Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
15 maja 2021r. godz. 15:10, odsłon: 1908, Bolecnauci/Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 72

Część w której redaktor do zadań specjalnych znów ryzykuje życiem pozyskanie informacji. Czy wydał na siebie wyrok?
Redaktor przy pracy
Redaktor przy pracy (fot. pixabay)

Już jest siedemdziesiąta druga część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Sześćdziesiąta dziewiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Siedemdziesiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Siedemdziesiąta pierwsza część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Czy dziennikarzyna wpląta się w straszną aferę? Zapraszamy do lektury:


Redaktor Gerard Skrętkowski rozmawiał przez telefon należący do Sergiusza i obserwował przechadzającego się na zewnątrz handlarza, który w ciągu niecałego kwadransa wypalił aż trzy papierosy. Każdego następnego odpalał od poprzedniego. Przynajmniej oszczędza gaz w zapalniczce, pomyślał dziennikarz. Gardła i płuc zdaje się nie musiał już oszczędzać, bo mimo wycięcia jakichś tam opanowanych przez nowotwór fragmentów krtani, nieubłagane raczysko prawdopodobnie nadal toczyło u niego komórkę po komórce. A więc co mu zostało, jak tylko korzystać z życia, które z dnia na dzień nieuchronnie przybliża każdego z nas do końca. Albo, jak niektórzy są przekonani – do początku czegoś nowego, tylko w innym, pozamaterialnym świecie.

„Nie ma sprawy. Przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem” – tymi słowami Anton zakończył kilkunastominutową, interesującą z punktu widzenia dziennikarza śledczego rozmowę z redaktorem Skrętkowskim. Anton musiał być człowiekiem bardzo towarzyskim, a jednocześnie chyba mocno niefrasobliwym, że zechciał rozmawiać przez telefon z nieznajomym tak otwarcie i aż tak szczegółowo. Za samo wysłuchanie i zatajenie pewnych treści usłyszanych od Antona, Prokuratura naprawdę mogłaby postawić komuś poważne zarzuty.

Sergiusz wysiadł z jeepa tuż po podaniu słuchawki redaktorowi, zupełnie jakby nie chciał słyszeć, o czym będą rozmawiali. Być może nie był zainteresowany tematem, ale możliwe, że wszystko to już po prostu wiedział. A kto wie, może trzymał się tylko zasady „Miensze znajesz, dal’sze budiesz”. Opuszczając przeznaczony do rychłej sprzedaży terenowy samochód, rzucił krótko: „Idę zapalić, a w aucie nie mogę, bo potem klienci marudzą”.

No jak mogą nie marudzić, jeśli na każdym kroku próbujesz wciskać im ciemnotę, Sergiuszu? – spytał sam siebie w duchu redaktor. Taka ich rola, że wsiadają, zaglądają, macają, wąchają tapicerkę, a potem kręcą nosami, zarzucając sprzedawcy, że słowa „kierowca niepalący” i „stan idealny” mają tyle wspólnego z prawdą, co „Niemiec płakał, jak sprzedawał” albo „babcia jeździła nim na mszę co niedzielę”. Bo jak się chce i uprze, to w używanym aucie zawsze można trafić na jakiś detal, do którego można się przyczepić żeby negocjować cenę. Na przykład tarczy hamulcowej cienkiej jak folia aluminiowa, albo lakieru na przednim lewym błotniku o trzykrotnie większej grubości, niż w chwili, kiedy „bezwypadkowe” auto opuszczało fabrykę…

Redaktor Skrętkowski, mimo dyskomfortu drętwiejącego barku, usiłował skupić się i zapamiętywać wszystkie miejsca, nazwiska, daty, którymi posługiwał się Anton. Jego rozmówca chętnie mówił sam z siebie albo dość obszernie odpowiadał na zadawane pytania. Musiał mieć niesamowicie pojemną i dobrą pamięć, bo każdą wymienioną osobę bez zastanowienia wymieniał zarówno z nazwiska, jak i z imienia, a czasem dorzucał też były stopień wojskowy. Dziennikarz zaczął się obawiać, czy lek aby nie przestanie działać, zanim zakończą tę ich ciekawą pogawędkę o świecie wyjętych spod prawa. Mimo zaspokajania swojej detektywistycznej ciekawości narastało w nim niejasne przeczucie, że może lepiej byłoby tych informacji w ogóle nie usłyszeć? Może Sergiusz był mądrzejszy, niż mogło się wydawać?

Kilkunastominutowa rozmowa nie poszerzyła i nie wzbogaciła jednak wiedzy dziennikarskiej redaktora Skrętkowskiego na temat historycznych wydarzeń z czasów, kiedy ulice w Legnicy były praktycznie dwujęzyczne, a które mogły mieć bezpośredni związek z zasłyszanymi podczas jego podstępnej wizyty w przebraniu na OIOM-ie rewelacjami. A to dlatego, że ich pogawędka zeszła dość szybko na obecną sytuację w lokalnej organizacji, żyjącej z pobierania opłat w formie gotówkowej. Redaktor wiedział doskonale, że w pewnych środowiskach i branżach, aby móc bez przeszkód funkcjonować, należało opłacać określone koszty „ochrony” przed innymi drapieżnymi rekinami na bezmiernym oceanie biznesu. Na szczęście „poborcy” składek przekazywanych zupełnie dobrowolnie na rzecz roztaczającej troskliwą, choć nie tanią pieczę, organizacji, umieli tak się podzielić terytorialnie, aby żaden przedsiębiorca nie musiał płacić dwukrotnie tych samych opłat.

Szczególną dziennikarską uwagę redaktora przykuło jedno z ostatnich zdań, usłyszanych tuż przed rozłączeniem się z gadatliwym Antonem. Na pytanie o powód zdenerwowania i planowanej wycieczki „Szefa” do Bolesławca, Anton stwierdził:

- No wiesz, coś tam ktoś kiedyś schował, teraz to wykopał i nie chce oddać. A szef twierdzi, że to jego jest to wykopane coś. Zatrudnił najlepszego człowieka na rynku, żeby to odzyskać, ale coś poszło nie tak. No i boss dostał takiego wnerwa, że dzisiaj lecą małą grupą na Bolesławiec załatwić sprawy osobiście. Zamierzają załatwić to porządnie, do końca, bez względu na koszta. A ten gościu od mokrej roboty, to zdaje się zaraz będzie miał mokro, ale w gaciach! Także wiesz, jutro gazety na pewno będą miały o czym pisać…

- A wiesz, kiedy i gdzie się pojawią? Pytam, żeby akurat nie spacerować w tamtej okolicy i się waszemu szefowi nie nawinąć – próbował podejść Antona redaktor.

- Skoro lecą, to zdaje się śmigłem. Może na jakieś lotnisko, nie wiem. Macie tam jakieś takie miejsce? – Anton po prawie trzydziestu latach musiał już chyba zapomnieć o niektórych faktach z przeszłości.

- A kiedy?

- No, jeszcze dzisiaj. To tylko pięćdziesiąt kilometrów przecież… Piętnaście minut, no, może dwadzieścia, jakby mocno wiało od zachodu…

- Ciekawe, ciekawe, Anton. Jeżeli to prawda, to może tu być jakaś niezła rozpierducha. Chyba faktycznie będą mieli o czym jutro pisać w gazetach – redaktor uśmiechnął się. Lubił udawać i wcielać się w innych. Jego zawód miał w sobie coś z prawdziwego aktorstwa.

- Ale lepiej by było, żeby żadna gazeta się o tym nie dowiedziała i nie napisała – ostrzegł Anton. – Bo z doświadczenia wiem, że jak tylko ktoś coś o szefie wysmaruje, to zaraz przytrafia się takiemu jakiś wypadek albo dopada go amnezja…

- Jak to dobrze, że ja nie pracuję dla prasy, bo w tej chwili bym w gatki chyba narobił – zaśmiał się sztucznie do telefonu redaktor Skrętkowski. Anton świetnie chwycił przynętę.

- Taaa… Nie wiadomo, po co te gryzipiórki w ogóle łażą po tej planecie – smutna, egzystencjalna refleksja Antona nie przypadła redaktorowi do gustu. Kolejne słowa człowieka należącego do aktywnej przestępczej organizacji tylko utwierdzały go w przekonaniu, że pora zakończyć tę rozmowę – Wciąż węszą i niuchają jak psy gończe. A potem porządnych, Bogu ducha winnych ludzi po gazetach obsmarowują, robiąc z nich przestępców, a przecież my wszyscy uczciwie płacimy podatki…

***
Sergiusz o dziwo nie domagał się zapłaty za zorganizowanie telefonicznego spotkania, mimo że teoretycznie spełnił swoje zadanie. Mało prawdopodobne, aby zapomniał o swojej obiecanej doli. Pewnie po prostu uznał, że w tym wypadku lepiej nie brać judaszowych srebrników, za które jakiś prestidigitator na sterydach mógłby go wsadzić z powrotem za uszy do kapelusza, gdzie jak w czarnej dziurze zdematerializuje się już na zawsze po zetknięciu z antymaterią. Nie zapytał ani słowem, o czym rozmawiali tak długo z Antonem, kiedy on usilnie pracował nad powiększeniem efektu cieplarnianego.

Kiedy dziennikarz, stękając z ćmiącego bólu, wysiadał pod redakcją, Sergiusz rzucił jeszcze na odchodne:

- Gerard, przez parę dni uważaj, co robisz. I co piszesz też. Pamiętaj, że na tamtych nie masz żadnych haków w kopertach. A nawet gdybyś miał, wierz mi, że w razie potrzeby nie zawahaliby się „popytać” we wszystkich kancelariach notarialnych w promieniu stu kilometrów od Bolesławca…

***

- Kamil? Co ty tu jeszcze robisz? – redaktor prawdziwie zaskoczył się obecnością młodego adepta dziennikarstwa, wchodząc do otwartego biura. Pobieżnie rozejrzał się po redakcji, lecz nie zauważył nikogo innego poza młodym chłopakiem z dredami. – Żaklina nie wróciła z reportażu?

- O, kurczę, pan redaktor! – Kamil siedział tyłem do wchodzącego redaktora Skrętkowskiego i podskoczył na dźwięk jego charakterystycznego, donośnego głosu, najwyraźniej nie spodziewając się nikogo o tak późnej porze. Obrócił się i otworzył szerzej oczy ze zdumienia. – Nie poznałbym pana w tym uniformie. Gustowne wdzianko. Sadził pan drzewa z przedszkolakami?

- Chciałbym – redaktor Skrętkowski używając stopy zahaczył nogę jednego z wolnych krzeseł i z głośnym szuraniem przysunął je do biurka redaktorów dyżurnych. Przyjrzał się ekranowi komputera i zobaczył, że Kamil pracował właśnie nad poprawianiem jakichś artykułów ze zdjęciami. Usiadł i zakomenderował. – Streszczaj.

- No więc…

- Nie zaczynamy wypowiedzi od „No więc”, mój młodszy, mniej doświadczony kolego, obarczony mizernymi efektami kulejącej edukacji – pouczył Kamila po raz n-ty w tej kwestii redaktor Skrętkowski.

- A więc… Tak więc… To po kolei… – Kamil streszczając ostatnie godziny, popełniał masę kolejnych uchybień językowych, ale zmieścił się w pięciu minutach, opowiadając o wszystkim, czego był świadkiem zarówno w redakcji, jak i na bolesławieckim rynku. Mówił barwnie i niemal takim podekscytowanym głosem, jak nieodżałowany Jan Ciszewski komentował mecze narodowej reprezentacji. Kiedy skończył, podsumował wyliczając: – Żaklina porwana, jeden aspirant lądował motocyklem bez otwierania podwozia, porywacz wyparował jak kamfora, a na rynku takie pobojowisko, że nie wiadomo, czy nie odwołają w ogóle Święta Ceramiki. Aha. I jeszcze na portalu puściliśmy na prośbę policji serię ciekawych artykułów „Pilne”, „Zaginęła” i „Poszukiwany”. Żeby pan widział, jaka rekordowa klikalność! Chyba ludźmi naprawdę wstrząsnęło to, co się tu dzieje.

- Ile, ile? – zainteresowanie wychylającego się na krześle, mimo coraz mocniej dokuczającego bólu barku, mentora szybko zostało zaspokojone. Kiedy Kamil odrobinę poklikał i wyświetlił statystyki. Redaktor Skrętkowski musiał przeżyć prawdziwy szok. Pierwszy raz widział takie liczby i wykresy. – O żesz ty! Rekord! A to dopiero parę godzin! Że też mnie to wszystko ominęło!

- Ta…

- „Tak”, młody! – poprawił Kamila starszy redakcyjny kolega. – Kiedy się wreszcie nauczysz nie zżerać końcówek?

- Ta… ostatnia notka o Żaklinie na prośbę aspiranta, na ten przykład, ponad tysiąc w pół godziny – wybrnął inteligentnie skrytykowany Kamil. Tego właśnie można było nie cierpieć u redaktora Skrętkowskiego. Nawyku poprawiania, przerywania i wymądrzania się. – A te wcześniejsze z portretem porywacza i opisem jego samochodu nie gorzej. Teraz już do 5 tysięcy dociągają. Jak pomyślę, co będzie jutro…

- Pięć tysięcy?! Niemożliwe! Pokaż… – redaktor Skrętkowski bacznie obserwował dane prezentowane przez specjalne oprogramowanie mierzące ruch sieciowy. – I to wszystko bez mojego udziału, a niech to! Szkoda, że po tym głupim jasiu trochę nie jestem sobą…

- Że co? – Kamil nie bardzo rozumiał, co też mogło się przytrafić redakcyjnemu guru.

- Robiłem w szpitalu za gumowe ucho, nakryli mnie i podczas ucieczki trochę mnie poturbowało – streścił jednym zdaniem, bez zbędnych szczegółów, swoje przygody redaktor Skrętkowski. – Ponoć złamałem obojczyk. Dostałem od jednej miłej siostrzyczki wielką szprycę z jakimś mocnym przeciwbólem, ale zdaje się powoli przestaje działać, więc chyba czeka mnie kolejna wizyta na Jeleniogórskiej. Tym razem mogę już nie uniknąć unieruchomienia na dłuższy czas. Trudno, najwyżej będzie mnie ktoś musiał wozić samochodem…

- Widzę, że jest pan gotowy do najwyższego poświęcenia! – Kamil pomyślał, że trochę pompatycznej wazeliny może się przydać. Dobrze trafił w obecny, nieco podniosły nastrój Gerarda.

- Jasne, że tak. Ale lepiej, żebyś nie pytał, czego się dowiedziałem. To są takie rzeczy, że autentycznie wyszłaby z tego książka sensacyjno-szpiegowska. Tom Clancy się chowa – entuzjazm dziennikarza śledczego zaczął odmalowywać się na jego twarzy. Jego oczy niemal świeciły, a głos zyskał nowe, jeszcze dźwięczniejsze brzmienie. – Ale trzeba być ostrożnym, bo bez odpowiednich kontaktów i pleców, można byłoby od kogoś szybko zarobić w czapę, albo mieć jakiś poważny wypadek i w najlepszym przypadku do końca życia pobierać rentę inwalidzką.

- Przecież czytelnicy łykają takie rzeczy jak pelikany! Na co pan czeka? Proszę siadać i pisać…

- Spokojnie, Kamil. To nie takie proste – redaktor Skrętkowski musiał ostudzić dwa zapały, swój i Kamila. – Są rzeczy, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Mam nieodparte pragnienie dożyć do emerytury…

- Panie Gerardzie, ale co z klikalnością?

- Tu nie chodzi tylko o poczytność, mój drogi Kamilu. Jeżeli ktoś miałby ucierpieć z powodu naszych artykułów, choćbym to miał być tylko ja, to nie chciałbym mieć tego na sumieniu. Lepiej więc, póki co oczywiście, się w to zbytnio nie angażować…

- Nie poznaję pana. Sensacja już pana nie kręci? Co by powiedzieli nasi czytelnicy, gdyby się dowiedzieli, że nasz super detektyw zwyczajnie wymięka?

- Kamil, zrozum. Ja chcę zjeść torta z rodziną na swoje kolejne urodziny. Nie wiesz, co mi się kilka lat temu przydarzyło. Tacy jedni próbowali ze mną rozmawiać po swojemu, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie chcę tego przeżyć ponownie. Są progi drzwi, których nie powinno się przekraczać, żeby sobie tyłka nie odmrozić. Za duże powikłania, że tak się wyrażę, potem występują. Tu trzeba inaczej… - redaktor Skrętkowski wstał z krzesła i podszedł do jednego z okien wychodzących prosto na nasyp kolejowy po przeciwnej stronie drogi. Po torach przejechał nowoczesny, żółty szynobus. Stojąc tyłem do Kamila, redaktor odezwał się, ale dopiero kiedy charakterystyczny szum przejeżdżającego pojazdu całkowicie ucichł. – Szykuje się jakaś gruba sprawa. Jakieś brutalne porachunki. I to jeszcze dzisiaj.

- Jakby tego, co do tej pory, było nam w Bolesławcu mało! Napady, pościgi, porwania… – Kamil także wstał od biurka, podszedł do tego samego okna i stanął ramię w ramię z redaktorem Skrętkowskim, jakby za chwilę mieli wspólnie opuścić bezpieczne okopy i ruszyć do informacyjnego ataku na pozycje wroga. – Od kilku dni zrobiło się w mieście bardzo niebezpiecznie. Jeżeli ma pan jakieś informacje o kolejnych możliwych zdarzeniach, to może pogada pan na ten temat z policją? Ten aspirant, co z Żakliną przeglądał jej zdjęcia…

- Właśnie, Kamilu. Zniknięcie czy porwanie Żakliny jest najlepszym przykładem na to, że nie wszystkim my dziennikarze powinniśmy się zajmować, a już na pewno nie o wszystkim natychmiast powiadamiać opinię publiczną. Czasem koszty mogą być zbyt wysokie…

- Ten aspirant… To on wydał mi się naprawdę miły i godny zaufania – w toku swojego ciągu myśli Kamil mógł nie odnotować wtrącenia redaktora Skrętkowskiego. – Żaklina chyba bardzo go polubiła zanim… no, wie pan… A my nie wiemy, gdzie ona teraz jest i co jej grozi. Musi pan coś zrobić, żeby ją ratować. Bo jeśli pan nic nie zrobi, to będzie pan jakby współwinny tego co się może stać, nie mam racji?

- Jasne, że masz, sprytny mądralo. Ale doprawdy nie wiem, co mógłbym…

- Myślę, że zdaje pan sobie sprawę, że jeśli policja się dowie, że pan wiedział, ale nie powiedział, to może być koniec pana kariery. A wtedy może i całej redakcji – próbował uświadomić konsekwencje redaktorowi Kamil. – Ale może to też przecież być jakaś szansa na uwolnienie naszej Żakliny, prawda?

- Słusznie, Kamilu – redaktor Skrętkowski obrócił się w stronę Kamila i zdrową ręką klepnął go po ramieniu. – Zatem dzwoń do tego policjanta. Obyśmy tylko jeszcze gorzej komuś nie narobili...

***

Podkomisarz Kamiński co kilkanaście minut przyjmował komunikaty od załóg radiowozów rozstawionych na głównych drogach wylotowych z Bolesławca. Każdy patrol otrzymał zdjęcia Jacenki, ale póki co, nikt jeszcze nie zgłaszał zatrzymania do kontroli osoby podobnej do tej na fotografii. Podkomisarz otrzymał od Straży Miejskiej informację, że nie dało się śledzić na miejskim monitoringu audi oddalającego się z rynku dalej, niż do ulicy Dolne Młyny. Potem ślad się urywał.

Podkomisarzowi przyszło coś do głowy. Zatelefonował do dyżurnego.

- Mówi Kamiński. A wylot na Krępnicę obstawiony?

- Niestety nie, aż tyle załóg do dyspozycji nie mieliśmy. A teraz jeszcze ten meksyk na rynku. Pracowicie zaczął się nam ten tydzień, cholera, nie ma co…

- Odwołaj, kolego, któryś z patroli po zachodniej stronie miasta. Niech przejadą się przez Bolesławice, potem dalej do Krępnicy i potem wrócą 297 przez Dąbrowę. Niech jadą powoli. Może ktoś gdzieś pracuje w polu, czy filuje na podwórku. Muszą pytać wszystkich napotkanych ludzi. Trzeba się upewnić, czy audi mogło tą właśnie drogą przejeżdżać. Na pewno ma solidne uszkodzenia z przodu, więc jeśli tamtędy jechało, nie dało się go nie zauważyć.

- Jasne, podkomisarzu, robi się.

Podkomisarz Kamiński wydeptywał obecnie gumoleum przed salą operacyjną. Czekał na wyjście jakiegoś lekarza, ponieważ chciał wiedzieć, co z prokuratorem Pietrzakiem. Od niemal godziny postrzelony prokurator był operowany.

Nie tracąc czasu na jałowe wpatrywanie się w drzwi bloku operacyjnego, podkomisarz wybrał numer do aspiranta Świgonia. Wisząc tak non stop na telefonie, czuł się trochę jakby pracował w dawnej centrali telefonicznej. „Mówi się! Mówi się!”, przypomniał sobie dawne, przedkomórkowe czasy, kiedy to ludzie zamawiali międzymiastowe rozmowy telefoniczne u operatora i potem czekali na połączenie wgapiając się niecierpliwie czasem i kilkadziesiąt minut w aparat telefoniczny z wykręcaną tarczą. Często tylko po to, żeby dowiedzieć się, że „abonent chwilowo wyłączony” albo że na łączach była jakaś awaria.

Dwie próby połączenia z kolegą były nieudane, ponieważ sygnał był zajęty. Widocznie Hieronim też miał zapracowane popołudnie. Podkomisarz poczekał chwilę cierpliwie, ponieważ wiedział, że jego służbowy partner na pewno oddzwoni.

- A jak tam się czuje nasz bohater ostatniej akcji? – zażartował, kiedy po jakichś dwóch minutach odebrał telefon od Hieronima. – Cała komenda już robi zrzutkę na kurs pilotażu motocykli dla pana aspiranta. A może i mieszkańcy się dorzucą, to w przyszłości jakieś pokazy lotnicze zorganizujemy.

- Łatwo panu żartować, podkomisarzu – głos aspiranta wydawał się nieco umęczony, ale i lekko podekscytowany. – I tak miałem do pana dzwonić, bo skontaktował się ze mną redaktor Skrętkowski…

- O, Jezu. A ten czego znowu chce? Mało nabroił tu w szpitalu? Proszę zapamiętać, aspirancie, że ten człowiek ma, mówiąc grypsem dzisiejszej młodzieży, bana na jakiekolwiek informacje od policji…

- Nie uwierzy pan, o co poprosił. O antyterrorystów!

- Jasne, a czemu nie? – podkomisarz przekręcił głowę i wzruszył ramionami. – Może w paintballa razem się pobawią? Co on sobie w ogóle myśli, że będziemy na jego każde skinienie? Że sobie potrze lampę, a my będziemy ze środka jak dżiny wyskakiwać?... A po co mu antyterroryści, tak a’propos?

- Nie chce powiedzieć skąd, ale ma pewne niepokojące informacje – odpowiedział tajemniczo aspirant Świgoń. – Twierdzi, że na sto procent pewne. Wie pan, w sumie to dotąd nie dał się poznać jako kłamca, czy fantasta-mitoman…

- A czego się niby dowiedział? Że może do tego wszystkiego, co nawywijał i pewnie nawywija ten Jacenko, będziemy tu mieć jeszcze wojnę gangów, co? – wypalił z głupia frant podkomisarz.

- A skąd pan wie? – głos aspiranta wydawał się mocno zaskoczony.

- I może jeszcze przylecą śmigłowcami i zrobią nam tu desant z powietrza?

- To do pana też dzwonił?

- A skąd! Wierz mi, kolego Hieronimie, że głupie żarty się go trzymają…

- Nie byłbym tego taki pewien, podkomisarzu – zasiał wątpliwości aspirant Świgoń. – Redaktor wymienił parę osób z kierownictwa dużej i niebezpiecznej grupy. Sprawdziłem w wojewódzkiej, u naszych kolegów ze zorganizowanej przestępczości. Oni doskonale znają te nazwiska, więc to może być prawda.

- No, dobra. Załóżmy, że redaktorek ma rację i my mu uwierzymy. Ale po co nam antyterroryści? Przecież ten Wilczyński z Warszawy zapowiedział, że jutro mają przybyć jakieś posiłki. Z ABW, czy z kontrwywiadu, nie pamiętam już.

- Ale, panie podkomisarzu, nie mamy tyle czasu… Ten nalot ma mieć miejsce jeszcze dzisiaj wieczorem – sprecyzował aspirant. – Zaraz po telefonie od redaktora zadzwoniłem oczywiście także do Wilczyńskiego. Powtórzyłem mu te nazwiska, jakie usłyszałem od Skrętkowskiego. Potwierdził, że to wierchuszka najmocniejszej bratwy w Polsce, którą usiłują rozpracowywać od lat. A na koniec użył bardzo ciekawych słów „Gdybyśmy tak przy okazji urwali łeb tej hydrze…”.

- Dobra, działamy. Ale jeśli to jakaś ściema albo dziennikarska prowokacja, to osobiście otworzę tym gryzipiórkiem jakieś drzwi jeszcze raz. Tylko tym razem zadbam o to, żeby były pancerne...

Podkomisarz natychmiast rozłączył się i wybrał numer do samego komendanta. Czekając na połączenie, cicho mruczał i marudził pod nosem:

- Antyterroryści… ABW… Może jeszcze MI6 i CIA, a co tam… Przecież Bolesławiec to nie cholerne Chicago!... – po drugiej stronie ktoś wreszcie musiał odebrać połączenie. – Halo, szefie? Pilna sprawa jest… Ile czasu zajmie, żeby ściągnąć tu na kogutach kominiarzy z Wrocławia? Hmmm… Do dwóch godzin? A Black Hawkiem będzie szybciej?


Czy redaktor zachowa życie, czy może gang go dopadnie zanim jeszcze wyjdzie z redakcji? Czy Dymitr odzyska zaufanie szefa? Czy Julia odzyska kamień i wymieni go całe i zdrowe porwane dziewczyny? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów!

Bolecnauta Pan M. pisze, dzieląc się z nami swoją niesamowitą wyobraźnią i ogromnym talentem do snucia gangsterskich intryg! Cieszymy się ze wszystkich Waszych komentarzy! Piszcie, co najbardziej podoba się Wam w powieści i która postać jest najbliższa Waszym sercom!

Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 72

~~M niezalogowany
19 maja 2021r. o 1:21
c.d.; dzisiaj odrobinę dłuższy kawałek
----------------------------------------------

Julia siedziała na progu bagażnika żółtego polo z podniesioną klapą, ledwo dosięgając nogami do nawierzchni parkingu. Prawy łokieć oparła o udo, a głowę o prawą dłoń. Wyglądała całkiem jak frasobliwy Jezus z przydrożnej kapliczki. Z tym, że Jezus nie musiał w ciągu dwóch godzin wymyślić, jak uratować własną córkę bez posiadania karty przetargowej w postaci wartego miliony monet zielonego szmaragdu.

Zdałby się jakiś cud, stwierdziła w duchu. Zaczęła się zastanawiać, czy wśród umiejętności Waldka nie znalazłaby się przypadkiem znajomość technik stąpania po wodzie. Gdyby tak, istniałaby szansa na to, że opanował również kunszt przemieniania jednych przedmiotów w inne. Nie musi być Midasem, ale gdyby tak zamienił jakąś granitową kostkę brukową w ten cholerny szmaragd…

Miała ochotę powiedzieć Waldkowi, żeby zatrzasnął ją w tym bagażniku, tak jak porywacz wcześniej biedną, poturbowaną Olę. Chciałaby zwyczajnie zamknąć oczy, zasnąć i przeczekać najbliższe godziny, tak jak maturzysta, którego zjadają nerwy przed jednym z najważniejszych w życiu egzaminów szkolnych. Obudzić się, kiedy już będzie po wszystkim. Kiedy Ola uśmiechnięta stanie przed nią i padną sobie z płaczem w ramiona. Jak wtedy, kiedy wyszła z gmachu głogowskiego liceum i zaczęła schodzić po schodach z kwaśną miną i opuszczoną głową…

***

Od piętnastu minut, od kiedy Ola zniknęła za drzwiami szkoły, Julia nie mogła ustać w miejscu. Chodziła w tę i z powrotem, podziwiając kwitnące na biało i różowo rododendrony, rosnące w starym parku przed wielkim, ceglanym, przedwojennym jeszcze budynkiem pierwszego LO w Głogowie. Nie mogła się jednak skupić na czymkolwiek. Chodziła więc i gryzła skórki przy paznokciach. Niezdrowy i nieestetyczny nawyk, który przed laty zdołała wyplenić u swojej, teraz dorosłej już córki, u niej samej od czasu do czasu powracał, ale tylko przy dużym zdenerwowaniu. Czyli właśnie teraz.

Nareszcie Ola pojawiła się u szczytu szerokich schodów z kilkoma dziewczynami, które zanim poszły w swoich kierunkach, pomachały do uwielbianej przez nie mamy swojej koleżanki. Julia odmachała im obiema rękami, gdyż lubiła je z wzajemnością. Była z Oli taka dumna. Można byłoby powiedzieć, że wykapana z niej mama. Nie tylko bardzo dobrze się uczyła, ale też świetnie odnajdowała w towarzystwie, przez co była z góry skazana na popularność u rówieśników. Oczywiście rozważania dotyczące analogii cech córki przejętych od matki w ich przypadku musiały skończyć się w chwili, kiedy dochodziło się do kwestii podobieństwa fizycznego… Tu zdecydowanie przeważały inne geny.

- I jak? No mów! – Julia nie potrafiła ukryć zdenerwowania z powodu oczekiwania na wyniki pisemnej matury swojej córki.

Ola w końcu zeszła ze schodów, lecz nadal nie podnosiła głowy. Stanęła przy swojej mamie i czubkiem buta zaczęła coś jakby rysować na chodniku. Wydawała się jakaś nieobecna duchem. Julia odniosła wrażenie, że jej ukochana latorośl zaszlochała. O nie, to chyba naprawdę są łzy! - pomyślała, widząc, jak Ola przeciera wierzchem dłoni prawe oko.

- Słabo…

- Z czego słabo? – Julia zbladła, próbując od dołu spojrzeć w opuszczone oczy swojej córki.
Julia matka, Julia przyjaciółka i pocieszycielka nie potrafiła uwierzyć, że jej zdolna jedynaczka mogła oblać albo położyć egzamin dojrzałości. No ale cóż, zdarza się nawet najlepszym. Czasem licealistę zjadają nerwy, czasem tematy nie podejdą, a niekiedy zapomni się o jakimś minusie. Cholera, a przecież wybierała się na medycynę! Trzecia średnia ocen w szkole… Aktywna sportowo uczennica…

I co teraz? Może gdzieś się zahaczy na rok, a potem przeniesie się na Akademię, tfu… Uniwersytet Medyczny? Do czorta z tymi nazwami, co je niedawno pozmieniali. Studenci często tak robią, ale czy na medycynie to możliwe? Przecież Ola nie wyobrażała sobie innego kierunku. Nawet nie brała pod uwagę innej uczelni.

Julii krążyło po głowie ze sto opcji i już miała zacząć je proponować, kiedy wreszcie Ola ponownie się odezwała. A właściwie najpierw głęboko odsapnęła, a potem podniosła głowę. Ale nie po to, żeby spojrzeć na swoją zatroskaną mamę, lecz na płatki spadające z przekwitających kwiatostanów wiechowatych kasztanowca pospolitego, jak by to sama określiła będąc czasem nadmiernie precyzyjną. Dopiero wtedy odpowiedziała na zadane pytanie i wreszcie użyła więcej niż jednego słowa. Użyła dwóch słów.

- Ogólnie słabo…

Julia miała ochotę chwycić swoją córkę i wytrząść z niej więcej informacji. Kiedy były same, zwykle to Ola paplała więcej niż potrzeba, czasem nawet trzeba było dawać jej coś do roboty, jak zagłuszające wszystko odkurzanie, żeby od tego gadania głowa nie rozbolała. A teraz tak zamilkła… Chyba faktycznie musiało jej pójść kiepsko, stwierdziła Julia. Trudno, ale teraz to już po ptokach, jak mówi stare przysłowie…

- Słabo, bo mi z polskiego temat nie podszedł… Mówiłam ci, że nie cierpię niektórych pozytywistów… A oni zwykle rzucają w tematach Prusa albo Żeromskiego…

- No, ale żeby tak całkiem…? – Julia zawsze twierdziła, że nadzieja umiera ostatnia.

- No, nie tak całkiem… Spodziewałam się wszystkich szóstek, ale z polaka się nie udało i jest tylko piątka! – Ola zakończyła zdanie prawie piskiem. Z emocji kilka razy podskoczyła i rozpromieniła się na twarzy, ale chyba nie ze swoich ocen, ale z tego, że zwyczajnie jej nadopiekuńcza mamusia dała się tak łatwo zrobić w balona. – Mam cię! Trzy szóstki i piątka z polskiego! Wyobrażasz sobie? Nieźle, co?

- O, ty wredna małpo! Naprawdę mnie nabrałaś! – Julia nie odmówiła sobie kilku kuksańców, a potem obie wtuliły się w siebie mocno, jak nigdy dotąd. A łzy zaczęły im obu spływać po policzkach. – Ale dałam się podejść. Jak przedszkolak! Aktorstwo musisz mieć po mnie. Może jeszcze zmienisz zdanie, co do studiów, hę?

- Nie ma szans. Jak obiecałam, to obiecałam! – Ola sparafrazowała Basię Niechcic, bo Julia zaraziła ją już dawno temu czytaniem i oglądaniem „Nocy i dni”.

Ulga wlała się do każdej komórki ciała Julii, wypełniła wszystkie naczynia włosowate. Ufff! No, to Ola zdała maturę. I to jak! Co prawda na razie tylko część pisemną, ale reszta zwykle jest tylko formalnością. Kto jak kto, ale Olka na pewno jest dobrze przygotowana. A dyscyplinę w nauce i samozaparcie po kim ma? No, po kim? Wiadomo, po mamusi…

Kiedy się wreszcie rozłączyły, a ich policzki otarte pomiętymi, papierowymi chusteczkami wyschły, Julia, patrząc na swoją wysoką córkę, zdała sobie sprawę, że właśnie miał miejsce pewien znaczący gest. Gest symbolizujący mające nastąpić wkrótce prawdziwe oderwanie córki od matki. Opuszczenie gniazda. Domu, w którym Ola spędziła całe dzieciństwo i burzliwy okres nastoletni. Jej córka stanie się wreszcie dorosła i samodzielna. W każdym sensie. Objęła Olę i ruszyły w stronę najbliższej cukierni ze stolikami na zewnątrz o nazwie Markiza, znajdującej się po drugiej stronie dwujezdniowej Alei Wolności.

- Masz ochotę na małe słodkie co-nieco? Ja stawiam! – Julia tak puchła z dumy i ze szczęścia, że z powodu ściśniętego gardła trudno jej było jeszcze swobodnie mówić.

- Oczywiście, mamuś. I ty też sobie zasłużyłaś – odpowiedziała uśmiechnięta Ola, zerkając na mamę raz po raz z prawdziwą wdzięcznością za wszystko, co ta do tej pory dla niej zrobiła. Była szczęśliwa, że mogła sprawić jej taką radość. Uniosła ręce w geście zwycięstwa. – Ju hu hu! Ale się dziadek z babcią ucieszą! Mogę zadzwonić do nich?

Ola wyjęła telefon i zadzwoniła do swojego dziadka, zostając nieco z tyłu. Na numer babci dzwoniła dużo rzadziej, czemu Julia wcale się nie dziwiła, bo sama też niezbyt często kontaktowała się z własną matką. Julia słyszała za plecami podniecony głos córki, kiedy ta opowiadała dziadkowi o wynikach klasyfikacji po części pisemnej egzaminu dojrzałości. Ola naprawdę cieszyła się z tego sukcesu, całkiem jak mała dziewczynka, która poskładała swój pierwszy domek dla lalek, a Ken zdecydował się zamieszkać w nim ze swoją Barbie.

Julia minęła jakiegoś roześmianego, niewiele starszego od Oli mężczyznę ze stojącym obok niego wózkiem spacerowym. Młody tata podrzucał swoją ubraną na różowo, może dwuletnią córeczkę, wrzeszczącą z radości „Wyzej, jesce wyzej, tata!”. Bolek to by się dopiero ucieszył, ale do sufitu to już by chyba Oli nie dał rady podrzucić, pomyślała Julia. Ale, kto wie? W końcu do mizeraków to on raczej nie należał... Ciekawe, co u niego teraz słychać?

Ponownie obiecała sobie, że następnym razem, kiedy odwiedzi wujka i chorującą ciocię w Bolesławcu, to już na pewno zajrzy na ulicę 1 Maja, nad staw miejski, na planty, na rynek. Wszędzie, gdzie pozostawiła jakąś cząstkę dawnej siebie i tego, co ją łączyło z ojcem Oli. Ciągle miała nadzieję, że gdzieś tam, przypadkiem, natknie się na wysokiego, ciemnowłosego przystojniaka, którego potomkini właśnie ukończyła kolejny ważny etap w swoim życiu, czego on niestety znów nie był świadkiem. Może wreszcie uda się zobaczyć faceta, po którym w jej sercu zostało puste miejsce, odciśnięte jak forma odlewnicza, do której żaden inny model nie mógł się, jak dotąd, dopasować.

***

Ciekawe, czy Bolek też by tak tylko łaził i gadał, czy od razu przystąpiłby do działania, rozważała Julia, kiedy wróciła myślami na parking pod bolesławieckim szpitalem. Waldek nie towarzyszył jej w zamartwianiu się, ani w wycieczce pomiędzy alejki głogowskiego Parku Słowiańskiego, tylko wciąż chodził w tę i z powrotem, zupełnie jak ona kilka chwil wcześniej. Tyle, że ona nie paliła, a Waldek kopcił jak komin w fabryce, gdzie testuje się silniki spalinowe aut znanej niemieckiej marki. Przez chwilę sama żałowała braku tego okropnego nałogu. Może nikotyna choć odrobinę potrafiłaby ukoić jej nerwy?

Waldek chodził i palił, nawracał i palił jeszcze więcej. I do tego non-stop rozmawiał przez swoją komórkę. Julia nie wsłuchiwała się ani z kim, ani o czym rozmawiał, bo pewnie za chwilę musiałaby złożyć śluby milczenia albo zostać zlikwidowana. Pustym wzrokiem i z pustą głową obserwowała tylko, jak przy tych kilku wykonywanych i odbieranych połączeniach brat Bolka gestykulował tak intensywnie, że z żarzącego się papierosa raz po raz odpadały okruchy popiołu. Spadały one na kostkę brukową, tuż obok przekleństw, które gęsto leciały pomiędzy słowami, wypowiadanymi przez człowieka, od którego teraz mogło zależeć życie kilku osób.

Julia obserwowała sposób, w jaki Waldemar chodzi i w jaki porusza rękami. Patrzyła na jego mimikę twarzy, wyrażającą zdenerwowanie, zdecydowanie i chęć rozszarpania każdego, kto tylko stanie mu na drodze i śmie się sprzeciwić albo nie wykonać polecenia. Oczy Waldka, którymi raz po raz na nią spoglądał, sprawdzając pewnie, czy frasująca się niefrasobliwa Julia faktycznie nie rzuca się z łopatą do kopania w poszukiwaniu jakiegoś substytutu drogocennego kamienia, wyrażały zatopienie w głębokim procesie myślowym. Nie było w nich szaleństwa, jakie sugerowała niedawno siostra Żaneta.

To mogą być objawy zdolności przywódczych, albo też i determinacji rodzącej się z desperacji, stwierdziła Julia. W końcu Ola to dla niego jakby rodzina. Świeżo objawiona, ale jednak rodzina. Jedna krew, choćby nie wiem jak temu zaprzeczać od strony medycznej. A za wspólną krew wielu gotowych jest oddać krew własną. Czy przystojny, choć nieuchronnie zbliżający się do wieku emerytalnego Waldek do takich należy? Trudno stwierdzić. Za mało go jeszcze znała. Ale skoro Bolek powiedział, że ma nie odstępować Waldka na krok, to nie odklei się od niego, choćby miał ja ciągnąć za sobą uczepioną do nogawki, jak osadzony w dawnym więzieniu skazaniec ciągał kulę u nogi.

Wreszcie Waldek skończył swoje, męczące zdaje się, bo wymagające od niego wiele wysiłku psychicznego i myślowego, rozmowy. Rzucił niedopałek, nie przejmując się jego zadeptaniem. W końcu pożaru raczej na betonie nie wywoła, co nie? Wkładając do czerwoności zapewne rozgrzany telefon do wewnętrznej kieszeni marynarki, podszedł do niej i skrzyżował ręce na klatce piersiowej, jakby chciał się od czegoś zasłonić, albo zatrzymać swoją wiedzę tylko dla siebie.

- No i co wymyśliłaś, mądralo? Oświeciło cię, jak wykupić swoją córeczkę? – spytał irytującym tonem i stylem, jakby właśnie przystąpił do ciężkiego przesłuchania.

- Sorry, ale naprawdę mam pustkę w głowie – szczerze odpowiedziała Julia. – Nie ukrywam, że liczę w tej kwestii bardziej na ciebie. Na pewno masz doświadczenie i wiesz, do czego możemy się posunąć, aby nie przegrać następnej rundy.

- No, cóż. Lepiej było oddać ten kamień, kiedy tylko facet po niego przyszedł. A jeszcze lepiej by było, gdybyście w ogóle się nie wybierali na te wykopki. Ale zostawmy gdybanie. Co za nami, to za nami. Z roztrząsania nic dobrego nie wyniknie…

- To nie roztrząsajmy – wtrąciła, zgadzając się z nim Julia. – Jakie masz zatem propozycje?

- Według mnie mamy dwie możliwości – Waldek oparł prawy łokieć na podwiniętej lewej ręce, wyciągnął prawą dłoń i rozprostował kciuk. – Albo jeszcze zdołamy odszukać prawdziwy kamień…

- A z rzeczy bardziej realnych? – przerwała niepotrzebnie Julia, co Waldek potwierdził spojrzeniem, wzbogaconym o nisko opuszczone brwi.

- … albo przez dwie godziny obmyślimy, jak drania oszukać – do kciuka Waldka dołączył palec wskazujący. – To znaczy, tak go zaczarować, żeby jak najdłużej miał wrażenie, że go nie oszukujemy. I tutaj mamy kolejną alternatywę…

- Zamieniam się w słuch… – Julia niechcący znów mu przerwała.

- Julio, czas leci… – kolejne karcące spojrzenie stojącego przed nią prawie szwagra próbowało doprowadzić ją do porządku. A raczej do podporządkowania jakiemuś planowi, którego zarys prawdopodobnie kiełkował już w jego głowie.

- Przepraszam, Waldemarze – pokajała się Julia cichym głosem, którego Waldek wydawał się nie usłyszeć.

- Puszczamy cię na wymianę z czymś, co przypomina ten wasz szmaragd albo decydujemy się na otwartą konfrontację, to znaczy próbujemy odbić porwane dziewczyny. W drugiej opcji skazani jesteśmy na spore ryzyko niepowodzenia i śmierć zakładniczek, gdyż nie znamy ani terenu, ani uzbrojenia, ani zamiarów porywacza. Nie siedzimy u faceta w głowie…

- Wiesz dobrze, że nie pozwolę nikomu narażać życia mojej córki…

- Właśnie.

Waldek zwinął palce w pięść i lekko uderzył nią w otwartą lewą dłoń, po czym pokręcił pięścią jakby rozgniatał między dłońmi jakiegoś robala na miazgę. Może to samo zrobi z tym bandytą, łudziła się Julia. Waldek następnie opuścił obie ręce, ale znów zaczął stawiać krok za krokiem, to w lewo, to po nawrocie w prawo, jakby uparł się, że wydeptana uprzednio ścieżka nie była jeszcze wystarczająco głęboka. Julia założyłaby się, że Waldek za chwilę sięgnie po papierosa. Miała rację. Już po kilku sekundach z jego ust wydostawały się kolejne kłęby białego, gęstego dymu. Teraz myślał chyba na 120 procent. Dobrze, niech myśli. Wszystko, byle uniknąć opcji siłowej zakończonej jakąś strzelaniną, w której ktoś niewinny mógłby ucierpieć.

- Zostawmy na razie próbę odbicia jako ostateczną ostateczność – kontynuował rozważania Waldek. – Pierwsza opcja natomiast wymaga przygotowania czegoś, co by na ten kamień wyglądało. Masz jakieś pomysły, czy wyczerpały ci się po utracie pierwszej podróbki? Skąd ty ją w ogóle wytrzasnęłaś, dziewczyno?

- Od koleżanki. Pracuje w hucie szkła – odpowiedziała Julia.

- Rany boskie, to czemu nie powiedziałaś mi tego wcześniej? – Waldek stanął w miejscu. Julia nie wiedziała, czego można się spodziewać po tej przerwie w wydeptywaniu drugiego Rowu Mariańskiego. Waldek nikogo na szczęście nie pobił, nikim nie potrząsnął, tylko sięgnął ponownie po swój telefon. Zwrócił się do Julii nieco głośniej. – Dawaj numer do niej, niech zrobi po prostu kolejny egzemplarz i załatwione!

- To bez sensu – teraz z kolei Julia podniosła głos. – Wykonanie poprzedniej trwało co najmniej dwa dni. Gadałam z nią w piątek, a dała mi go dopiero dzisiaj, więc nie sądzę, aby niecałe dwie godziny wystarczyły na…

- Tego akurat nie możesz wiedzieć – Waldek się ewidentnie zirytował, przerywając Julii. – Nawet jeśli się nie uda, to nie mamy wyjścia, musimy to sprawdzić. To może być nasza ostatnia deska tak zwanego ratunku. Albo coś jak brzytwa dla tonącego. Wiesz, tego właśnie w ludziach nie rozumiem. Czemu niektórzy od razu zakładają, że coś nie jest możliwe, jeżeli nawet nie spróbują?

- Dobra, jak chcesz, to chwytaj się tej swojej deski – Julia sięgnęła do kieszeni, a kiedy spojrzała na wyjęty aparat, wyrwało się jej głośne i donośne – K..wa mać! Przecież to nie mój telefon!

Natychmiast położyła wolną dłoń na usta i bulgocząc próbowała jakoś usprawiedliwić swój brak kultury. Waldek usiłował trzymać wargi zaciśnięte, chociaż podobne przekleństwo także przyszło mu na myśl i to dokładnie w tej samej chwili, co Julii. Zamiast zacząć samemu złorzeczyć, podniósł tylko pytająco brwi. Nie musiał używać słów, żeby wiedziała, o co chce spytać. Odpowiedziała natychmiast na to niezadane na głos pytanie.

- Mój jest w domu. Na szczęście to tylko parę minut.

- To jedziemy…

- Poczekaj, a to autko? – Julia opuściła nogi i stanęła wyprostowana. Spojrzała na samochód Oli z podniesioną klapą bagażnika, wskazując na niego ręką. – Zostawimy je tak tutaj rozbebeszone? Przecież zaraz je rozkradną, a Ola się zapłacze… Nie możemy…

Waldek wahał się przez moment, po czym przeszedł obok Julii, wsiadł na siedzenie od strony kierowcy. Coś zgrzytnęło, coś chrupnęło i za kilka sekund rozrusznik pokręcił silnikiem, a ten zapalił, jakby ktoś właśnie uruchomił go oryginalnym kluczykiem. Pierwszy z cudów stał się faktem.

Zapatrzona wciąż na otwartą przestrzeń wewnątrz auta, poczuła nagłe szarpnięcie za rękę do tyłu. To Waldek odciągnął ją od volkswagena, zatrzasnął podniesioną pokrywę i jak gdyby nigdy nic odszedł w kierunku zaparkowanego tuż obok czarnego, służbowego, lśniącego bmw na warszawskich numerach. Wsiadł, a zanim zamknął drzwi, szybkim ruchem wyciągnął niebieskiego koguta na dach i przykleił go na magnes. Uruchomił silnik, nawrócił niemal z piskiem opon, włączył błyskającą lampę bez syreny, a widząc, że Julia nadal stoi jak zaczarowana, podjechał do niej, zatrzymał samochód i opuścił szybę.

- No, co? Mówiłem, że nie zawsze byłem po dobrej stronie. Wsiadaj do żółtka i prowadź. Nikt cię nie zatrzyma z tą rozbitą szybą, dopóki nie zaczniesz jechać zygzakiem…

***

Waldek okazał swoją legitymację służbową policjantowi, nadal pilnującemu pustej w chwili obecnej posesji, która tak niedawno stała się miejscem napadu i kradzieży. Wyjaśnił mu w kilku słowach powód wizyty i policjant kiwnął głową, przepuszczając ich i sięgając do radiotelefonu na swoim ramieniu. Zapewne musiał zameldować fakt nietypowej wizyty swoim przełożonym, ale być może chciał też potwierdzić tożsamość agenta ABW.

Julia, rzucając zaskoczonemu policjantowi krótkie „Ja tu przecież mieszkam!”, minęła stojący przy otwartej bramie radiowóz i szybkim krokiem skierowała się do drzwi na tyłach domu, które nadal nie były zamknięte na klucz, ale za to były teraz zaklejone w dwóch miejscach na całej szerokości specjalną policyjną taśmą. Zerwali taśmy i weszli do środka. Waldek towarzyszył Julii, kiedy ta dopadła swojej torby i w kilku nerwowych ruchach wygrzebała z niej telefon. Bez problemu udało się go odblokować i po kilku sekundach czekała już na połączenie z dawną koleżanką z liceum. Nie zawracała sobie głowy powitaniem.

- Ja znów w sprawie tego szklanego, zielonego sześcianu…

- Nie mów, kochana, że stłukłaś to piękne świecidełko! – śpiewny głos Miki wyrażał wyraźne zadowolenie z ich ponownego kontaktu i zmartwienie jeszcze nieznanym kłopotem niegdysiejszej przyjaciółki.

- Gorzej, Mika! – Julia nie mogła uniknąć tonu rozpaczy i zniecierpliwienia.

- A co? Wujek rozpoznał, że zrobiłaś go na szaro?

- Hmmm… blisko, ale nie o to chodzi – Julia nie mogła tracić czasu na wyjaśnienia. – Potrzebuję pilnie drugiego, takiego samego…

- Aha, rozumiem. Wujek w zamian za utracony oryginał chce dostać dwa? Umie się targować, skubany – Mika zaśmiała się głośno. – Dobra, poproszę szefa i Staszka, to może na jutro po południu wyczarujemy ci drugie takie cudeńko…

- To niemożliwe, muszę mieć go dzisiaj, najdalej za godzinę! – w Julii narastała rozpacz.

- Niemożliwym jest zrobić coś takiego w godzinę – wyjaśniła rzeczowo Mika.

- Mika, ratuj. Ja muszę to mieć, inaczej komuś może stać się krzywda…

- A co? Ten twój wujek to aż taki furiat? To, może zabierz mu noże kuchenne… – Mika nie wydawała się ani zmartwiona, ani przestraszona., ale wciąż miała ochotę do żartów. Nie mogła przecież zdawać sobie sprawy z powagi sytuacji.

- Mika, proszę, zrób coś! Błagam! – Julia zaczęła podnosić głos. – Później ci wszystko wytłumaczę…

Waldek nie wytrzymał i z głośnym sapnięciem, brzmiącym jak „Dawaj”, wyszarpnął jej telefon.

- Mówi Wilczyński z ABW – niski, zimny głos Waldka u większości ludzi doprowadziłby do drżenia nóg i ultraszybkiego przeczesania pamięci w poszukiwaniu nawet najdrobniejszych, ukrytych dotąd przed światem przewinień i występków. – Julia nie żartuje, proszę pani. To jest sprawa życia i śmierci. Możecie nam przygotować drugie takie zielone coś, czy nie?

- Niech pan chwilę zaczeka – krótko odpowiedziała Mika. – Wiem, że Staszek jest jeszcze w hucie…

Waldek czekał może z pół minuty słuchając jakiejś umilającej czas muzyczki. Zdaje się, że było to pasujące jak ulał do sytuacji „It won’t be long” Beatlesów. Kiedy Mika odezwała się ponownie po skończeniu równoległej rozmowy, jej głos nie był jednak pełen entuzjazmu.

- Niestety, tak jak mówiłam. Stasiu potwierdza, że kolejny egzemplarz dałoby się wykonać dopiero na jutro. Najwcześniej mógłby być gotowy w południe, chyba że…

- Jasna cholera… – Waldek pomyślał, że teraz to już wszystko stracone i będą musieli naprędce improwizować. Może da się posklejać coś z jakiegoś zielonego pleksi? – No, to przepadło. Trudno, dziękuję za fatygę, nie będę zabierał więcej czasu…

- Ale chwila! Proszę mi dać dokończyć! Nie da się zrobić drugiego, ale przecież mamy pierwsze… to znaczy drugie takie coś, ale wykonane jako pierwsze. I nawet prawie identyczne. No, bo to pierwsze Staszkowi nie wyszło i dałam Julce to drugie, które wyszło lepiej i...

- Do sedna, kobieto!!! – gdyby Waldek mógł wsadzić ręce do słuchawki, na pewno po drugiej stronie Mika padłaby już uduszona.

- No, dobra, dobra! Jeśli się pospieszycie, to zdążycie sobie jeszcze pogrzebać na śmietniku, bo Staszek mówi, że drugi zielony, zepsuty szklany sześcian wsadził do kontenera ze szklanym złomem, a jeszcze go nie zabrali – ta informacja całkowicie wystarczyła Waldkowi, ale z grzeczności chwilę uprzejmie czekał i słuchał, zanim nacisnął czerwoną słuchawkę. – Tyle, że podobno ma kilka małych baniek powietrza w środku i jeden narożnik uszczerbiony… A pan to ma normalnie taki głos, że nogi mi się do podłogi przykleiły… Jeszcze mi się to w życiu nie zdarzyło. Normalnie nie mogę… Taki głos to skarb… A jeśli się jeszcze okaże, facet, że jesteś podobny do George’a Clooney’a, to jestem ugotowana, normalnie… Na miękko, normalnie…

Waldek zakończył połączenie, mimo, że w słuchawce cały czas trwał zalotno-pochwalno-kulinarny trajkot Miki, nie zapowiadający jednak rychłego „Do widzenia”. Popatrzył na Julię, która tak jak i on odzyskała nadzieję, mimo, że nie znała jeszcze szczegółów zakończonej właśnie rozmowy.

- No, to teraz migiem do tego Staszka w hucie szkła – Waldek w swoim stylu wydał kolejne polecenie. – Podobno jest drugi egzemplarz, ale musimy trochę pogrzebać w śmietniku… Jedziemy moim, czy znów na dwa auta?

Jak to jest, że jemu zawsze się udaje wszystko załatwić? – zastanawiała się Julia, kiedy wsiadała tym razem już do jednego samochodu z Waldkiem Wszechmogącym.
--------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).