na końcu ulicy, zamiast skręcić w lewo pod tunel, wybrał drogę w prawo. Była to na szczęście jakaś asfaltowa, choć kręta droga wyjazdowa z Bolesławca. Był przekonany, że mijana po drodze tablica informacyjna miała jakiś błąd literowy, bo zamiast Bolesławiec, stało na niej Bolesławice. Ale być może mu się tylko przywidziało.

Kiedy wyjeżdżał z wyjącego syrenami miasta, zaczął się trochę uspokajać i jak zwykle po silniejszych emocjach zachciało mu się zapalić. I jak zwykle zaczął analizować wydarzenia i myśleć o różnych rzeczach. Na przykład o spotkaniu z Sylwią, na które się umówili po tym, jak spanikowana zadzwoniła do niego dzisiaj koło południa i powiedziała, że musiała urwać się z pracy, bo mieli wizytę jakichś agentów z Warszawy i oni odkryli, co zrobiła. W wielkim zdenerwowaniu mówiła, że teraz boi się wrócić do domu, bo mogą tam na nią czekać, a w jednostce też już się nie ma co się pokazywać. I prosiła, żeby po nią jak najszybciej przyjechał do tej galerii w centrum i zabrał w bezpieczne miejsce. A potem z płaczem w głosie obiecywała, że kiedy tylko wyjadą gdzieś daleko, to już na zawsze zostanie razem z nim. Było to dla Dymitra duże zaskoczenie i przyspieszenie ich niesformalizowanej w żaden sposób relacji, ale w sumie, to kiedy wykona tu swoje zadanie, nie miałby nic przeciwko ich wspólnemu wyjazdowi do jakiegoś egzotycznego kraju. Czy Sylwii spodobałyby się białe plaże na Zanzibarze…?

Wioząc dwie jak by nie było, atrakcyjne dwudziestokilkulatki, Dymitr zignorował pod względem seksualnym na razie ten fakt i rozmarzył się, myśląc już o kolejnym spotkaniu i wspólnej przyszłości z Sylwią. Z czysto prywatnego i męskiego punktu widzenia wiedział, że ze swoim wyglądem i pochodzeniem nie miałby u niej jakichkolwiek szans, ale wiedza o jej potrzebach i sprytnie rozegrana, inteligentnie poprowadzona intryga, począwszy od ich pierwszego, niby przypadkowego spotkania we wrocławskim kasynie, miała realną szansę na rozwinięcie się w ciekawym kierunku, zwłaszcza po jej dzisiejszym błagalnym telefonie.

Dymitr domyślał się, że fascynacja tej pięknej kobiety jego osobą mogła wynikać z możliwości dysponowania przez niego na co dzień pokaźną gotówką, co na każdym kroku starał się jej okazywać, a z czego ona starała się skwapliwie korzystać. Ale miał wrażenie, że Sylwia łyknęła także opowiedzianą jej bajkę o jego wcześniejszym życiu jako tajnego agenta międzynarodowej organizacji, za jakiego od samego początku ich krótkiej, ledwie czterotygodniowej znajomości się podawał. Skutecznie utwierdził ją w przekonaniu, że umożliwiając dostęp pewnego człowieka do archiwów wojskowych, przyczyni się do zapobieżenia groźbie globalnego konfliktu na świecie. Wojny, która mogłaby pochłonąć miliony ofiar, w tym kobiet i dzieci.

Była to naciągana i nieprawdopodobna historia, ale o dziwo, na Sylwię zadziałała. Może nawet bardziej niż zaoferowana jej przez Dymitra zielona gotówka za udział w tej akcji. Sylwia z chęcią towarzyszyła mu nawet w wyprawie taksówką do Środy Śląskiej w celu zakupu poprzedniego audi, które tak głupio potem stracił przez nieprzewidziane komplikacje podczas akcji u tego komandosa w garażu. Chyba jednak musiała w nim widzieć coś jeszcze poza amerykańską walutą i dość szarmanckim podejściem do kobiet, jakie jej od początku autentycznie okazywał.

Nawet nie zauważył, kiedy minęła mu cała droga do obranego celu, wskazywana bezgłośnie przez nawigację w wyciszonym telefonie. Zanim podjechał pod nieczynny hangar z urządzoną wewnątrz wcześniej kryjówką, powoli, dwukrotnie przejechał w tę i we w tę, oceniając, czy nikt nie kręci się w bezpośredniej okolicy. Powoli chylące się ku zachodowi słońce wydłużało cienie. Spory, zacieniony fragment dziko porośniętej łączki po lewej stronie od dawnego wjazdu dla samolotu pozwolił mu ustawić samochód w miejscu, z którego wygodnie będzie mu przenosić swoje ofiary do prymitywnie zaaranżowanej celi w tylnej części hangaru, w pomieszczeniu niegdyś przeznaczonym do przygotowania pilotów, przechowywania sprzętu i wyposażenia technicznego.

Dymitr otworzył bagażnik. Dziewczyny, stłoczone jak sardynki i poskładane jak kobiety-gumy, wyglądały razem dość żałośnie. Ta wydziarana foka z żółtą pokrywką znów zaczęła jęczeć. Ale ta druga, cenniejsza i ważniejsza dla osiągnięcia zamierzonego celu, nadal była nieprzytomna. Może za mocno stuknęła wtedy w szpitalu głową o ścianę? Sprawdził na jej szyi tętno. Było wolne, ale na szczęście wyczuwalne i regularne. Znaczy będzie żyć. Gdyby fajtnęła, nie wiadomo, czy tą drugą dałoby się potem wymienić u rudej na kamień.

Tak naprawdę Dymitr w ogóle nie mógł mieć stuprocentowej pewności, że znajduje się on w jej posiadaniu. Być może zgłosiła się już z nim na policję. Jeśli tak, to jej w tym głowa, żeby teraz go na powrót odzyskać. Inaczej może nie dożyć następnego zachodu słońca. Nie wiedział ile godzin, a może dni będzie musiał tutaj przechowywać te dziewuchy, ale musiał się liczyć z tym, że sprawy znów mogą się skomplikować. Kto wie, czy lisica nie wywinie mu kolejnego numeru, jak z tymi szklanymi podróbkami?

Nie zwlekając dłużej niż to konieczne najpierw wsunął ręce pod pachy dziennikarki. Zaczął od niej, bo nie chciał, by się całkiem obudziła, zanim przeniesie ją do hangaru. Kiedy z dość dużym wysiłkiem wyciągał bezwładne ciało z bagażnika poczuł miękkość obfitych piersi dziewczyny. Przerzucając ją przez ramię, chcąc nie chcąc poczuł to, co mężczyźni czują przy tego rodzaju dotyku. Po chwili niósł ją już dość sprawnie, jak nieco większy worek kartofli i rzucił luźną uwagę w powietrze, bo wydawało mu się, że śpiąca redaktor Żaklina wcale go nie słyszy:

- A może się najpierw jeszcze z tobą zabawię? Sylwia czeka na mnie w galerii, ale przecież o niczym się nie dowie, co nie?

Na te słowa nieoczekiwanie dziewczyna zaczęła wierzgać i mruczeć przez knebel wepchnięty do jej ust. Dymitr nie był przygotowany na to nagłe wybudzenie i nie wzmocnił swojego uchwytu, więc stracił równowagę i razem z nią przewrócił się na trawę. Teraz zadziałały u niego wyszkolone odruchy. W ułamku sekundy okręcił się i usiadł na leżącej na plecach Żaklinie okrakiem. Mimo, że nie musiał tego robić, bo przecież miała unieruchomione nogi i ręce, a usta zaklejała jej taśma, zacisnął jej ręce na szyi. Przerażona Żaklina zauważyła w oczach swojego oprawcy szaleństwo i amok. Po chwili, kiedy traciła już oddech i zapadała się w ciemną przepaść, usłyszała jeszcze:

- Nie rzucaj się, skarbie, bo nie masz żadnych szans. A tak właściwie, czy ty mi jesteś do czegokolwiek potrzebna? Potrafisz mnie jakoś przekonać, że nie warto marnować czasu, aby cię zabić?


Czy Żaklina straci życie? Z wcześniejszych części wiemy, że znajdzie się w hangarze razem z Olą. Czy nastolatkowie utopili się razem z motorem? Czy Waldek z Bolesławem złapią Dymitra? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów!

Bolecnauta Pan M. pisze, dzieląc się z nami niesamowitymi pomysłami i talentem pisarskim. Piszcie w komentarzach, co najbardziej podoba się Wam w powieści i która postać jest najbliższa Waszym sercom!

Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 63

~Ognistorudy Wilec niezalogowany
17 kwietnia 2021r. o 9:03
c.d., dość ważna retrospekcja
-----------------------------------------------

Do miejsca koncertu muzyczno-tanecznego na terenie parkingu mieleńskiego MOSiRu miały jeszcze jakieś trzysta metrów w linii prostej, kiedy Żaklinie musiał akurat teraz wpaść jakiś ostry kamyczek do jednej z tenisówek, które założyła, mając zapewne nadzieję jeszcze tej nocy na kilka chwil pląsów na parkiecie w miłym towarzystwie. Zatrzymała się, prawą ręką oparła się o niestabilny płot i podniosła lewą nogę sięgając do stopy drugą ręką, aby rozsznurować, zdjąć i wytrzepać obuwie. Ola stanęła kilka metrów dalej i obróciła się.

- Co jest?

- A nic, kamyczek mi wpadł. Idź, idź, Ola. Zaraz cię dogonię – Żaklina uśmiechnęła się, choć było na tyle ciemno, że Ola mogła tego nie zauważyć. – Jakby co, zajmij mi miejsce przy stoliku, najlepiej z jakimś przystojnym Hiszpanem. A ty sobie bierz tego drugiego…

- Jakby co, to przecież koncert jest, a nie kolacja w knajpie, Żakciu. Dobra, pospiesz się, bo nawet na ostatnią piosenkę nie zdążymy…

Ola zobaczyła za Żakliną majaczące sylwetki jakichś trzech podejrzanych osobników, którzy stali kilkanaście metrów dalej, palili papierosy i wydawali się zajęci rozmową. Mimo pukającej do jej głowy ostrzegawczej intuicji, odwróciła się i ruszyła ponownie w kierunku, z którego dobiegała muzyka. Po kilkunastu sekundach znów jednak przystanęła, bo coś ją tknęło. Ponownie spojrzała w miejsce, w którym Żaklina pozbywała się uwierającego kamyka, ale Żakliny tam już nie było. Nie było też tych trzech gości, a nigdzie indziej w okolicy nie zauważyła żywej duszy. Jezu, Żaklina! Ola ruszyła z miejsca, a po chwili już biegła z walącym sercem. Była pewna, że za chwilę stanie się coś złego, a może już się stało. Takich rzeczy się nie wie, takie rzeczy po prostu się czuje.

Biegnąc, szukała w płocie dziury na tyle dużej, żeby zmieściła się w niej dorosła osoba. Ledwie kilka metrów za miejscem, w którym stała wcześniej Żaklina zobaczyła słup ogłoszeniowy, na który wcześniej nie zwróciła uwagi. Zaraz za słupem jeden z paneli płotu właściwie nie stał, tylko leżał, umożliwiając wejście na teren rzekomo strzeżonego placu budowy. W trzech susach Ola pokonała, niemal się przy tym wywracając, niestabilne, chyboczące się przęsło.

Plac budowy nie był duży, ale przynajmniej był dość dobrze oświetlony. Po prawej stronie Ola zauważyła jakiś barakowóz, w którym paliło się słabe światło. Tam nie zdążyliby jej zabrać, stwierdziła. Zostaje rozpoczęta budowa. Niewiele myśląc i nie chcąc tracić czasu na powiadamianie policji ruszyła w kierunku budynku, który póki co skutecznie odstraszał turystów swym wyglądem. Budowlany bałagan panujący wokół zmusił ją do ostrożniejszego stawiania kroków, ale i tak raz po raz o coś się boleśnie potykała w swym lekkim obuwiu o cienkich podeszwach. Tuż przed wejściem do jakichś pomieszczeń w przyziemiu, być może miał to być w przyszłości podziemny garaż, stanęła i zaczęła nasłuchiwać.

Głośna muzyka dochodząca z koncertu skutecznie zagłuszała jakiekolwiek dźwięki, więc Ola stwierdziła, że na słuchu nie ma co w tym miejscu polegać. Pozostało jej mieć tylko otwarte oczy. Wchodząc do nowo powstającego, pełnego pułapek budynku, próbowała wymacać ścianę i natknęła się przypadkiem palcami na opartą o mur łopatę. Chwyciła ją w rękę i zważyła, kilkakrotnie unosząc i opuszczając. Jako broń się nada, pomyślała. Tylko, że prawie nic nie było widać. Prawie.

Gdzieś w głębi, ale nie tak daleko od niej, musiała znajdować się jakaś klatka schodowa, bo lekka poświata, którą zauważyła, dobiegała trochę z góry, jakby z sufitu. Po kilkunastu krokach po równej posadzce dotarła do odlanych z betonu schodów. Mimo ciemności widziała wszystkie stopnie, a dochodzące z góry światło migało, dosłownie jakby ktoś palił tam ognisko. Ola usłyszała krótki, rozpaczliwy, przerwany krzyk Żakliny „Ratu…”. Mimo ogarniającego strachu, wołanie to musiało ją pchnąć do działania. Starając się stawiać ciche, choć szybkie kroki, wchodziła do góry stopień za stopniem.

Po chwili usłyszała trzy męskie, nerwowe, lekko bełkoczące głosy, chaotycznie i dość głośno szepczące jeden przez drugiego:

- Trzymaj ją i zakryj gębę, bo się będzie drzeć…

- Ja wolę nagrywać, za dużo mam w czubie…

- Dobra, to ja pierwszy…

- Ale wierzga, pinda jedna…

Ola wychyliła głowę ponad posadzkę pomieszczenia na wyższej kondygnacji i zobaczyła scenę, która tak naprawdę powinna ją zmrozić i całkowicie sparaliżować jej ruchy. Biorąc pod uwagę liczebną i siłową przewagę trójki napastników, mogłaby i tak uznać jakiekolwiek dalsze działanie za bezcelowe, a grożące narażeniem także i jej życia lub zdrowia na szwank. Ale niespodziewanie umysł Oli odrzucił panikę i stłamsił przerażenie. Jakiś przełącznik w niej musiał przestawić się gdzieś pomiędzy pozycję „Pewność siebie” a „Działanie odruchowe”. Być może miała nieodkryte dotąd wrodzone cechy wojowniczki, które aktywowały się tylko na szczycie uczucia desperacji i w obliczu największego zagrożenia, a być może przypomniały się jej się po prostu lekcje samoobrony, na jakie jej mama zabierała ją, kiedy Ola była w trzeciej i czwartej klasie głogowskiego pierwszego ogólniaka.

Któregoś razu widząc, jak siedemnastoletnia Ola, stojąc przed lustrem w łazience w samym ręczniku zasłaniającym ją wyłącznie od piersi do bioder, upina włosy, jej mama stwierdziła z zazdrością:

- Ależ ty masz figurę, córa. Powiadam ci, że faceci będę leżeć ci u stóp. Ale pamiętaj, że po świecie krążą też różne szuje i zbóje. A kiedy takiego spotkasz, nie możesz mieć skrupułów. Musisz umieć sobie sama poradzić. Ty albo oni. Gdyby twój tata żył, być może sam by cię tego nauczył. Znam właściciela takiego jednego klubu sportowego. Niedawno wyciągałam go z rozbitego auta i stąd się znamy. Zawodowo, prywatnie nie. To jeszcze młodzian. Zaprowadzę cię na te zajęcia. A nuż ci się spodoba. Znaczy… sport, a nie trener.

Trener Łukasz nie był w typie Oli, ale uprawiany i uczony przez niego sport spodobał się jej już wtedy, kiedy ten chciał się przed nią popisać i kiedy przerzucona przez jego plecy walnęła plecami o matę, nie czyniąc sobie przy tym żadnej krzywdy. Chciała koniecznie dowiedzieć się, jak można tak łatwo i bez wysiłku rzucić kimś wyższym od siebie, o podobnej sobie wadze, ale tak, aby delikwent nawet się nie zorientował, że został właśnie skutecznie unieruchomiony bądź unieszkodliwiony. Od tamtej pory mama zabierała Olę raz w tygodniu na zajęcia w najlepszym głogowskim klubie judo. Nie były to zajęcia wyczerpująco męczące, ale Ola dzięki nim stała się sprawniejsza fizycznie, odporniejsza psychicznie, a przede wszystkim nabrała pewności siebie. Co, jak się okazało, było nie do przecenienia w obecnej, dramatycznie niebezpiecznej sytuacji.

Przy dochodzących z zewnątrz łagodnych, początkowych dźwiękach rozpoczynającej się na koncercie kolejnej melodii, w której wyraźnie rozpoznała „Hero” Enrique Iglesiasa, ukryta w cieniu zaczęła niepostrzeżenie zbliżać się do szamoczących się na betonowej podłodze łysych zbirów. Te obleśne, zapocone zakapiory próbowały przytrzymywać wyrywającą się i broniącą się kopniakami przerażoną Żaklinę. Mimo, że dzielnie stawiała im opór, to jednak ich było trzech, mieli trzy razy więcej kończyn i ze sześć razy więcej siły, na którą nawet desperacja ofiary niewiele mogła poradzić.

Pierwszy z napastników na klęcząco jednym przedramieniem przyduszał Żaklinie gardło, a drugą dłonią zakrywał jej usta. Drugi stał pochylony tyłem do skradającej się Oli i nagrywał całą scenę telefonem komórkowym. Trzeci, ten z najkrótszą szyją, chociaż żaden z nich nie wykazywał akurat w tej kwestii cech żyrafy, usiłował usiąść na Żaklinie i przygwoździć ją własnym, nadmiernie opasłym ciałem. Próbował przy tym jednocześnie nieporadnie i bezskutecznie zapanować nad jej machającymi na oślep rękami. Żaklina musiała być skrajnie zdesperowana, ale i w przypływie adrenaliny niesamowicie silna, że jak dotąd te oprychy nie zdołały jej skutecznie ujarzmić, pomyślała Ola. Dobra nasza. Walcz dalej, Żaki. Walcz!

Poziom wściekłości u Oli był tak ogromny, że niemal zaczął rozsadzać jej czaszkę. Ale nie mogła stracić chłodnej oceny sytuacji, ani pójść na żywioł. Po prostu wyobraziła sobie po kolei wszystkie ruchy, które miała zamiar za sekundę wykonać. Tylko nie opisała ich na głos, jak Schwarzenegger w „True lies” jednemu z bandziorów przed skręceniem mu karku. Ola postanowiła od razu wykorzystać łopatę, bo nie chciała ryzykować zabawy w żadne chwyty obezwładniające. Takim gnojom nie należało się obezwładnienie, ale bolesne i to jak najbardziej, obrażenia.

Ola podeszła dosłownie na palcach do stojącego tyłem łysielca, cieszącego się jak dziecko, że za chwilę będzie mógł nagrać sobie film, który pewnie potem miał zamiar rozesłać go kumplom. Chwyciła sztych niesionego narzędzia budowlanego obiema rękami, uniosła w prawo i do góry, jednocześnie skręcając swoje ciało. Chciała w ten sposób przy ciosie nadać łopacie maksymalny pęd i prędkość. Obie te wielkości fizyczne zdecydować miały o tym, czy ofiara uderzenia straci przytomność od razu, czy dopiero przy zetknięciu z podłogą. W sumie to nieistotne, bo chodziło jedynie o to, by za pomocą kawałka hartowanej stali wyeliminować sukinkota skutecznie i na długo, najlepiej na zawsze, bez względu na konsekwencje.

„Let me be your hero”, wyrecytowała w myślach wers refrenu piosenki dokładnie wtedy, kiedy usłyszała z koncertu fragment śpiewany przez przystojnego Hiszpana i wypuściła pierwszy, niemal zabójczy dla trafionego cios. Rozległ się taki huk, jakby facetowi pękła czaszka, co było wielce prawdopodobne, gdyż, jak Ola pamiętała z anatomii, skorupa chroniąca mózg nie była tak twarda, jak kość udowa. A do tego przypominająca płyty tektoniczne jakiejś planety mózgoczaszka miała swoje słabsze punkty w postaci łączących jej fragmenty szwów.

Gdyby istniało takie przekleństwo na świecie, które kumulowałoby milion razy inne najgorsze na świecie przekleństwa, właśnie takiego użyłby teraz ten całkowicie zaskoczony fagas, przyduszający szyję Żakliny. Kiedy uniósł wzrok, zobaczył jak miejsce jego stojącego przed chwilą tuż obok kolegi, z którego łysej głowy, w miejscu bezkształtnego, zmiażdżonego ucha natychmiast trysnęła krew, zajmuje równie piękna, co zgrabna dziewczyna. Prawdopodobnie w jego pijackim widzie Ola objawiła mu się jako spadający z nieba demon zagłady. Przerażony gość na pięknej kobiecej twarzy nie był w stanie wyczytać jakiegokolwiek współczucia, ani niczego innego, poza lodowatą chęcią odwetu. Zauważył, a być może podpowiedziała mu to jakaś wyćwiczona bijatykami intuicja, że mściwy anioł bezzwłocznie po wysłaniu na beton zaślinionego operatora kamery, powtórnie zamierzał zaatakować.

Ponieważ telefon pierwszej ofiary upadł na posadzkę ekranem w dół, obecnie silnie świecąca dioda LED oświetlała posępną poświatą wszystkie postaci tej konfrontacji. Ola, wykorzystując mrok i element zaskoczenia, nie marnowała czasu na ponowne przełożenie łopaty na prawą stronę, ale zamachnęła się łyżką narzędzia z lewej strony, kosząc nią jak żniwiarz śmierci dwustronną kosą.

Drugi z oprawców Żakliny ledwo zdążył zobaczyć nadlatujący, ułożony tym razem poziomo płaski kawałek metalu, skierowany dokładnie w centralną część jego twarzoczaszki. Gdyby w ułamku sekundy odruchowo nie cofnął głowy, mógłby zostać iście po królewsku zdekapitowany, jak Ludwik któryś tam na szafocie w osiemnastowiecznej Francji, lubującej się w przelewaniu krwi swoich władców. Dzięki refleksowi, a może zbyt krótkim rękom Oli, ostra końcówka użytego jako broni narzędzia, odcięła mu jedynie nos, przedtem przecinając aż do kości jego prawy policzek tuż pod oczami. Drugi z trafionych nietypową bronią krótkoszyich, razem z nosem musiał stracić także kontakt z rzeczywistością, ponieważ krwawiąc równie obficie co poprzednik, przewrócił się jak podcięte drzewo i na trwałe przylgnął do posadzki.

Po brutalnym, ale całkowicie usprawiedliwionym okolicznościami wyeliminowaniu dwóch z trzech przeciwników przez Olę, dziewczyny były teraz w przewadze. Trzeci z rywal drużyny przeciwnej w tej, jak wydawało się na samym początku, nierównej walce dobra ze złem, usiłował podnieść się i odskoczyć na bok, ale ochlapana jak dotąd dwoma grupami krwi Żaklina zdołała go mocno objąć nogami powyżej bioder i przytrzymać w żelaznym uścisku, spotęgowanym dodatkowo przepełniającą ją furią wściekłości. W normalnej intymnej sytuacji, taki zakleszczony samiec byłby wniebowzięty, ale temu tutaj daleko było do erotycznych uniesień. Spotkania z dwiema atrakcyjnymi dziewczynami tej nocy nie zaliczy niestety do udanych, a być może będzie miał nawet uraz do kobiet już do końca swojego podłego życia, co przy niefortunnym zbiegu okoliczności mogło nastąpić jeszcze tej nocy.

W świetle latarki telefonu wzrok Oli napotkał wzrok leżącej przyjaciółki. W ułamku sekundy jakieś mentalne, a może telepatyczne fale przeniosły ostatnie istotne pytanie z jej głowy do głowy Żakliny. Bezgłośne zdanie z pytajnikiem na końcu było krótkie: „Tego też?”. Żaklina nie dając żulowi żadnej szansy na uczciwy proces i sprawiedliwy wyrok, skinęła głową i zamknęła oczy obawiając się, że kolejna porcja kropel krwi może również ochlapać jej twarz.

Unieruchomiony między udami swojej niedoszłej ofiary bandzior, w odruchu desperacji próbował jeszcze podnieść ręce tuż przed egzekucją i obronić się przed ciosem przeznaczonym dla jego ogolonej łepetyny. Tym samym jednak zrobił sobie podwójną krzywdę, skutkującą poczwórnym bólem łamanych gnatów, bo potworna siła trzeciego uderzenia złamała mu prawdopodobnie wszystkie kości przedramion. Ola z chęcią powiedziałaby mu dokładnie, jak one się nazywały po polsku i po łacinie, gdyby tylko nie była zajęta rozpędzaniem łopaty przed zadaniem finalnego, czwartego ciosu, kończącego brutalny i krwisty spektakl, jak w starej grze komputerowej Mortal Kombat. Jednocześnie z tym ostatnim, równie silnym co poprzednie, uderzeniem, które miało powalić i wyeliminować trzeciego z podpitych bandytów, Żaklina rozluźniła uścisk i rozchyliła uda, aby pozbawiony przytomności i władzy nad rękami degenerat mógł swobodnie i z gracją worka wypełnionego kamieniami zająć należne mu miejsce obok swoich kolegów.

Ola popatrzyła na swoje koszmarne, dokonane własnoręcznie dzieło. Mama miała rację. Faceci słali się u jej stóp, a po świecie wciąż krążą wszelakiej maści szuje i zbóje, którym tylko łopatologicznie można próbować wybić z głowy niecne zamiary. Ola chciała odrzucić łopatę na bok, ale ostatecznie wzięła ją w lewą rękę, a prawą pomogła wstać gramolącej się, szlochającej przyjaciółce. Objęły się z Żakliną za ramiona i bezzwłocznie zaczęły schodzić po schodach, aby jak najszybciej opuścić budynek i zostawić to feralne miejsce za sobą. Wychodząc z budowy na ulicę cały czas się podtrzymywały, także, co było nie mniej istotne, na duchu.

Walka musiała się skończyć, zanim jeszcze Enrique dośpiewał swój miłosny hit do końca. Przy ostatnich dźwiękach przeboju młodego Iglesiasa Żaklina jak w transie zaczęła nucić pierwszą zwrotkę tej piosenki, jakby chciała, żeby puszczono ją jeszcze raz od początku. Prawdopodobnie obie lubiły słuchać piosenek Hiszpana i znały większość tekstu na pamięć, bo po chwili zaczęły już wspólnie nucić słowa niegdysiejszego, popularnego zwłaszcza wśród dziewcząt przeboju. Słowa te pasowały jak ulał do tego co obie przed chwilą obie przeżyły:

“Would you die for the one you loved?
Hold me in your arms tonight

I can be your hero, baby
I can kiss away the pain
I will stand by you forever
You can take my very breath away”

Po chwili obie już płakały, łkały i śpiewały jednocześnie, powtarzając tylko sam refren, ale coraz głośniej i głośniej. Każdy kto by je teraz usłyszał pomyślałby, że nieźle musiały się przed momentem wyszaleć na koncercie i równie mocno wstawić, popijając u-booty, albo serię kilku niebieskich drinków z lodem pod rząd. Sądząc po zachowaniu i slalomie, jakim pokonywały drogę powrotną, niewątpliwie mogły być wzięte za podchmielone, rozbawione imprezowiczki, które dopiero skończyły kręcić piruety na parkiecie.

- Nie tak miał się skończyć ten wieczór – odezwała się wreszcie do Żakliny Ola cichym głosem, kiedy przechodziły przez furtkę ogrodzenia ośrodka. – Nie tak miało być. Przepraszam.

- Nie masz za co. To ja cię przepraszam, że cię namówiłam na ten nocny wypad.

- Przepraszam, że cię zostawiłam tam na chodniku samą, Żaklina. Nigdy nie powinnam…

- Przestań! – przerwała Żaklina. Wreszcie rozdzieliły się z Olą i obie usiadły na jednej z trzech ławek stojących przed wejściem do domu wczasowego „Albatros”. Żaklina ukryła twarz w dłoniach, potarła ją kilka razy, jakby chciała się obmyć z traumatycznych wspomnień. – I cicho już bądź. Musimy o tym jak najszybciej zapomnieć… A co z tymi gnojami? Myślisz, że żyją?

- Nie wiem. Kości są wytrzymałe, ale waliłam ich jednak chyba trochę za mocno. Wiesz, adrenalina – Ola próbowała się tłumaczyć Żaklinie, kto wie, być może nawet i z morderstwa. Zakrwawione narzędzie zbrodni wsunęła chwilowo pod ławkę.

- Należało im się. I to jeszcze mocniej – Żaklina położyła Oli rękę na ramieniu. – To co? Dzwonić na policję?

- Lepiej nie. Daj mi się zastanowić… Wiem, pójdziemy do Tadzia, pewnie jeszcze nie śpi. Niech znajdzie numer do tego stróża na budowie, zadzwoni i powie, że ktoś widział tam jakąś bójkę – zaproponowała Ola. – Może jeszcze się łachudry nie wykrwawią, jak ich tam znajdą.

- Nie byłaby to akurat wielka strata – Żaklina wiedziała, że tymi słowami wyszła właśnie na bezduszną, cyniczną osobę. Ale gdyby ktokolwiek inny miał przeżyć to, czego jej się udało dzięki Oli uniknąć, to zapewne nie toczyłby podobnej dysputy na temat ludzkich zachowań i motywacji w obliczu tragedii. – Dobra, tak zrobimy, Olka. Ale dzisiejszy wieczór zachowamy w tajemnicy, rozumiesz? To nie my. Niczego nie wiemy i nikogo nie widziałyśmy. Nas tam w ogóle nie było. Grzecznie położyłyśmy się spać z naszymi dzieciakami, okej?

Ola bez słowa przytaknęła. Jaki z niej będzie w przyszłości lekarz? Nieudzielenie pomocy i krzywoprzysięstwo? Nie składała jeszcze co prawda przysięgi Hipokratesa, ale nawet gdyby, to w sytuacji, która chwilowo pozbawiła ją zarówno współczucia, jak i ludzkich odruchów, i tak nie potrafiłaby jako potencjalna ofiara zdobyć się na nic więcej, niż powiadomienie odpowiednich służb. A jak któryś z nich umrze? Przecież wtedy na pewno będzie śledztwo. Trudno.

Obie jeszcze przez chwilę milczały nie patrząc na siebie. Pewnie kolejny raz odtwarzały i analizowały przebieg wydarzeń. Każda z nich przeżywała to po swojemu. Nie mogły zrobić nic więcej. Ani mniej. Inaczej też nie, bo dla którejś z nich mogło to skończyć się tragicznie.

- Szczęście, że zabrałam stamtąd tę łopatę – stwierdziła Ola. – Może Tadziu znajdzie też sposób, żeby się jej pozbyć?

- Okej, no to idziemy do niego. Żeby tylko nie pomyślał, że chcemy go napastować w środku nocy – mimo nadal wyczuwalnego rozchwiania nerwowego, zażartowała Żaklina. Wstały z ławki, ale tym razem to Żaklina podniosła łopatę próbując ocenić, czy sama dałaby radę użyć jej jako broni w sytuacji zagrożenia. – Koniecznie musimy się tego pozbyć. Swoją drogą, to z ciebie to niezła zadymiara jest, Olka. Nie przypuszczałabym, że możesz bez mrugnięcia okiem spuścić komuś takie manto. Jakie jak mam szczęście, że cię poznałam. Jak ja ci się odwdzięczę?

- Daj spokój, Żaki. Nie ma o czym mówić. Na moim miejscu zrobiłabyś przecież to samo…

- Nie byłabym taka pewna. Zimna krew to raczej nie moja bajka. Jak coś się dzieje, to na początku od razu panikuję – przyznała się Żaklina.

Zanim ruszyły odwiedzić oglądającego zapewne telewizję Tadzia, przytuliła się jeszcze mocno do Oli, tak mocno, że aż je obie zabolały mięśnie i kości. Szepnęła jej cichutko do ucha:

– Olcia, Nie zapomnę ci tego. Do końca życia będę mieć u ciebie dług…

Nie wiedziała wtedy, że za kilka lat przewrotny los znów je połączy i będzie miała okazję spłacić cudownej i bohaterskiej Oli ten dług. I to z nawiązką.
--------------------------------------------
uff, może było krwiście i dramatycznie, ale życie nie dla każdego jest usłane różami
Pozdrawiam,
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).

REKLAMA Muzeum Ceramiki zaprasza