Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
12 maja 2021r. godz. 16:57, odsłon: 2396, Bolecnauci/Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 71

Część w której Sylwia przychodzi szwarccharakterowi z pomocą, a Julia hardo negocjuje z Dymitrem, nie szczędząc obelg.
Telefon Oli
Telefon Oli (fot. pixabay)

Już jest siedemdziesiąta pierwsza część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Sześćdziesiąta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Sześćdziesiąta dziewiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Siedemdziesiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Czy małe żółte polo jest warte więcej niż szpital z parkingiem, na którym stoi? Zapraszamy do lektury:


Dymitr odłożył telefon na blat stołu i przyglądał się wyświetlaczowi, aż nazwa rozmówcy i czerwona słuchawka zniknęły, tak jak jego nadzieja na korzystne dla niego zakończenie całej tej sprawy. Albert starał się jak zwykle być uprzejmy, rzeczowy i elokwentny, ale przecież i tak musiał mu powiedzieć to, co powiedział, bo tacy jak on nie dzwonią po to, żeby pogadać o pogodzie. Bez ogródek i lojalnie poinformował go, że czas na wykonanie zadania się skończył.

Nigdy dotąd nie znalazł się w takiej kłopotliwej sytuacji, więc nie krył zdenerwowania. Przez chwilę obracał telefon wokół jego osi, co przypomniało mu dawną muzyczną winylową pocztówkę z piosenką „Człowieczy los” kręcącą się na gramofonie, którą kiedyś miał w swojej kolekcji.

„Człowieczy los nie jest bajką ani snem.”

Anna German pięknie śpiewała, ale według Dymitra najładniej to po rosyjsku. Z chęcią znów usłyszałby jej cudowne piosenki, jak „Katiusza” czy „Nadieżda”. Piękne czasy. Gdyby tak móc cofnąć się do tamtych dni...

W zasadzie mógł się spodziewać tego telefonu, ale nie przypuszczał, że tamci stracą cierpliwość tak szybko. Zwykle uwijał się z tak prostymi zleceniami w jeden-dwa dni, nie licząc okresu przygotowania do akcji. A tutaj już piąty dzień bawi się z robotą, a sprawy nadal się wydają komplikować. Najpierw przez rzucającego rowerami szalonego komandosa, a potem przez tę cwaną babę, której wydawało się, że nikt nie odróżni oryginału od szklanej podróbki. W sumie to można śmiało powiedzieć, że razem zrobili z niego durnia i skompromitowali go na rynku, na którym dotąd oferował swoje usługi. Pilna wymiana córki tej rudej na kamień naprawdę będzie jego ostatnią szansą bez względu na zakomunikowaną mu decyzję. Nie mogę już więcej nic spieprzyć, obiecał sobie solennie, bo to może być moja ostatnia karta przetargowa w grze o życie. A ta dwójka dostanie potem to, na co zasługuje. Gratis.

Po poinformowaniu go o odwołaniu zlecenia odnalezienia i dostarczenia kamienia, spotkany niedawno w Legnicy wypachniony elegant dodał jeszcze od siebie:

- Kiedy wysłałeś zdjęcie tej podróby szef się rozsierdził. Powiedział, że jesteś niepoważny i nie chce już twojej roboty, a całą dotychczas otrzymaną kasę możesz sobie zatrzymać. Zbiera właśnie ludzi i zamierza zająć się tym osobiście. Pierwszy raz dzisiaj usłyszałem z jego ust „Job twoja mać”. A więc nie masz już u nas roboty, Dymitr. I nigdzie indziej jej nie dostaniesz. Uprzedzam, bo czuję się za ciebie trochę odpowiedzialny. Jesteś spalony.

Rozmowa z Albertem nie dawała mu spokoju. Co to oznacza, że szef się tym zajmie? Albert chciał mu coś przekazać, ale pewnie nie mógł tego zrobić wprost. Dymitr zaczął podejrzewać, że ten szef chyba ma wobec niego jakieś niedobre plany? Ale jakie? W jego fachu słowo spalony może oznaczać jedynie potrzebę natychmiastowej ewakuacji…

Dymitr zawsze zdawał sobie sprawę, że dotyka go wysokie ryzyko zawodowe i raczej nie ma szans umrzeć ze starości we własnym łóżku, trzymany za rękę przez równie jak on siwą i pomarszczoną kobietę, pełniącą od co najmniej pięćdziesięciu lat zaszczytną funkcję jego małżonki. Ale żeby z takiej błahostki robić sprawę tak wielkiej wagi? Jak nie wiadomo o co chodzi… Cóż, trzeba będzie po prostu zachować czujność, bo stron, z których może czyhać niebezpieczeństwo, właśnie przybyło.

Z zamyślenia wyrwał go lekko sepleniący, żeński głos.

- Podać coś? – spytała młoda, raczej mało doświadczona kelnerka, sennym ruchem wyciągając z krótkiego fartucha notesik i coś do pisania. Widoczny aparat na zębach nie dodawał jej uroku, ani nie poprawiał dykcji w okolicach szeleszczących głosek. Z kolei brak aparatu korygującego wady uzębienia niewiele by pomógł zarówno w kwestii lepszej wymowy, jak i urody. Swoim zachowaniem i wyglądem podkreślała swój ewidentny dar niewzbudzania męskiego zainteresowania, mimo przyjemnej fizyczności. Chyba za rzadko zaglądała w lustro, a za często w smartfona. Ech, to młode pokolenie „Pracuję, bo muszę”.

- Dziękuję, czekam na kogoś. Może później – Dymitr odpowiedział najuprzejmiej jak tylko potrafił, żeby tylko jak najszybciej się jej pozbyć.

- Rozumiem, proszę dać znać, jeśli będzie pan czegoś potrzebował – powiedziała bez entuzjazmu i ponownie nieco sepleniąc dziewczyna, ewidentnie rozczarowana brakiem zamówienia i potencjalnego napiwku, po czym odeszła, niknąc w drzwiach niezbyt licznie obleganego w to późne poniedziałkowe popołudnie kulinarnego przybytku.

Dymitr siedział sam na ciężkim drewnianym krześle przy jednym z sześciu wielkich, drewnianych stołów, znajdujących się na tarasie zewnętrznym dopiero co ukończonego stylowego budynku z drewnianych bali, imitującego prawdziwą góralską architekturę. Był jedynym potencjalnym konsumentem w tym miejscu, nie licząc kilku kawek, zaciekle walczących o rozjechanej kołami na przebiegającej nieopodal asfaltowej drodze resztki bułki po hamburgerze. Wielu kulturalnych podróżnych musiało pozbywać się w ten sposób resztek swoich smacznych i kalorycznych posiłków, bo na poboczach walały się dziesiątki charakterystycznych, biało-czerwonych opakowań po zestawach i napojach. Jak ma się tu żyć przyjemnie, kiedy ludzie to takie fleje, stwierdził zniesmaczony Dymitr. Ciekawe, czy w swoich domach też łażą po śmieciach?

Trudno było stwierdzić, czy był tu jedynym klientem. Przed budynkiem nie stał żaden samochód, więc wewnątrz, tak jak na tarasie, zapewne także nie było żadnych gości. Może to z powodu niedługiego czasu funkcjonowania, a może z powodu odleglejszej lokalizacji od zjazdu z tak zwanej autostrady. A może po prostu mają leniwą i niezaangażowaną obsługę także w kuchni?

Właściciel tej nowej restauracji, którą postanowił otworzyć tuż obok także świeżo wybudowanej, chyba już czwartej na tak małym obszarze stacji benzynowej, miał prawdopodobnie ambicję uszczknąć dla siebie coś z rosnącej liczby kierowców ciężarówek i innych podróżujących dwujezdniową drogą, niesłusznie nazywaną dotąd autostradą. Niesłusznie, bo od kilkudziesięciu lat definicja autostrady zmieniała się i obecnie stała się już prawdziwie europejska. A ta droga wiodąca z Wrocławia do Berlina na niektórych odcinkach pamiętała jeszcze swoich przedwojennych budowniczych. Oprócz fragmentów zniszczonej, betonowej nawierzchni oraz niewystarczającej szerokości i liczby pasów, nie posiadała odpowiedniej autostradowej infrastruktury, by zgodnie z przepisami zasłużyć na to miano. Ale wkrótce miało się to zmienić. Wszystko w Polsce się rozwija. Także sieć autostrad, logistycznie łączących Polskę z Europą po to, aby w przyszłości połączyć je również mentalnie. Na naszym Starym Kontynencie Zachód coraz bardziej się oddala od Wschodu, pomyślał Dymitr. A może Wschód od Zachodu? Z drugiej strony Wschód robił tak naprawdę niewiele, aby miało się to szybko zmienić.

Ktoś taki jak Dymitr, kto po raz ostatni przebywał w tej okolicy niemal trzydzieści lat temu, mógł doznać jeśli nie szoku, to przynajmniej zaskoczenia, w jaki sposób na odludnym niegdyś obszarze może powstać tak zatłoczone samochodami, stacjami benzynowymi, knajpami i ludźmi miejsce. Ale przecież to nic nadzwyczajnego. W każdym kraju, który dobrowolnie porzucił świetlaną przyszłość, gwarantowaną przez ustrój socjalistyczny, ludzie oczekiwali, oprócz wolności poglądów, także swobody gospodarczej. Przedsiębiorczość rozwija się niesamowicie szybko i jest motorem zmian. Zawsze tam, gdzie zjawiają się potencjalni klienci, znajdzie się ktoś, kto zechce na nich zarabiać. Można powiedzieć, że biznes jest jak inwazyjny gatunek rośliny, który rozwija się tam, gdzie są do tego najlepsze warunki. A znajdując takowe, biznes zapuszcza korzenie i rośnie.

Dymitr był akurat bardzo zadowolony z faktu, że ogródek knajpy, do której dotarł po kwadransie szybkiego marszu od wyjścia z hangaru, był pusty. Przynajmniej nikt nie zwróci na niego uwagi, ani go nie zapamięta. Odruchowo usiadł tyłem do zainstalowanej na budynku kamery, którą zauważył od razu, kiedy tylko zbliżył się do restauracji. Zawodowe przyzwyczajenie.

Ten budynek z drewnianych bali, któremu zdołał się przez chwilę przyjrzeć, nie podobał się Dymitrowi. Nowe to nie stare. Nie ma duszy, ani tego czegoś, co dawni architekci wkładali w swoje projekty. W dzisiejszych konstrukcjach rzadko kiedy można dopatrzeć się indywidualnej, unikalnej myśli twórczej i artystycznej, jedynego w swoim rodzaju pociągnięcia kreski. Dzisiaj najważniejsze są wygoda i koszty. Kiedyś liczył się kunszt, wyjątkowość oraz chęć wyróżnienia się i zapisania swoim dziełem w historii dla przyszłych pokoleń. Można tylko żałować, że obecnie rzemieślnictwo przegrywa z racjonalizacją, optymalizacją, wydajnością i globalizacją. Zdunów zastąpili glazurnicy, stolarzy – montażyści, piaskowiec – styropian, a deski kreślarskie – komputery.

Zanim wyruszył pieszo do opisanego Sylwii miejsca spotkania, zostawiając uprzednio na tyłach hangaru swoje dwa związane i zakneblowane trofea, dokładnie zamknął prowizoryczne, własnoręcznie skonstruowane, szczelne drzwi. Nie na klucz, ani na kłódkę. Wiedział, że zbyt długo nie będzie musiał tam przetrzymywać tych dziewczyn, gdyż będąc gwarantem otrzymania zielonego kamienia, niedługo miały stać się przedmiotem nietypowej wymiany. Nie sądził, by w poniedziałek, w przedwieczornej porze, ktokolwiek będzie próbował buszować po dawnym radzieckim schronie dla samolotów, a tym bardziej, że będzie próbował zajrzeć na zaplecze tego byłego wojskowego obiektu. Oprócz wartości historycznej, nie było w tych niszczejących budowlach niczego cennego, czy interesującego. No chyba, że pordzewiałe elementy stalowego zbrojenia. Ale kto o zdrowych zmysłach wycinałby podpory, bez których cały obiekt mógłby się zwyczajnie zawalić?

Po zaniesieniu dziewczyn do wcześniej przygotowanej celi, z których jedną musiał ponownie pozbawić przytomności za pomocą nasączonej szmaty, a drugiej, tej ważniejszej, zacisnąć grube plastikowe opaski na rękach i nogach, ukrył uszkodzone audi w kępie krzaków, rosnących za hangarem. Nie dbał o usuwanie pozostawionych w aucie śladów, bo i tak nie miało to już większego sensu. Policja zapewne nie ustaliła jeszcze jego prawdziwych personaliów, ale z pewnością dysponuje jego opisem, odciskami palców, a kto wie, może i zdjęciami. Dlatego, kiedy już dostanie od cwanej lisicy ten cholerny kamień, postanowił zniknąć stąd na zawsze. Ale dopiero po tym jak ona i jej gach dostaną to, co im się należy. Chyba że pojawią się jakieś kolejne nieprzewidziane komplikacje.

Wyjechać, zapomnieć o wszystkim i zacząć gdzieś nowe życie jako całkiem inny człowiek. Chodziło mu to po głowie od dłuższego czasu. A to, co powiedział Albert, tylko te kiełkujące w nim zamiary wzmocniło i przyspieszyło.

Wcześniej, podczas swojego niezbyt długiego spaceru, Dymitr wykonał dwa telefony. Obie rozmowy były ważne. Obie przeprowadził z kobietami. I obie miały zadecydować jak będzie wyglądać jego najbliższa i dalsza przyszłość. To od tych kobiet oraz od zachowania porwanych dziewczyn będzie teraz zależało, czy będzie w stanie zrealizować swoje plany.

Podczas pierwszej z rozmów telefonicznych naprawdę głupio się poczuł, kiedy musiał prosić Sylwię o przyjazd po niego. Przemilczając fakt rozbicia audi, poprosił ją o zorganizowanie jakiegoś większego środka transportu, zapowiadając, że będą mieli chwilowych pasażerów do przewiezienia, a jego auto byłoby na to zdecydowanie za małe. Jeszcze większy dyskomfort czuł, kiedy prosił Sylwię, aby wybrała i przywiozła ze sobą sporą ilość gotówki, a także kilka ważnych dla niego, a pozostawionych w wynajętym mieszkaniu rzeczy. Jak to dobrze, że niedawno użyczył Sylwii zapasowego klucza do mieszkania, zwyczajowego miejsca ich kilkunastu namiętnych schadzek.

O ile z potrzeby dostarczenia mu drogiego elektronicznego sprzętu i broni ukrytej w sportowej torbie jakoś udało mu się wytłumaczyć, powtarzając bajkę o swojej przeszłości międzynarodowego agenta wywiadu, o tyle nie za bardzo umiał racjonalnie wyjaśnić, do czego mu potrzebna jej gotówka. Przecież to zawsze on był sponsorem ich kolacji, krótkiego wypadu w góry i masy prezentów dla niej. Na szczęście zakochana Sylwia nie zgłębiała zbyt mocno tematu, ufając jego wyjaśnieniom, kiedy palnął bez namysłu, że przez wpisanie złego PIN-u po prostu zablokował swoją kartę kredytową.

Sylwia zupełnie nie zainteresowała się także tym, dlaczego w pierwszym lepszym fast foodzie miała kupić aż cztery zestawy z jedzeniem. Wyraźnie uspokojona rozmową z nim powiedziała tylko „W porządku”, a potem obiecała szybciutko opuścić galerię, w której ukrywała się przed ewentualnymi poszukiwaniami. Zachowując ostrożność i czujność miała pojechać taksówką do swojego domu po jeden z większych samochodów należących do jej męża. Dymitr wierzył, że jeśli ta kobieta jest równie obrotna, co piękna, to szybko uwinie się z listą swoich zadań i za chwilę będzie się mógł z nią ponownie zobaczyć.

Poza jedzeniem potrzebował także jej pomocy w tym, co planował zrobić po zakończeniu drugiej z przeprowadzonych przed dotarciem do knajpy rozmów. Choć z początku trudno mu było porozumieć się z rudą lisicą, w końcu jakoś się dogadali. Na razie zatem wszystko układało się po jego myśli. Do uzgodnionej transakcji pozostały jeszcze dwie godziny. Co prawda będzie już wtedy panował niemal całkowity mrok, ale ciemność miała być dla Dymitra sprzymierzeńcem, którego potrzebował i miał zamiar wykorzystać.

Na niewielki parking przez restauracją zajechał wyjątkowo czysty i zadbany mercedes vito, z którego wysiadła Sylwia. Brawo, mądra dziewczynka! Auto będzie idealne. Uśmiechnięty Dymitr wstał od stołu i zszedł po kilku schodkach. Sylwia padła mu w objęcia i uniosła prawą nogę do góry w swojej charakterystycznej pozie.

- Cześć, kochanie. Byłeś bardzo tajemniczy, a ja tak bardzo się dzisiaj bałam – Sylwia naprawdę mocno tuliła się do niego, próbując chyba wcisnąć w niego wszystkie swoje cudowne kształty. Dymitr nabrał przekonania, że nigdy dotąd nie była taka szczera i oddana, jak w tej chwili, która według niego powinna trwać jak najdłużej. - A teraz pochwal swoją myszkę. Zrobiłam wszystko tak, jak prosiłeś. Tylko po co kazałeś mi przywozić tyle tłustego żarcia, skoro mamy tutaj taką przyjemną knajpeczkę?

***

Telefon Julii zadzwonił dokładnie w momencie, w którym na wybrukowaną nawierzchnię parkingu posypały się okruchy rozbitej z hukiem przez Waldka bocznej szyby auta należącego do Oli. Ponieważ rękami zasłoniła uprzednio uszy, wyjęcie telefonu z kieszeni i przesunięcie palcem po ekranie trwało w sumie sześć albo siedem dzwonków.

- Co jest, do cholery?! – głos porywacza w słuchawce nie należał do mocno zdenerwowanych, ale za to emanował pewnością siebie i jadowitością jednocześnie. Zapewne zwykle działa to na jego ofiary, pomyślała Julia i wysłuchała do końca jego pretensji. – Postanowiłaś olewać moje telefony? Chyba nie myślisz, że w ten sposób nasz problem załatwi się sam? Tu chodzi o życie twojej córki, głupia ździro!

- Jeśli spadnie jej włos z głowy, osobiście utnę ci wszystko poniżej pasa! – Julia ściszyła i obniżyła głos, żeby brzmieć bardziej groźnie i bezwzględnie. – Będziesz do końca życia pełzał i podciągał się rękami jak weteran, który nadepnął na minę, padalcu jeden. A załatwiał się będziesz przez rurkę!

Waldek zastygł w bezruchu z kamiennym wytrychem w ręku. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał z ust Julki. Ona prawdopodobnie sama nie mogła w to uwierzyć. Zasłoniła słuchawkę i głośno szepnęła do stojącego nieruchomo z otwartą buzią i wytrzeszczonymi oczami niedoszłego szwagra.

- Milczy. Chyba jest w szoku. Tak to jest, jak się ze mną zadziera. Nie jestem żadną głupią ździrą…

- Przypomnij mi, żebym się z tobą nie żenił, gdyby Bolek jednak się przekręcił – odpowiedział również szeptem Waldek z niedowierzaniem kręcąc głową. – Jego też zresztą będę starał się od tego odwieść. Może zrozumie, jak mu opowiem, co z ciebie za źźź… ziółko. W końcu w łepetynę nie dostał...

Julii musiała się spodobać jej nowa rola, bo nie dając nawet dojść do głosu bandycie, spokojnie kontynuowała, dając kolejny popis swojej elokwencji i cynicznego humoru:

- Biznesmen z ciebie, jak z wielbłąda saturator. Nie potrafiłbyś znaleźć dupy we własnych gaciach. A z tym swoim gnatem jesteś gó… wartym, pożal się Boże, kilerem, co nie trafiłby w słonia, nawet jakby wsadził mu klamkę w odbyt.

Julia w gębie czuła się w tym momencie bardzo mocna, ale w razie ewentualnej konfrontacji tête-à-tête z przestępcą na pewno gorąco liczyłaby na profesjonalizm, wyszkolenie, uzbrojenie i szerokie plecy Waldka, którego miała zamiar, zgodnie z zaleceniem Bolka, nie odstępować odtąd ani na krok. Natomiast przeliczyła się sądząc, że ma do czynienia z nieczułym na obelgi, nieogarniętym, mało wygadanym i nieobytym w sferach złodziejaszkiem i rzezimieszkiem.

- Spokojnie, twoją znajdę. I obrobię ci tak, jak zaraz obrobię twoją córeczkę, jeśli się nie zamkniesz! – bandyta nie pozostawał dłużny. Musiał mieć naprawdę nieprzebrany zasób słownictwa i bogate doświadczenie w zastraszaniu. – Lubię zabawić się z takimi charakternymi, jak ty. Będę syczał, kiedy będziesz we mnie wbijać paznokcie wyjąc z rozkoszy.

Tym razem to Julię zatkało. Nie traciła jednak rezonu, jakby nie zdawała sobie sprawy, że swoje groźby ten drań szybko mógłby wcielić w czyn. Zdecydowała mimo wszystko trochę spuścić z tonu.

- Nie śmiesz jej tknąć, inaczej pożegnasz się z tym swoim świecidełkiem na zawsze. No, chyba że ci na nim nie zależy…

- Wierz mi, że bardziej niż tobie na twojej młodej…

Julia odwróciła się od Waldka i zaczęła się przechadzać po parkingu, kilka kroków to w jedną, to w drugą stronę, nawracając za każdym razem z wykorzystaniem piruetu na jednej ze stóp. Niektórzy ludzie lepiej myślą, kiedy chodzą. Julia ścisnęła mocniej telefon, jakby miała z niego wycisnąć grosza nadpłaconego ostatnio abonamentu.

- Aha, zdenerwowałeś się, filozofie od analizy świeżych krowich placków…

- Zrozum, że naprawdę szkoda czasu na te twoje dowcipno-inteligentne pierdy. Wrzuć wreszcie na luz, bo zaczynasz mi działać na nerwy. Spinasz się, chociaż doskonale wiesz, na co mnie stać i wiesz, że dałem temu twojemu magikowi żyć, mimo, że już dwa razy mogłem go wykreślić z kartoteki. Jeśli się nie dogadamy, najpierw wyślę ci kurierem usmażoną nerkę twojej słodkiej niuni, a potem dla sportu dokończę jednak tę twoją podziurawioną łysawą łajzę w szpitalu. A potem tego glinę z klatki schodowej, tego staruszka, z którym mieszkasz, twoich starych, jeżeli w ogóle spłodził cię ktoś z tej planety i wszystkich, do których kiedykolwiek się jeszcze uśmiechniesz. Chociaż długo nie powinno być ci jeszcze do śmiechu, kiedy ten kurier odjedzie…

- Nie nazywaj Bolka łysawą łajzą. Ma tylko wysokie czoło. Jemu przynajmniej w życiu wyszło coś więcej niż tylko włosy – broniła na swój sposób swojego odzyskanego chłopaka Julia. A potem w odwecie jeszcze raz popuściła wodze fantazji. – A o tobie mówił, jakim to jesteś powolnym cieniasem, cieniem samego siebie z przeszłości, zakompleksionym wyrobnikiem i niewolnikiem, który do niczego w życiu nie doszedł i nie dojdzie, nawet z silikonową seksilalą. Twoje istnienie usprawiedliwia jedynie możliwość umieszczenia twoich szarych zwojów w słoikach z formaliną w jakimś instytucie kryminologii, żeby mogły posłużyć studentom do badań nad umysłem psychopaty. Jesteś wcielonym Złem. Mów, draniu po prostu czego chcesz, zamiast ciągle straszyć mnie i moich bliskich. A ja i tak wcale się ciebie nie boję, najarany szczurołapie...

Odpowiedź długo nie nadchodziła, jakby koleś analizował, ważył i trawił każde jej słowo. Waldek nadal stał zafascynowany jej słowotwórczym wybuchem, chociaż już bez kamienia, który w międzyczasie odrzucił z powrotem na trawnik. Julia zrobiła aż trzy nawroty podczas swojego powolnego, wspomagającego procesy myślotwórcze spaceru, milcząc i czekając cierpliwie na reakcję porywacza. Wreszcie w słuchawce sapnęło i padły spokojne słowa Złego, kończące się konkretną propozycją:

- Polubiłem cię. Szkoda, że cię wcześniej nie spotkałem. Nadajemy na podobnych falach, bo chyba oboje musieliśmy wiele w życiu przejść. Pomyliłem się co do ciebie i przepraszam za swoje słowa. Nie jesteś głupią ździrą. Jesteś mądrą ździrą. Zakończmy to po prostu jak najszybciej i wracajmy do swoich spraw i do swojego życia. – tu minęła chwila potrzebna bandycie do sprawdzenia czasu na smartfonie. – Dokładnie za dwie godziny na dawnym lotnisku w Osłej. Tam jest tor do nauki szybkiej jazdy. Staniesz samochodem na parkingu przed bramą. Na pewno będzie pusty. Mam cię widzieć w samochodzie samą z tym cholernym kamieniem, inaczej wyślę ci kurierem... Cholera, znowu ci grożę, a przecież prosiłaś, żebym tego nie robił…

Julia odstawiła telefon od ucha. Dopiero teraz dopadł ją stres i zaczęła drżeć na całym ciele, jakby na dworze było minus, a nie plus dwadzieścia sześć stopni. Trzęsącą się ręką próbowała schować różowy telefon Oli do kieszeni, ale nie mogła trafić. Po trzeciej próbie udało się, a wtedy nagle poczuła pukanie w ramię. Odwróciła się. Tuż za nią stał Waldek. A tuż za nim Julia zobaczyła otwartą klapę bagażnika żółtego volkswagena.

- Słyszałem, że się umówiłaś z Jacenką – ton Waldka był jakiś dziwny, jakby nie dowierzał, że sobie mogła tak świetnie poradzić w zakończonej trudnej rozmowie z asem świata przestępczego.

- Tak, za dwie godziny na tym dawnym ruskim lotnisku. Mam przyjechać sama, wtedy puści Olę… no i chyba tę druga dziewczynę też – wręcz entuzjastycznie odpowiedziała Julia, wierząc, że tego wieczora koszmar Oli wreszcie zostanie zakończony.

- No, to mamy, jak by to powiedzieć, całkiem sporo czasu, żeby wykopać spod ziemi jakieś świecidełko, oszlifować i udawać, że to oryginał. Bo, na nic innego Oli nie wymienisz, a w bagażniku nie ma niczego innego, co by się nadawało…

Julia zerwała się do biegu, ominęła Waldka, potrącając go i dopadła do samochodu. Zaczęła w panice grzebać w środku rękami. Nie licząc znanego pomarańczowego kocyka i kilku starych marketowych ulotek, bagażnik był pusty.

- Jak to nie ma? – z przerażeniem w oczach patrzyła naprzemiennie to na pusty bagażnik, to na Waldka. – To, gdzie się podział?!

Waldek objął ją i pozwolił jej wypłakać się na swoim ramieniu. Tym razem przynajmniej nie waliła w niego pięściami i nie krzyczała, że to jego wina.

- Wieloma rzeczami się w życiu zajmowałem, Julia, ale za jasnowidza jeszcze nigdy nie robiłem.


Gdzie podział się szmaragd? Czy to możliwe, żeby Pan Rybka go schował, nie przyznając się? Czy Sylwia domyśli się prawdziwych intencji swojego kochanka? Czy Dymitr zastanie swoją kryjówkę bez zakładniczek? Czy Julia odzyska kamień i wymieni go na zdrowe dziewczyny? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów!

Bolecnauta Pan M. pisze, dzieląc się z nami swoją niesamowitą wyobraźnią i ogromną wiedzą! Cieszymy się ze wszystkich Waszych komentarzy! Piszcie, co najbardziej podoba się Wam w powieści i która postać jest najbliższa Waszym sercom!

Kolejny odcinek już w sobotę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 71

~Jasnobrązowy Styrakowiec niezalogowany
15 maja 2021r. o 9:16
c.d.
---------------------------------------------
Redaktor Gerard Skrętkowski rozmawiał przez telefon należący do Sergiusza i obserwował przechadzającego się na zewnątrz handlarza, który w ciągu niecałego kwadransa wypalił aż trzy papierosy. Każdego następnego odpalał od poprzedniego. Przynajmniej oszczędza gaz w zapalniczce, pomyślał dziennikarz. Gardła i płuc zdaje się nie musiał już oszczędzać, bo mimo wycięcia jakichś tam opanowanych przez nowotwór fragmentów krtani, nieubłagane raczysko prawdopodobnie nadal toczyło u niego komórkę po komórce. A więc co mu zostało, jak tylko korzystać z życia, które z dnia na dzień nieuchronnie przybliża każdego z nas do końca. Albo, jak niektórzy są przekonani – do początku czegoś nowego, tylko w innym, pozamaterialnym świecie.

„Nie ma sprawy. Przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem” – tymi słowami Anton zakończył kilkunastominutową, interesującą z punktu widzenia dziennikarza śledczego rozmowę z redaktorem Skrętkowskim. Anton musiał być człowiekiem bardzo towarzyskim, a jednocześnie chyba mocno niefrasobliwym, że zechciał rozmawiać przez telefon z nieznajomym tak otwarcie i aż tak szczegółowo. Za samo wysłuchanie i zatajenie pewnych treści usłyszanych od Antona, Prokuratura naprawdę mogłaby postawić komuś poważne zarzuty.

Sergiusz wysiadł z jeepa tuż po podaniu słuchawki redaktorowi, zupełnie jakby nie chciał słyszeć, o czym będą rozmawiali. Być może nie był zainteresowany tematem, ale możliwe, że wszystko to już po prostu wiedział. A kto wie, może trzymał się tylko zasady „Miensze znajesz, dal’sze budiesz”. Opuszczając przeznaczony do rychłej sprzedaży terenowy samochód, rzucił krótko: „Idę zapalić, a w aucie nie mogę, bo potem klienci marudzą”.

No jak mogą nie marudzić, jeśli na każdym kroku próbujesz wciskać im ciemnotę, Sergiuszu? – spytał sam siebie w duchu redaktor. Taka ich rola, że wsiadają, zaglądają, macają, wąchają tapicerkę, a potem kręcą nosami, zarzucając sprzedawcy, że słowa „kierowca niepalący” i „stan idealny” mają tyle wspólnego z prawdą, co „Niemiec płakał, jak sprzedawał” albo „babcia jeździła nim na mszę co niedzielę”. Bo jak się chce i uprze, to w używanym aucie zawsze można trafić na jakiś detal, którego da się przyczepić żeby negocjować cenę. Na przykład tarczy hamulcowej cienkiej jak folia aluminiowa, albo lakieru na przednim lewym błotniku o trzykrotnie większej grubości, niż w chwili, kiedy „bezwypadkowe” auto opuszczało fabrykę…

Redaktor Skrętkowski, mimo dyskomfortu drętwiejącego barku, usiłował skupić się i zapamiętywać wszystkie miejsca, nazwiska, daty, którymi posługiwał się Anton. Jego rozmówca chętnie mówił sam z siebie albo dość obszernie odpowiadał na zadawane pytania. Musiał mieć niesamowicie pojemną i dobrą pamięć, bo każdą wymienioną osobę bez zastanowienia wymieniał zarówno z nazwiska, jak i z imienia, a czasem dorzucał też były stopień wojskowy. Dziennikarz zaczął się obawiać, czy lek aby nie przestanie działać, zanim zakończą tę ich ciekawą pogawędkę o świecie wyjętych spod prawa. Mimo zaspokajania swojej detektywistycznej ciekawości narastało w nim niejasne przeczucie, że może lepiej byłoby tych informacji w ogóle nie usłyszeć? Może Sergiusz był mądrzejszy, niż mogło się wydawać?

Kilkunastominutowa rozmowa nie poszerzyła i nie wzbogaciła jednak wiedzy dziennikarskiej redaktora Skrętkowskiego na temat historycznych wydarzeń z czasów, kiedy ulice w Legnicy były praktycznie dwujęzyczne, a które mogły mieć bezpośredni związek z zasłyszanymi podczas jego podstępnej wizyty w przebraniu na OIOM-ie rewelacjami. A to dlatego, że ich pogawędka zeszła dość szybko na obecną sytuację w lokalnej organizacji, żyjącej z pobierania opłat w formie gotówkowej. Redaktor wiedział doskonale, że w pewnych środowiskach i branżach, aby móc bez przeszkód funkcjonować, należało opłacać określone koszty „ochrony” przed innymi drapieżnymi rekinami na bezmiernym oceanie biznesu. Na szczęście „poborcy” składek przekazywanych zupełnie dobrowolnie na rzecz roztaczającej troskliwą, choć nie tanią pieczę, organizacji, umieli tak się podzielić terytorialnie, aby żaden przedsiębiorca nie musiał płacić dwukrotnie tych samych opłat.

Szczególną dziennikarską uwagę redaktora przykuło jedno z ostatnich zdań, usłyszanych tuż przed rozłączeniem się z gadatliwym Antonem. Na pytanie o powód zdenerwowania i planowanej wycieczki „Szefa” do Bolesławca, Anton stwierdził:

- No wiesz, coś tam ktoś kiedyś schował, teraz to wykopał i nie chce oddać. A szef twierdzi, że to jego jest to wykopane coś. Zatrudnił najlepszego człowieka na rynku, żeby to odzyskać, ale coś poszło nie tak. No i boss dostał takiego wnerwa, że dzisiaj lecą małą grupą na Bolesławiec załatwić sprawy osobiście. Zamierzają załatwić to porządnie, do końca, bez względu na koszta. A ten gościu od mokrej roboty, to zdaje się zaraz będzie miał mokro, ale w gaciach! Także wiesz, jutro gazety na pewno będą miały o czym pisać…

- A wiesz, kiedy i gdzie się pojawią? Pytam, żeby akurat nie spacerować w tamtej okolicy i się waszemu szefowi nie nawinąć – próbował podejść Antona redaktor.

- Skoro lecą, to zdaje się śmigłem. Może na jakieś lotnisko, nie wiem. Macie tam jakieś takie miejsce? – Anton po prawie trzydziestu latach musiał już chyba zapomnieć o niektórych faktach z przeszłości.

- A kiedy?

- No, jeszcze dzisiaj. To tylko pięćdziesiąt kilometrów przecież… Piętnaście minut, no, może dwadzieścia, jakby mocno wiało od zachodu…

- Ciekawe, ciekawe, Anton. Jeżeli to prawda, to może tu być jakaś niezła rozpierducha. Chyba faktycznie będą mieli o czym jutro pisać w gazetach – redaktor uśmiechnął się. Lubił udawać i wcielać się w innych. Jego zawód miał w sobie coś z prawdziwego aktorstwa.

- Ale lepiej by było, żeby żadna gazeta się o tym nie dowiedziała i nie napisała – ostrzegł Anton. – Bo z doświadczenia wiem, że jak tylko ktoś coś o szefie wysmaruje, to zaraz przytrafia się takiemu jakiś wypadek albo dopada go amnezja…

- Jak to dobrze, że ja nie pracuję dla prasy, bo w tej chwili bym w gatki chyba narobił – zaśmiał się sztucznie do telefonu redaktor Skrętkowski. Anton świetnie chwycił przynętę.

- Taaa… Nie wiadomo, po co te gryzipiórki w ogóle łażą po tej planecie – smutna, egzystencjalna refleksja Antona nie przypadła redaktorowi do gustu. Kolejne słowa człowieka należącego do aktywnej przestępczej organizacji tylko utwierdzały go w przekonaniu, że pora zakończyć tę rozmowę – Wciąż węszą i niuchają jak psy gończe. A potem porządnych, Bogu ducha winnych ludzi po gazetach obsmarowują, robiąc z nich przestępców, a przecież my wszyscy uczciwie płacimy podatki…

***

Sergiusz o dziwo nie domagał się zapłaty za zorganizowanie telefonicznego spotkania, mimo że teoretycznie spełnił swoje zadanie. Mało prawdopodobne, aby zapomniał o swojej obiecanej doli. Pewnie po prostu uznał, że w tym wypadku lepiej nie brać judaszowych srebrników, za które jakiś prestidigitator na sterydach mógłby go wsadzić z powrotem za uszy do kapelusza, gdzie jak w czarnej dziurze zdematerializuje się już na zawsze po zetknięciu z antymaterią. Nie zapytał ani słowem, o czym rozmawiali tak długo z Antonem, kiedy on usilnie pracował nad powiększeniem efektu cieplarnianego.

Kiedy dziennikarz, stękając z ćmiącego bólu, wysiadał pod redakcją, Sergiusz rzucił jeszcze na odchodne:

- Gerard, przez parę dni uważaj, co robisz. I co piszesz też. Pamiętaj, że na tamtych nie masz żadnych haków w kopertach. A nawet gdybyś miał, wierz mi, że w razie potrzeby nie zawahaliby się „popytać” we wszystkich kancelariach notarialnych w promieniu stu kilometrów od Bolesławca…

***

- Kamil? Co ty tu jeszcze robisz? – redaktor prawdziwie zaskoczył się obecnością młodego adepta dziennikarstwa, wchodząc do otwartego biura. Pobieżnie rozejrzał się po redakcji, lecz nie zauważył nikogo innego poza młodym chłopakiem z dredami. – Żaklina nie wróciła z reportażu?

- O, kurczę, pan redaktor! – Kamil siedział tyłem do wchodzącego redaktora Skrętkowskiego i podskoczył na dźwięk jego charakterystycznego, donośnego głosu, najwyraźniej nie spodziewając się nikogo o tak późnej porze. Obrócił się i otworzył szerzej oczy ze zdumienia. – Nie poznałbym pana w tym uniformie. Gustowne wdzianko. Sadził pan drzewa z przedszkolakami?

- Chciałbym – redaktor Skrętkowski używając stopy zahaczył nogę jednego z wolnych krzeseł i z głośnym szuraniem przysunął je do biurka redaktorów dyżurnych. Przyjrzał się ekranowi komputera i zobaczył, że Kamil pracował właśnie nad poprawianiem jakichś artykułów ze zdjęciami. Usiadł i zakomenderował. – Streszczaj.

- No więc…

- Nie zaczynamy wypowiedzi od „No więc”, mój młodszy, mniej doświadczony kolego, obarczony mizernymi efektami kulejącej edukacji – pouczył Kamila po raz n-ty w tej kwestii redaktor Skrętkowski.

- A więc… Tak więc… To po kolei… – Kamil streszczając ostatnie godziny, popełniał masę kolejnych uchybień językowych, ale zmieścił się w pięciu minutach, opowiadając o wszystkim, czego był świadkiem zarówno w redakcji, jak i na bolesławieckim rynku. Mówił barwnie i niemal takim podekscytowanym głosem, jak nieodżałowany Jan Ciszewski komentował mecze narodowej reprezentacji. Kiedy skończył, podsumował wyliczając: – Żaklina porwana, jeden aspirant lądował motocyklem bez otwierania podwozia, porywacz wyparował jak kamfora, a na rynku takie pobojowisko, że nie wiadomo, czy nie odwołają w ogóle Święta Ceramiki. Aha. I jeszcze na portalu puściliśmy na prośbę policji serię ciekawych artykułów „Pilne”, „Zaginęła” i „Poszukiwany”. Żeby pan widział, jaka rekordowa klikalność! Chyba ludźmi naprawdę wstrząsnęło to, co się tu dzieje.

- Ile, ile? – zainteresowanie wychylającego się na krześle, mimo coraz mocniej dokuczającego bólu barku, mentora, szybko zostało zaspokojone, kiedy Kamil odrobinę poklikał i wyświetlił statystyki. Redaktor Skrętkowski musiał przeżyć prawdziwy szok. Pierwszy raz widział takie liczby i wykresy. – O żesz ty! Rekord! A to dopiero parę godzin! Że też mnie to wszystko ominęło!!!

- Ta…

- „Tak”, młody! – poprawił Kamila starszy redakcyjny kolega. – Kiedy się wreszcie nauczysz nie zżerać końcówek?

- Ta… ostatnia notka o Żaklinie na prośbę aspiranta, na ten przykład, ponad tysiąc w pół godziny – wybrnął inteligentnie skrytykowany Kamil. Tego właśnie można było nie cierpieć u redaktora Skrętkowskiego. Nawyku poprawiania, przerywania i wymądrzania się. – A te wcześniejsze z portretem porywacza i opisem jego samochodu nie gorzej. Teraz już do 5 tysięcy dociągają. Jak pomyślę, co będzie jutro…

- Pięć tysięcy?! Niemożliwe! Pokaż… – redaktor Skrętkowski bacznie obserwował dane prezentowane przez specjalne oprogramowanie mierzące ruch sieciowy. – I to wszystko bez mojego udziału, a niech to! Szkoda, że po tym głupim jasiu trochę nie jestem sobą…

- Że co? – Kamil nie bardzo rozumiał, co też mogło się przytrafić redakcyjnemu guru.

- Robiłem w szpitalu za gumowe ucho, nakryli mnie i podczas ucieczki trochę mnie poturbowało – streścił jednym zdaniem, bez zbędnych szczegółów, swoje przygody redaktor Skrętkowski. – Ponoć złamałem obojczyk. Dostałem od jednej miłej siostrzyczki wielką szprycę z jakimś mocnym przeciwbólem, ale zdaje się powoli przestaje działać, więc chyba czeka mnie kolejna wizyta na Jeleniogórskiej. Tym razem mogę już nie uniknąć unieruchomienia na dłuższy czas. Trudno, najwyżej będzie mnie ktoś musiał wozić samochodem…

- Widzę, że jest pan gotowy do najwyższego poświęcenia! – Kamil pomyślał, że trochę pompatycznej wazeliny może się przydać. Dobrze trafił w obecny, nieco podniosły nastrój Gerarda Skrętkowskiego.

- Jasne, że tak. Ale lepiej, żebyś nie pytał, czego się dowiedziałem. To są takie rzeczy, że autentycznie wyszłaby z tego książka sensacyjno-szpiegowska. Tom Clancy się chowa – entuzjazm dziennikarza śledczego zaczął odmalowywać się na jego twarzy. Jego oczy niemal świeciły, a głos zyskał nowe, jeszcze dźwięczniejsze brzmienie. – Ale trzeba być ostrożnym, bo bez odpowiednich kontaktów i pleców, można byłoby od kogoś szybko zarobić w czapę, albo mieć jakiś poważny wypadek i w najlepszym przypadku do końca życia pobierać rentę inwalidzką.

- Przecież czytelnicy łykają takie rzeczy jak pelikany! Na co pan czeka? Proszę siadać i pisać…

- Spokojnie, Kamil. To nie takie proste – redaktor Skrętkowski musiał ostudzić dwa zapały, swój i Kamila. – Są rzeczy, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Mam nieodparte pragnienie dożyć do emerytury…

- Panie Gerardzie, ale co z klikalnością?

- Tu nie chodzi li tylko o poczytność, mój drogi Kamilu. Jeżeli ktoś miałby ucierpieć z powodu naszych artykułów, choćbym to miał być tylko ja, to nie chciałbym mieć tego na sumieniu. Lepiej więc, póki co oczywiście, się w to zbytnio nie angażować…

- Nie poznaję pana. Sensacja już pana nie kręci? Co by powiedzieli nasi czytelnicy, gdyby się dowiedzieli, że nasz super detektyw zwyczajnie wymięka?

- Kamil, zrozum. Ja chcę zjeść torta z rodziną na swoje kolejne urodziny. Nie wiesz, co mi się kilka lat temu przydarzyło. Tacy jedni próbowali ze mną rozmawiać po swojemu, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie chcę tego przeżyć ponownie. Są progi drzwi, których nie powinno się przekraczać, żeby sobie tyłka nie odmrozić. Za duże powikłania, że tak się wyrażę, potem występują. Tu trzeba inaczej… - redaktor Skrętkowski wstał z krzesła i podszedł do jednego z okien wychodzących prosto na nasyp kolejowy po przeciwnej stronie drogi. Po torach przejechał nowoczesny, żółty szynobus. Stojąc tyłem do Kamila, redaktor odezwał się, ale dopiero kiedy charakterystyczny szum przejeżdżającego pojazdu całkowicie ucichł. – Szykuje się jakaś gruba sprawa. Jakieś brutalne porachunki. I to jeszcze dzisiaj.

- Jakby tego, co do tej pory, było nam w Bolesławcu mało! Napady, pościgi, porwania… – Kamil także wstał od biurka, podszedł do tego samego okna i stanął ramię w ramię z redaktorem Skrętkowskim, jakby za chwilę mieli wspólnie opuścić bezpieczne okopy i ruszyć do informacyjnego ataku na pozycje wroga. – Od kilku dni zrobiło się w mieście bardzo niebezpiecznie. Jeżeli ma pan jakieś informacje o kolejnych możliwych zdarzeniach, to może pogada pan na ten temat z policją? Ten aspirant, co z Żakliną przeglądał jej zdjęcia…

- Właśnie, Kamilu. Zniknięcie czy porwanie Żakliny jest najlepszym przykładem na to, że nie wszystkim my dziennikarze powinniśmy się zajmować, a już na pewno nie o wszystkim natychmiast powiadamiać opinię publiczną. Czasem koszty mogą być zbyt wysokie…

- Ten aspirant… To on wydał mi się naprawdę miły i godny zaufania – w toku swojego ciągu myśli Kamil mógł nie odnotować wtrącenia redaktora Skrętkowskiego. – Żaklina chyba bardzo go polubiła zanim… no, wie pan… A my nie wiemy, gdzie ona teraz jest i co jej grozi. Musi pan coś zrobić, żeby ją ratować. Bo jeśli pan nic nie zrobi, to będzie pan jakby współwinny tego co się może stać, nie mam racji?

- Jasne, że masz, sprytny mądralo. Ale doprawdy nie wiem, co mógłbym…

- Myślę, że zdaje pan sobie sprawę, że jeśli policja się dowie, że pan wiedział, ale nie powiedział, to może być koniec pana kariery. A wtedy może i całej redakcji – próbował uświadomić konsekwencje redaktorowi Skrętkowskiemu Kamil. – Ale może to też przecież być jakaś szansa na uwolnienie naszej Żakliny, prawda?

- Słusznie, Kamilu – redaktor Skrętkowski obrócił się w stronę Kamila i zdrową ręką klepnął go po ramieniu. – Zatem dzwoń do tego policjanta. Obyśmy tylko jeszcze gorzej komuś nie narobili...

***

Podkomisarz Kamiński co kilkanaście minut przyjmował komunikaty od załóg radiowozów rozstawionych na głównych drogach wylotowych z Bolesławca. Każdy patrol otrzymał zdjęcia Jacenki, ale póki co, nikt jeszcze nie zgłaszał zatrzymania do kontroli osoby podobnej do tej na fotografii. Podkomisarz otrzymał od Straży Miejskiej informację, że nie dało się śledzić na miejskim monitoringu audi oddalającego się z rynku dalej, niż do ulicy Dolne Młyny. Potem ślad się urywał.

Podkomisarzowi przyszło coś do głowy. Zatelefonował do dyżurnego.

- Mówi Kamiński. A wylot na Krępnicę obstawiony?

- Niestety nie, aż tyle załóg do dyspozycji nie mieliśmy. A teraz jeszcze ten meksyk na rynku. Pracowicie zaczął się nam ten tydzień, cholera, nie ma co…

- Odwołaj, kolego, któryś z patroli po zachodniej stronie miasta. Niech przejadą się przez Bolesławice, potem dalej do Krępnicy i potem wrócą 297 przez Dąbrowę. Niech jadą powoli. Może ktoś gdzieś pracuje w polu, czy filuje na podwórku. Muszą pytać wszystkich napotkanych ludzi. Trzeba się upewnić, czy audi mogło tą właśnie drogą przejeżdżać. Na pewno ma solidne uszkodzenia z przodu, więc jeśli tamtędy jechało, nie dało się go nie zauważyć.

- Jasne, podkomisarzu, robi się.

Podkomisarz Kamiński wydeptywał obecnie gumoleum przed salą operacyjną. Czekał na wyjście jakiegoś lekarza, ponieważ chciał wiedzieć, co z prokuratorem Pietrzakiem. Od niemal godziny postrzelony prokurator był operowany.

Nie tracąc czasu na jałowe wpatrywanie się w drzwi bloku operacyjnego, podkomisarz wybrał numer do aspiranta Świgonia. Wisząc tak non stop na telefonie, czuł się trochę jakby pracował w dawnej centrali telefonicznej. „Mówi się! Mówi się!”, przypomniał sobie dawne, przedkomórkowe czasy, kiedy to ludzie zamawiali międzymiastowe rozmowy telefoniczne u operatora i potem czekali na połączenie wgapiając się niecierpliwie czasem i kilkadziesiąt minut w aparat telefoniczny z wykręcaną tarczą. Często tylko po to, żeby dowiedzieć się, że „abonent chwilowo wyłączony” albo że na łączach była jakaś awaria.

Dwie próby połączenia z kolegą były nieudane, ponieważ sygnał był zajęty. Widocznie Hieronim też miał zapracowane popołudnie. Podkomisarz poczekał chwilę cierpliwie, ponieważ wiedział, że jego służbowy partner na pewno oddzwoni.

- A jak tam się czuje nasz bohater ostatniej akcji? – zażartował, kiedy po jakichś dwóch minutach odebrał telefon od Hieronima. – Cała komenda już robi zrzutkę na kurs pilotażu motocykli dla pana aspiranta. A może i mieszkańcy się dorzucą, to w przyszłości jakieś pokazy lotnicze zorganizujemy.

- Łatwo panu żartować, podkomisarzu – głos aspiranta wydawał się nieco umęczony, ale i lekko podekscytowany. – I tak miałem do pana dzwonić, bo skontaktował się ze mną redaktor Skrętkowski…

- O, Jezu. A ten czego znowu chce? Mało nabroił tu w szpitalu? Proszę zapamiętać, aspirancie, że ten człowiek ma, mówiąc grypsem dzisiejszej młodzieży, bana na jakiekolwiek informacje od policji…

- Nie uwierzy pan, o co poprosił. O antyterrorystów!

- Jasne, a czemu nie? – podkomisarz przekręcił głowę i wzruszył ramionami. – Może w paintballa razem się pobawią? Co on sobie w ogóle myśli, że będziemy na jego każde skinienie? Że sobie potrze lampę, a my będziemy ze środka jak dżiny wyskakiwać?... A po co mu antyterroryści, tak a’propos?

- Nie chce powiedzieć skąd, ale ma pewne niepokojące informacje – odpowiedział tajemniczo aspirant Świgoń. – Twierdzi, że na sto procent pewne. Wie pan, w sumie to dotąd nie dał się poznać jako kłamca, czy fantasta-mitoman…

- A czego się niby dowiedział? Że może do tego wszystkiego, co nawywijał i pewnie nawywija ten Jacenko, będziemy tu mieć jeszcze wojnę gangów, co? – wypalił z głupia frant podkomisarz.

- A skąd pan wie? – głos aspiranta wydawał się mocno zaskoczony.

- I może jeszcze przylecą śmigłowcami i zrobią nam tu desant z powietrza?

- To do pana też dzwonił??

- A skąd! Wierz mi, kolego Hieronimie, że głupie żarty się go trzymają…

- Nie byłbym tego taki pewien, podkomisarzu – zasiał wątpliwości aspirant Świgoń. – Redaktor wymienił parę osób z kierownictwa dużej i niebezpiecznej grupy. Sprawdziłem w wojewódzkiej, u naszych kolegów ze zorganizowanej przestępczości. Oni doskonale znają te nazwiska, więc to może być prawda.

- No, dobra. Załóżmy, że redaktorek ma rację i my mu uwierzymy. Ale po co nam antyterroryści? Przecież ten Wilczyński z Warszawy zapowiedział, że jutro mają przybyć jakieś posiłki. Z ABW, czy z kontrwywiadu, nie pamiętam już.

- Ale, panie podkomisarzu, nie mamy tyle czasu… Ten nalot ma mieć miejsce jeszcze dzisiaj wieczorem – sprecyzował aspirant. – Zaraz po telefonie od redaktora zadzwoniłem oczywiście także do Wilczyńskiego. Powtórzyłem mu te nazwiska, jakie usłyszałem od Skrętkowskiego. Potwierdził, że to wierchuszka najmocniejszej bratwy w Polsce, którą usiłują rozpracowywać od lat. A na koniec użył bardzo ciekawych słów „Gdybyśmy tak przy okazji urwali łeb tej hydrze…”.

- Dobra, działamy. Ale jeśli to jakaś ściema albo dziennikarska prowokacja, to osobiście otworzę tym gryzipiórkiem jakieś drzwi jeszcze raz. Tylko tym razem zadbam o to, żeby były pancerne...

Podkomisarz natychmiast rozłączył się i wybrał numer do samego komendanta. Czekając na połączenie, cicho mruczał i marudził pod nosem:

- Antyterroryści… ABW… Może jeszcze MI6 i CIA, a co tam… Przecież Bolesławiec to nie cholerne Chicago!... – po drugiej stronie ktoś wreszcie musiał odebrać połączenie. – Halo, szefie? Pilna sprawa jest… Ile czasu zajmie, żeby ściągnąć tu na kogutach kominiarzy z Wrocławia? Hmmm… Do dwóch godzin? A Black Hawkiem będzie szybciej?
---------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam,
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).