Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
REKLAMAEfekt-Okna zaprasza
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
3 kwietnia 2021r. godz. 16:17, odsłon: 2147, Bolecnauci/Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 60

Część, w której Aleksandra z Żakliną próbują uwolnić się z więzów. Trochę śmieszno, trochę straszno.
Morze Bałtyckie
Morze Bałtyckie (fot. pixabay)

Już jest sześćdziesiąta część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Pięćdziesiąta siódma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Pięćdziesiąta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Pięćdziesiąta dziewiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Dzisiaj Bolecnauta Pan M. zabiera nas do wnętrza ciężarówki, gdzie przetrzymywane są Żaklina i Ola.  Zapraszamy do lektury:


- Nie poznajesz mnie, Olka? Wiem, że pewnie przez ten zdrętwiały język mówię jakoś inaczej. Ale to ja, Żaklina!

W umęczonym żeńskim głosie współwięźnia dało się wyczuć wyraźną wesołą nutę. Jaka Żaklina, do jasnej ciasnej! Jedyna Żaklina, jaką Ola znała, mieszkała z nią przez miesiąc w jednym pokoju w ośrodku kolonijnym w Mielnie, kilka lat temu, podczas wakacji po ukończeniu pierwszego roku studiów na medycynie. Namówiona przez jedną z koleżanek z grupy, Ola skończyła kurs na wychowawców kolonijnych i postanowiła po zdaniu egzaminów połączyć przyjemne wypoczywanie nad morzem z możliwością zarobienia kilku groszy. Niemniej ważne było zdobycie cennego doświadczenia w pracy z dziećmi i młodzieżą, co miało zaprocentować w przyszłej pracy lekarza. Poza tym miało dobrze wyglądać w jej przyszłym CV w części „działalność społeczna”.

- Żaklina z Mielina. Tfu, z Mielna. Grupa kolonijna „Żabki” – poprawiła się współtowarzyszka niedoli Oli, potwierdzając jej domysły. – Już sobie przypominasz?

Serce Oli zabiło nieco żywiej. Czy to możliwe, że to TA Żaklina? No jasne, przecież ona była z Bolesławca! Ale skąd się tu wzięła? Też wpakowała się w jakąś aferę? Ola przeraziła się. Czyżbyśmy obie zostały porwane na handel żywym towarem, albo do wycięcia organów? Może za parę dni wylądujemy gdzieś w czerwonej dzielnicy Amsterdamu, czy w jakimś innym Hamburgu? Co to, to nie! A na pobranie organów też nie daję zgody! Ola próbowała odpowiedzieć, ale wyszły z tego jedynie niewyraźne mruknięcia.

- Mmmmm, mhmmm… – to było wszystko, co mogła Żaklinie odpowiedzieć. Przez ten cholerny knebel, którego nie mogła się pozbyć.

Nawet gdyby Ola mogła się jakoś odwrócić, to i tak ciemność nie pozwoliłaby rozpoznać, czy to faktycznie Żaklina, czy tylko ktoś podstępnie próbuje się pod nią podszyć, udając jej głos. Nie wiedziała, że gdyby ktoś zapalił tu jakieś światło, pewnie i tak by jej nie poznała, bo Żaklina całkowicie i diametralnie zmieniła swój image, choć trudno powiedzieć czy już znajduje się w stadium imago, czy czekają ją jeszcze kolejne przeobrażenia. Następne słowa rozwiały już wszelkie rodzące się w jej głowie wątpliwości co do tożsamości swojej dawnej przyjaciółki, z którą kontakt, z pewnych względów, urwał im się niedługo po tamtych miesięcznym, lipcowym pobycie w Mielnie.

- Pamiętasz, jak przypadkiem nie zamknęłyśmy drzwi do łazienki i wpakował się nam do środka ten hydraulik z ośrodka, Tadziu Złota Rączka, bo akurat prysznice chciał naprawiać? Takie owłosione ciacho, a my za ręczniki i zaczęłyśmy go okładać i wyganiać, zamiast pozwolić mu popracować z tymi rurami! Ha, ha, ha!

Ola, mimo knebla, także zaśmiała się, ale jedynie przez nos, sapiąc i wciągając tym samym o wiele więcej fetoru. Oprócz głowy teraz zabolał ją także i brzuch ze śmiechu wykonywanego gwałtownymi ruchami przepony. Przypomniała sobie wspomnianą przez Żaklinę sytuację i inne zarówno wesołe, jak i te mniej śmieszne momenty z pamiętnych wakacji. Jako opiekunki kolonijne przez cały lipiec mieszkały razem w jednym niewielkim pokoju, na ostatnim piętrze niezbyt nowoczesnego ośrodka wczasowego. Ich pokój znajdował się praktycznie przy samej klatce schodowej, całkiem blisko wyjścia po drabinie na płaski, pokryty papą dach.

Przez dwa turnusy zajmowały się na szczęście tylko dziećmi nauczania początkowego, czyli z klas I-III szkoły podstawowej. Na szczęście, bo te akurat były naprawdę grzeczne, choć nieźle przerażone daną im przez jeszcze bardziej przerażonych rodziców samodzielnością. Przy odrobinie wysiłku pedagogicznego i psychologicznego, maluchy nie sprawiały im żadnych większych problemów. Dzieciaczki były jeszcze w takim okresie, że wiele z nich najchętniej spakowałoby z powrotem swoje torby i plecaki, i nawet na piechotę pognałoby do domu. W Oli i w Żaklinie wzbudzało to przede wszystkim instynkty macierzyńskie i oprócz stosowania w praktyce poznanych na kursie metod radzenia sobie z nieporadnymi jeszcze wychowankami, miały także możliwość sprawdzić się w roli przyszłych mam. Powoli i wytrwale, przez zabawy, rozmowy i przytulanie sprawiły, że każdy z dwóch turnusów odjeżdżał z Mielna zbiorowo becząc w autobusach. Niektóre dzieci podarowały im na pożegnanie dziękczynne laurki, a te bez zdolności plastycznych tylko darły się, że nie chcą rozstawać się z panią Olcią i panią Żakcią. Tak samo mocno nie chciały wracać, jak na początku nie chciały na kolonii zostać. Dwie mniej zorientowane w polskich zwyczajach matrymonialnych i prawie cywilnym dziewczynki opuszczając ośrodek kazały im obiecać, że zostaną drugimi żonami ich tatusiów. Przyszłe drugoklasistki kłóciły się tylko, która z pań zostanie przyszłą żoną którego z ich ojców.

W ten jeden gorący, letni miesiąc Ola i Żaklina zżyły się także ze sobą. Żaklina była o niecały rok starsza od Oli. Obie jedynaczki, chyba przez całe swoje życie pragnęły mieć rodzeństwo, w ostateczności choćby i siostrę. W trzy dni dotarły się i zaakceptowały swoje plusy i minusy. Choć tych drugich nie widziały w sobie prawie wcale. Widocznie miały za mało czasu, aby pokazać swoje słabsze strony. Pragnęły po prostu spędzić ten czas, pracując i nieźle się przy tym bawiąc, trochę jak nastolatki, które po raz pierwszy wyrwały się spod opieki restrykcyjnie kontrolujących ich rodziców. Rozumiały się doskonale i stanowiły wtedy z Żakliną niezłą parę, oczywiście jedynie w sensie trzymającego się razem, robiącego furorę teamu zgrabnych, wysokich, powalających trafnymi ripostami, pewnych siebie studentek.

Kiedy ubrane na letniaka, w krótkich spodenkach i bluzkach na ramiączkach, pokazywały się na deptakach albo bez tego zbędnego balastu grzewczego, w samym bikini, paradowały po plaży, wzbudzały powszechne zainteresowanie, a z medycznego punktu widzenia – nadwerężanie odcinków szyjnych męskich kręgosłupów, kurczenie męskich mięśni piwnych i opadanie męskich szczęk. Natomiast u partnerek, żon i koleżanek tych męskich ofiar i oferm, czyli wszystkich bez wyjątku facetów, od pryszczatych trzynastolatków po chodzących z balkonikami staruszków z Niemiec, obserwować można było nagły przypływ kobiecych kompleksów zbędnego miligrama, brakującego decymetra biustu lub nadmiernego milimetra w talii. Dodatkowo pojawiała się u nich nagła potrzeba trzepnięcia kogoś w pobliżu otwartą dłonią w potylicę. Biedakom obrywało się jedynie za to, że są samcami i mają oczy zwrócone nie w tą stronę.

No cóż, nie ich wina, że obie były zbudowane, tak jak były. To tylko geny. I trochę sportu. I jeszcze odrobina dobrego smaku w doborze garderoby połączona ze szczyptą umiejętności eksponowania tychże ciuchów na sobie. Dzięki temu wszystkiemu wszyscy musieli sądzić, że Ola i Żaklina to jakieś początkujące modelki, spędzające słoneczne wakacje wyjątkowo nie na Bali, ale nad polskim Bałtykiem. Nie wiadomo, jak wyjaśniano sobie obecność dwadzieściorga pięciorga ruchliwych i hałaśliwych pędraków, krążących jak chmara much wokół tychże modelek, ale przynajmniej dla licznego grona facetów wesoła gromadka była niepodważalnie najlepszym pretekstem, aby dość często spoglądać w stronę przebywających z nimi wychowawczyń.

Któregoś dnia wieczorem, chyba był to piątek, kiedy już wszystkie sześcio-, siedmio- i ośmiolatki grzecznie spały, Ola z Żakliną leżały na plecach, na kocu rozłożonym na dachu ośrodka, patrzyły w gwiazdy i popijały limonkowe piwo, bezalkoholowe oczywiście. Klucz do wyłazu dachowego podstępnie wyłudziły od Tadzia, którego praca polegała na dbaniu o cały budynek od strony technicznej. Nie miał siły im odmówić, kiedy obie pomachały do niego swoimi czterema firankami, wypięły biodra do przodu i przebłagały go słodkim „Tadziu, pliiiiiz”. Tadziu był z gatunku wolniej myślących, ale jeszcze jako tako dobrze wyglądających na oko czterdziestolatków, choć nie był w typie żadnej z nich. Przynajmniej nie intelektualnie.

Nad morzem nocne gwiazdy lśniły naprawdę wyjątkowo. Światła setek mniejszych i większych żaróweczek zdobiących rozpostarty nad nimi granatowo-czarny parasol drżały, jakby ktoś tam na górze, kto te lampki trzymał, był już zmęczony swoją fizyczną pracą albo wykazywał pierwsze objawy choroby Parkinsona. Czyżby anioły w niebie też chorowały?

Zgadały się na temat swoich sytuacji rodzinnych. Przez ochronne osłony, a może skorupy rozsądku dobrze wychowanego dziecka i zabetonowanej w nim chęci zadowolenia swoich rodziców, przebijały się u nich obu pragnienia skorzystania z młodości i zasmakowania odrobiny szaleństwa. Każdy wiek ma swoje prawa, mówią starsi i bardziej doświadczeni rodzice, ale jednocześnie tłumaczą, jak łatwo jest przesadzić i pytają „Czy jesteś gotowa ponieść konsekwencje swojej nieodpowiedzialności?”. Obie zdawały sobie sprawę, że jeżeli nie zachowa się ostrożności i umiaru, można na zawsze zostać niedojrzałym dzieckiem albo zbyt wcześnie stać się dorosłym i pominąć bez czytania jeden lub kilka istotnych dla życiowej fabuły rozdziałów w księdze własnego losu. Ale i tak czasem ciągnęło je do zrobienia czegoś poza schematem, do jakiegoś niewinnego i niegroźnego wybryku.

Kiedy Żaklina usłyszała, że Ola ma tylko mamę, a ojciec zginął na misji wojskowej, powiedziała ze smutkiem w głosie, że bardzo jej przykro. Przysunęła się do Oli, obróciła na bok i podparła na łokciu. Wolną dłonią sięgnęła do głowy Oli i zaczęła ją głaskać po włosach, zahaczając delikatnie o małżowiny uszne. Ola nie protestowała, ponieważ było to całkiem przyjemne. Nie były pod wpływem alkoholu, więc miały pełną świadomość swoich czynów. W ciemności patrzyły na siebie, ledwie dostrzegając błyszczące punkciki swoich oczu i zastanawiając się, co ta druga ma w głowie. Było w tym coś magicznego i już gdzieś tam na granicy erotyzmu, ale nie zdecydowały się posunąć ani o jeden krok do przodu. Stwierdziły, że póki co pozostaną zatwardziałymi wyznawczyniami heteroseksualizmu i nie ustaną w poszukiwaniach tego jednego, jedynego księcia z bajki. Żaklina z powrotem położyła się plecami na kocu.

- Kurde, trochę mnie nosi. Miałabym ochotę potańczyć, a ty nie? – rzuciła przenikając wzrokiem bezkresny kosmos, jakby próbowała dostrzec, co może być na jego końcu i rozwiązać odwieczną zagadkę filozofów i astronomów, zastanawiających się czy wszechświat w ogóle ma jakieś granice.

- No, najlepiej z jakimś Latynosem. „Hola, siniora Alehandra. Mohę na parkietar, por fawor?” – Ola udała, że mówi po hiszpańsku, chociaż nie mówiła w tym języku ani słowa, a akcent znała z filmów i piosenek. Obie zaśmiały się na głos.

- Albo z jakimś Fransułą. „Madam Żaklin, zaprrraszam na kolacja, dziś szef kuzin serwir żabie udka i ę bą żur.” – Żaklina akcentowała wszystkie słowa na ostatnią sylabę i wymawiała gardłowe „r”, przez co zabrzmiało to faktycznie po francusku, chociaż nigdy się nie uczyła tego języka.

Gdzieś niedaleko, a może i daleko, bo czyste powietrze mogło nieść te dźwięki nawet z kilku kilometrów, dudniły regularne rytmy jakiejś głośnej muzyki przeplatane śpiewami i okrzykami publiczności. W nadmorskich miejscowościach wieczorami życie tętniło, a ich władze umilały wakacyjny wypoczynek wczasowiczów poprzez organizację częstych imprez muzycznych. Do najbardziej popularnych kurortów, do których Mielno z pewnością się zaliczało, przyjeżdżały nawet największe gwiazdy i to nie tylko polskiej muzyki. Dawały całkiem niezłe koncerty i widocznie to była jedna z takich imprez na żywo.

Ola z Żakliną zgodnie uznały, że mają wielką ochotę pójść tam i się pobawić, tylko przedtem musiały powiadomić koleżanki, będące opiekunkami starszych kolonistów i poprosić je o zastępstwo w czuwaniu nad bezpieczeństwem podopiecznych na trzecim piętrze, gdzie rozlokowana była ich grupa maluchów. Ubrały się w swoim pokoju, stosownie do okazji, w spodnie trzy-czwarte, założyły błyszczące paski i t-shirty z wariackimi napisami. Upięły długie włosy w końskie ogony i spojrzały na siebie krytycznie. Wyglądały trochę jak tancerki z teledysków disco-polo, no i o to właśnie chodziło. W nocy można było je wziąć za bliźniaczki, więc postanowiły w razie czego przedstawiać się jako rodzone siostry. Żaklina była długowłosą szatynką i miała zupełnie inne rysy twarzy niż Ola, ale kto niby miałby w ciemności zwracać na to uwagę i to podczas wygibasów na oświetlonym stroboskopem parkiecie.

Mimo później pory były pewne, że nie mają się czego bać. Były młode i zdrowe, wydawało im się, że cały świat został stworzony właśnie dla nich i stoi przed nimi otworem. Obie zgodnie uznały, że dotąd były jak nieopierzone pisklaki pieczołowicie trzymane pod kloszami swoich mamuś i oto nadeszła wreszcie pora uwolnić się spod zaborczych skrzydeł i nauczyć się samodzielnie latać. Choćby ich pierwsze loty poza gniazdo miały skończyć się poobijaniem tyłków.

Używając powierzonych im kluczy wyszły z ośrodka i ruszyły w kierunku, z którego dochodziła muzyka i okrzyki. Prawdopodobnie była to specjalnie wybudowana scena na parkingu przy mieleńskim ośrodku sportu, blisko wesołego miasteczka, znajdującego się tuż nad brzegiem jeziora Jamno. Kilkaset metrów do przejścia w przeciwnym kierunku niż nadmorskie, piaszczyste plaże. Ledwie kilka minut drogi. Ciekawe, do której potrwa ten występ, zastanawiały się mijając ośrodki wczasowe, nowoczesne hotele, rodzinne pensjonaty i błagające od lat o remont domki wczasowe. Przeważnie koncerty trwały tutaj do północy, ale czasami dłużej, jeśli ludzie dobrze się bawili, a program wieczoru miał kończyć się na przykład pokazem fajerwerków.

Żartując i obgadując wszystko, co mijały, nie zauważyły, że od stolika przy jednej z otwartych do późna pijalni piwa podniosło się trzech rosłych, ogolonych na łyso osobników. Idąc podobnym tempem, z początku trzymali się kilkadziesiąt metrów za wystrojonymi, atrakcyjnymi dziewczynami. Ale im bardziej Ola i Żaklina zbliżały się do celu swojego nocnego spaceru, tym szybciej ten dystans się zmniejszał, aż dziewczyny doszły do pełnego dziur płotu okalającego niedokończoną budowę wielopiętrowego budynku, sądząc po liczbie pięter i układzie okien, najprawdopodobniej jakiegoś kolejnego hotelu.

***

- O, matko! Ale tu smród, co nie? Zaraz się chyba zrzygam – rzuciła w czarną przestrzeń Żaklina, nieświadoma dramatycznej retrospekcji mającej miejsce w głowie Oli, w której drugą z głównych bohaterek była ona sama.

- Yhm – potwierdziła Ola wracając z Mielna do ciemnego, wilgotnego i śmierdzącego pomieszczenia o nieznanej lokalizacji.

- Okej, pewnie masz taki knebel, jak ja jeszcze przed chwilą i nie możesz gadać, a musimy zacząć się jakoś porozumiewać – Żaklina domyśliła się przyczyn zaniemówienia Oli. – Możesz czymś stukać?

- Yy – odparła Ola.

- Dobra. A więc zróbmy tak. Na „tak” mrucz „yhm” a na „nie” - „yy”, dobra?

- Yhm.

- Masz knebel i nie możesz się go pozbyć? – Żaklina rozpoczęła wywiad i ocenę ich sytuacji.

- Yhm.

- Wiesz, gdzie jesteśmy?

- Yy.

- A znasz tego gościa?

- Yy.

- Wiesz, czego on może od nas chcieć?

Cisza.

- Dobra, inaczej. Wiesz, czego on może od ciebie chcieć?

- Yhm. Yy.

- Czyli i tak, i nie. Interesujące. Myślałam dotąd, że chodzi mu głównie o mnie. A tu zdaje się ty jesteś ważniejszą przyczyną. Mnie zaprosił do bagażnika za pomocą jakiejś szmaty ze środkiem usypiającym, kiedy go śledziłam rowerem aż od Granicznej. Ale o tym później ci...

- Yhm, Yhm, Yhm! – Ola zareagowała w dość dziwny sposób. Co mogło oznaczać to jej nagle „Tak, tak, tak!”, zastanawiała się Żaklina. Najwyraźniej Ola chciała coś jej przekazać. Trzykrotne „tak” pojawiło się tuż po tym, kiedy wspomniała nazwę jednej z bolesławieckich ulic. Chyba o to chodzi.

- Mówi ci coś ulica Graniczna?

- Yhm. Hemam ham – dziwna była ta brzuchomówcza konstrukcja lingwistyczna Oli, pomyślała Żaklina. Najwidoczniej zdania złożone tak właśnie brzmiały, kiedy się miało zablokowaną szczękę i jedynie możliwość hymkania. Coś jej wpadło do głowy.

- A może mieszkasz tam?

- Yhm!

- O, ja cię sunę. Kurczę nie pamiętam numeru. Taki pomarańczowy dom z wielką magnolią w ogródku? – podekscytowała się Żaklina.

- Yhm!

- Naprawdę? A ja tam właśnie robiłam fotoreportaż, kiedy ten bandyta pojawił się niedaleko! Co to wszystko ma znaczyć? – Żaklina zdenerwowała się, bo mimo, że odkrywała pewne kolejne fakty, wszystko wydawało się jeszcze bardziej gmatwać i zaciemniać.

- He hem. Hohe hoha hama he – odpowiedziała Ola.

- Nie no, tak do niczego nie dojdziemy – żachnęła się Żaklina. – Zanim nauczę się tego twojego dialektu, minie cała wieczność, a tyle czasu nie mamy. Musimy jakoś się uwolnić, albo przynajmniej odkorkować ci tę twoją śliczną facjatę. A na razie brak mi pomysłów, kurde balans. Też mam związane kończyny i to wszystkie skutecznie. Drań znał się na rzeczy.

- Ha heh heham – dorzuciła swoje niewyraźne trzy grosze Ola, nie wnosząc oczywiście tym samym nic nowego do tej dyskusji.

- A może jakoś się do siebie zbliżmy i ja ci wyciągnę ten twój knebel palcami? A może lepiej będzie zębami? – zaproponowała po dłuższej, trzysekundowej analizie sytuacji, Żaklina.

- Yhm. Huh hymham – potwierdziła Ola. Przynajmniej w pierwszej części swojej wypowiedzi tak to zabrzmiało.

- Dobra, to hymkaj od czasu do czasu, żebym słyszała, czy zbliżam się do ciebie – zakomenderowała Żaklina. – Będę małymi hopkami podskakiwała i próbowała centymetr po centymetrze kicać do ciebie na plecach albo na boku, jeszcze nie wiem, jak będzie lepiej i szybciej. O ile oczywiście ten bydlak nie przywiązał mnie do czegoś sznurkiem, to za moment powinnam do ciebie dotrzeć.

- Hym… hym… - co kilka sekund Ola wydawała z siebie dźwięki, dzięki którym Żaklina wiedziała, czy przesuwa się w kierunku Oli, czy może od niej oddala.

Żaklina zsunęła się z czegoś twardego i suchego na coś twardego, mokrego, zimnego oślizgłego i śmierdzącego. Upierdzielę moje ubranie, pomyślała. Ale podskok za podskokiem przesuwała się po podłodze tego nieznanego, ciemnego pomieszczenia. Coraz głośniejsze i wyraźne hymkanie Oli oznaczało, że była coraz bliżej i bliżej swojego celu. W pewnej chwili wyczuła coś twardego o wyższym poziomie niż posadzka. Chyba Olę też ten łachudra na czyś ułożył, na jakimś podeście czy deskach. Taki był wspaniałomyślny i dobroduszny, że nie pozwolił im marznąć i moknąć.

Ola nadal hymkała, ale kiedy wyczuła, że Żaklina wgramoliła się tuż obok niej i dotknęły się czubkami głów, zacichła. Żaklina nadal próbowała się przesuwać, teraz już nie podskakując, ale kurcząc i rozprostowując ciało. Niezgrabnymi ruchami posuwistymi przesunęła się i okręciła tak, że wyczuła, że teraz leżały już przodem do siebie.

- Ale nie myśl sobie, że to nasz pierwszy pocałunek, dobra? – zaśmiała się Żaklina i przybliżyła usta do twarzy Oli. Trafiła na jej nos, opuściła wargi niżej i wyczuła nimi gładką strukturę taśmy. – Aha, to dlatego nie możesz wypluć knebla, bo ci dodatkowo zakleił usta taśmą – stwierdziła, podczas gdy Ola cały czas milczała. – Spróbuję chwycić zębami za jej koniec. Nie krzycz tylko, jakbym cię za mocno ugryzła.

Mimowolne całusy, które składała wargami na policzkach Oli, mogłyby zostać przez kogoś z zewnątrz dwojako odebrane. Ale jakiekolwiek emocje u żadnej z nich nie zostały tymi pieszczotami wywołane. Nie to miejsce, nie ten czas i nie te okoliczności.

Po małym kawałku Żaklina chwytała i odklejała zębami taśmę, aż wargi Oli zostały uwolnione. Żaklina po ostatnim pociągnięciu zębami odchyliła głowę i wypluła taśmę gdzieś w ciemność.

- Dasz radę wypchnąć tę szmatę? - spytała.

- Yy – odpowiedź mówiła sama za siebie. Inaczej z ust Oli zabrzmiałoby przecież krótkie „nie”. – Hehy hi hehau.

- Okej, rozumiem. To teraz spróbuję pociągnąć zębami za knebel. Ale to już na pewno będzie jak usta usta – uprzedziła Żalina i nieświadomie mrugnęła zalotnie jednym okiem. – Może nawet być po francusku, bo nie wiem jak głęboko będę musiała sięgnąć. Gotowa? Jak chwycę, ty wypychaj. Wiem, że to trudne, bo masz zdrewniały jęzor, ale musisz mi pomóc.

- Yhm.

Żaklina ponownie wyszukała wargami nos Oli, przesunęła się niżej i ich wargi zetknęły się. Na szczęście odrywana taśma musiała wyciągnąć na zewnątrz jakiś luźny fragment tkaniny, którą wepchnięto do buzi Oli, bo Żaklinie udało się chwycić za ten jeden jedyny wystający skrawek. Ciągnęła za niego raz po raz, powoli wysuwając kawałek zwiniętej szmaty na zewnątrz. Ola próbowała pomagać, ale ruchy zdrętwiałym językiem nie były zbytnio pomocne ani skuteczne. W końcu cały knebel został wyciągnięty na zewnątrz i Ola mogła zacząć wreszcie ruszać szczęką i językiem.

- Powoli, nie od razu, Ola. Teraz ruszaj delikatnie szczęką i rozmasowuj język policzkami i podniebieniem. Przez chwilę będziesz miała takie głupie wrażenie, jakbyś nie miała w ogóle języka. Ale po chwili czucie zacznie wracać – wyjaśniała i uspokajała ją Żaklina.

- Oj… Oj… bo ly… to chę… – pierwsze sylaby wypowiadane przez Olę brzmiały, jakby dopiero co uczyła się mówić po ukończeniu osiemnastego miesiąca życia.

- Widzisz? Powolutku będzie coraz lepiej. Nic na siłę. Musisz mi…

- Ciiii…

- No mówię, że mi… – powtórzyła Żaklina, nieświadoma, że Ola próbowała jej właśnie zakomunikować, że coś ją zaniepokoiło.

- Ciii… cho… Cosz sły sze…

- Co?

- No, ci… cho….

Nagle Żaklina też to usłyszała. Kroki i uderzenie metalu o metal, ale gdzieś na zewnątrz pomieszczenia. A potem do ich uszu doszły także jakieś przytłumione głosy. Nie dało się stwierdzić, czy któryś z głosów należał do porywacza, ale jedno ze zdań zabrzmiało na tyle wyraźnie, że serca Oli i Żakliny prawe się zatrzymały.

- Nie wyciągniemy ich stąd i nie upchniemy, jeżeli nie przetniemy ich na pół!


Czy dziewczynom naprawdę grozi przecięcie na pół? Czy Dymitr rozniósł rynek w drobny mak? Czy Julii uda się wreszcie powiedzieć prawdę Bolesławowi? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów!

Bolecnauta Pan M. pisze, dzieli się z nami niesamowitymi pomysłami i talentem pisarskim nawet w czasie przedświątecznym. Pozdrawia Redakcję, za co bardzo dziękujemy oraz szerokie grono Czytelników i ogólnie nie tylko Bolecnautów, życząc Wesołych Świąt.

My także życzymy spokojnych, radosnych i smacznych oraz pełnych dobrej literatury Świąt Wielkiej Nocy!

Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 60

~Lilioworóżowy Plektrantus niezalogowany
3 kwietnia 2021r. o 21:17
Redakcjo, one nie są w ciężarówce, tylko w hangarze (prawdopodobnie, bo jeszcze nie do końca wiadomo).
Świetny, wręcz idealny wybór zdjęcia. Jak Wyście je w tym Mielnie wtedy sfotografowali? :)
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Burozielona Lepnica niezalogowany
7 kwietnia 2021r. o 10:19
c.d.
‐------------------------------------
- Czemu tak zamilkłaś? Kto to dzwonił? Stało się coś złego? – zadając te pytania Bolesław skierował wzrok w stronę Julii, choć wciąż wszystko, na co patrzył, było nadal lekko niewyraźne, jakby ktoś założył mu niewłaściwie dobrane okulary. Nie mógł zobaczyć ani przerażenia Julii po rozłączeniu jej rozmowy z porywaczem, ani tego, że z jej twarzy odpłynęła cała krew i Julia była teraz bledsza niż szpitalna pościel, w której leżał.

Odebrany przed chwilą telefon nie był właściwie rozmową, lecz raczej odsłuchaniem krótkiego komunikatu. Zakończonego informacją, że dzwoniący wkrótce się z nią ponownie skontaktuje. Zabrzmiało to całkiem, jakby porywaczowi niespodziewanie coś przerwało. Przecież nawet nie zdążył jasno przedstawić swoich żądań. Dał tylko znać do zrozumienia, że bardzo pragnie stać się kolejnym właścicielem szmaragdu.

Co robić? Przecież sama sobie nie poradzę, uznała Julia. Waldek! Tak, w Waldku cała nadzieja. On będzie wiedział najlepiej, co powinna teraz zrobić, aby uratować Olę. Ale najpierw Bolek musi się dowiedzieć o tym, że jest jej ojcem. Waldek miał rację. Nie można dłużej z tym zwlekać, stwierdziła. Trzeba się przemóc i mieć to już za sobą.

Julia milczała dłużej niż potrzeba, więc Bolesław zaczął się poważnie niepokoić. Jednak nie miał w zwyczaju dwa razy zadawać tego samego pytania. Cierpliwie czekał na odpowiedź, jakby wyczuł, że za chwilę dowie się czegoś ważnego, a może strasznego. A może ważnego i strasznego jednocześnie. Julia zaczęła liczyć regularne piknięcia maszyny, odmierzającej tętno podłączonego do niej Bolka. Krótkie, powtarzające się dźwięki z aparatury zauważalnie zwiększyły częstotliwość. Oho, Bolek się denerwuje. I ja to rozumiem, stwierdziła w myślach Julia, bo ma powód. Dobra. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden…

- No więc… Bolek. Nie wiem od czego zacząć… Bo… Bo muszę ci powiedzieć o czymś, o czym do tej pory… yyy… co do tej pory, co wiele lat przed tobą ukrywałam. Ale musisz mi wybaczyć, bo wcale nie chciałam… to z powodu mojej matki… Po prostu… wtedy… po tym… to znaczy po tamtym spotkaniu… – Julia nie zdawała sobie sprawy, że informacja o istnieniu Oli zwyczajnie nie będzie jej chciała przejść przez gardło. A jak tu jeszcze do tego powiedzieć Bolkowi o jej porwaniu?

- Jezu, wiedziałem! Czułem, że coś przede mną ukrywasz. Oczywiście coś nabroiłaś przez te parę dni, kiedy mnie przy tobie nie było, tak? Zawsze musisz coś zmalować. Jasne, że tak, przecież ty jesteś Julka. Najpierw robisz, a później dopiero myślisz. A potem „ojej, nie chciałam”, „sorry, tak jakoś wyszło” – Bolesław zaczął przerysowywać sposób, w jaki Julia zwykle tłumaczyła swoje potknięcia i błędy. Nigdy dotąd nie słyszała, by Bolek tak się rozgadał w jej obecności. Złośliwy, owszem, bywał już wcześniej, ale Bolek i gaduła to zawsze dotąd były antonimy. A może staje się coraz bardziej zrzędliwy, bo się po prostu starzeje i tyle.

- Bolek! Przestań. Chciałam ci tylko powiedzieć, że…

- Jak mam przestać, jeżeli wciąż trzeba po tobie coś naprawiać! – Bolesław najwyraźniej dopiero zaczął się rozkręcać. – Robisz, co chcesz, a potem zawsze to ktoś inny musi po tobie sprzątać. Tak jak wtedy z tą nocną wyprawą, nurkowaniem i skrzynką z ciężarówki. I tak jak teraz z tą samą skrzynką i tym cholernym kamieniem! Zamiast to zostawić, zapomnieć, zacząć wszystko od nowa, to nie… – Bolesław znów zmienił głos przedrzeźniając Julię i jej sposób proszenia. – „Bolek? Chodź, wyciągnijmy tę skrzynkę i sprawdźmy, co za skarb jest w środku. Julia cię tak prosi!”. A ja co? Nie miałem ochoty się w to pchać, ale coś mnie podkusiło. Chyba pomyślałem, że ci w ten sposób zaimponuję. Chciałem znowu zbliżyć się do ciebie i dałem ci się namówić na tę kolejną leśną wyprawę. I co? I miałem rację. Przez te twoje pomysły znów niemal doszło do tragedii. Tylko tym razem to ja prawie zginąłem. – Bolek popukał się w czoło. – Ale ja durny byłem, że się na to zgodziłem… No i mam za swoje…

- BOLEK! – Julia, przerywając Bolkowi jego słowotok zarzutów, musiała podnieść głos tak, że aż echo poniosło po korytarzu. – Mamy córkę!

- Widzisz? Nie mówiłem, że coś zmalowałaś?! – Bolesław jakby nie dosłyszał, albo nie zrozumiał formy mnogiej czasownika mieć. A najpewniej jedno i drugie. – Zrobiłaś sobie z kimś dziecko i nic mi o tym nie powiedziałaś. No i co? Oczekujesz, że to ja powinienem teraz coś na to zaradzić? Pewnie jeszcze sprowadzisz tu jej tatusia! Wyobrażasz sobie, że będziemy wszyscy czworo żyć, jak jedna szczęśliwa rodzinka? O, już to widzę! „Dzisiaj ty zrób mi śniadanie, Bolek, ja jeszcze trochę pośpię”. „A ty”, jak mu tam, pewnie jakiś Stasiu, „poodkurzasz, a potem chłopcy razem skoczycie po zakupy, co?” – Bolek był coraz lepszy w odgrywaniu zachowań Julii, aż autentycznie, mimo niewesołej sytuacji, zachciało się jej śmiać jak na kabaretowym występie. – Tobie już chyba całkiem coś się we łbie pokiełbasiło, Julka… Szkoda, że mi wcześniej tego nie powiedziałaś. Od razu uznałbym, że nie ma po co się w to wszystko pchać...

- BOLEK!!! Jak się nie zamkniesz, wychodzę. I może już nie wrócę, bo jeśli życie z tobą ma tak wyglądać, to będzie jakaś gehenna usłana wiecznymi pretensjami! – zdenerwowała się i odbiła wreszcie piłkę Julia, chociaż wyraźnie wyczuwała, że Bolek w chwili obecnej nie do końca jest sobą. Po prostu puściły mu nerwy. Musiał wylać z siebie jakieś nagromadzone przez lata złe emocje. Chyba trzeba mu na to pozwolić i dać się trochę poopluwać. W końcu miał jednak trochę racji, ale naprawdę odrobinę, jedynie ociupinę.

- Jakie życie? Myślisz, że ktoś chciałby żyć z taką kłamczuchą, jak ty?? Jak chcesz, to idź sobie do tego swojego Jasia, Stasia, czy jak mu tam, ojca twojej córki... Mam nadzieję, że go tutaj nie przyprowadzisz. Chciałbym wyjść ze szpitala zdrowy. Zwodziłaś mnie, namotałaś mi w głowie i teraz tak po prostu mówisz mi „Mam córkę!”. A coś tak czułem, cholera, że nie do końca jesteś ze mną szczera. No i wyszło, choć z drugiej strony lepiej teraz niż później, gdyby już do czegoś między nami doszło…

- Doszło, Bolek. Ale ty w ogóle mnie nie słuchasz… Mówię ci, że…

- Odezwała się ta, która słucha… – bez pardonu przerwał jej Bolesław. – Chcesz, to idź! I tak zrobisz, co uważasz, bo ja się przecież dla ciebie w ogóle nie liczę… Wtedy w wakacje zostałem sam i jakoś musiałem sobie dawać radę bez ciebie. Na początku próbowałem do ciebie dotrzeć, ale ty nie chciałaś się ze mną widzieć…

- Nieprawda, Bolek! – stanowczo zaprotestowała Julia. Czuła, że zamiast wyznania o jego ojcostwie, ich rozmowa zamienia się w dość ostre rozliczenie z przeszłością. Oby to nie był początek końca, przestraszyła się. – To moja matka blokowała ci dostęp do mnie. Ja przez parę miesięcy nie mogłam podejść do okna, a na telefon nie wolno mi było nawet popatrzeć. Że to niby dla mojego dobra. Matka nawet mojemu ojcu zakazała rozmawiać ze mną o tobie, a on nie miał siły z nią walczyć. Zawsze się jej podporządkowywał, jak potem z tą całą wyprowadzką z Bolesławca.

- Ty nie wiesz, Jula, jak ja okropnie się wtedy czułem. Jak to mnie totalnie przybiło… – uciszył się nagle i nieoczekiwanie Bolesław. Wylał emocje i dalej już tylko opowiadał. Bez oskarżycielskiego tonu, bez cienia wyrzutów. – Odpuściłem sobie naukę i dlatego nie chciałem nawet podchodzić do matury. A potem na komisji w WKU powiedziałem, że nie będę się dalej uczyć, no to hyc, capnęli mnie do wojska. I tam jakoś udało się przestać myśleć o naszym zerwaniu. A potem ten jeden raz, tam w domu u Czarka, na moment wszystko wróciło. Uświadomiłem sobie, że nadal nie potrafię żyć bez ciebie i że to się nie zmieni. No, a potem znów przestałaś się do mnie odzywać. Nie zasłużyłem sobie wtedy na to, żebyśmy ponownie i definitywnie się rozstali…

Bolek nie mógł widzieć, że łzy Julii, jak małe diamenciki, ciekną właśnie po jej policzkach i kapią na jej t-shirta, tworząc na tkaninie coś na kształt konstelacji gwiezdnej. Jedna gwiazda za każdy stracony bez Bolka rok. No, uzbierało się tego sporo. Zbyt wiele. Julia bardzo żałowała, że nie może cofnąć czasu. Postanowiła wytłumaczyć Bolkowi kilka rzeczy, o których dotąd nie wiedział.

- Powiedziałeś mi wtedy, że za pół roku wychodzisz, pamiętasz? Zapisałam sobie telefon do twojej jednostki. I potem, dokładnie 178 dni po tym, kiedy się z tobą… kiedy się ze sobą… w ostatnim dniu, który miałeś spędzić w wojsku chciałam zadzwonić, ale nie mogłam. Wiedziałam wtedy, że być może pozbawiłam nas ostatniej szansy…

- Nie mów, że zgubiłaś ten numer? – Bolek patrzył teraz w okno, chociaż niewyraźny widok za szybami był dla niego całkowicie obojętny. Nie wiedział czemu, ale nadal powątpiewał w jej prawdomówność. To nawet lepiej, że wzrok mu szwankował, bo nie chciał patrzeć na Julię. Nie zaryzykowałby teraz spojrzenia jej prosto w oczy, bo bałby się, że zobaczy tam prawdopodobnie tylko nieszczerość i wygasłe uczucie.

- Nie zgubiłam. Nauczyłam się go nawet na pamięć. Ale wtedy coś się zdarzyło. Coś, co dotyczyło tylko nas. I moja kochana, troskliwa mamusia poczuła swój matczyny zew i znów postanowiła zagrać w swoją grę „Ja wiem najlepiej, czego ci trzeba”…

- Możesz troszkę jaśniej? Jak mam ci zaufać, kiedy wyczuwam, że nadal nie mówisz całej prawdy? Podaj mi swoją rękę, Jula – Bolek wyciągnął rękę do przodu. Julia położyła swoją lewą dłoń na jego otwartej dłoni. Bolek zacisnął palce, wciskając swoje między jej i położył ich splecione dłonie na swoim sercu. – Zawsze biło dla ciebie. Czujesz, jak wali? Bo jeszcze tam jesteś. Bo, to wszystko jeszcze się tam tli. Naprawdę. I albo powiesz mi wszystko teraz, albo na zawsze i bezpowrotnie zgaśnie to, co do ciebie czuję…

Za oknami rozległa się syrena karetki pogotowia wyjeżdżającej spod szpitala. Tuż potem jeszcze jedna. A potem kolejna. Musiało stać się coś poważnego, pomyślała Julia, skoro wysyłają prawdopodobnie wszystkie dostępne ambulanse. Wierzchem wolnej dłoni rozmazała płynące po policzkach łzy, razem z dyskretnym makijażem. Bolek romantyk. Bolek poeta. Tak pięknie to powiedział. Czemu nie pisze wierszy?

- Bolek, ja… przecież powiedziałam ci przed chwilą… Zaręczam ci, że nie ma żadnego innego faceta poza tobą…

- Zanim kolejny raz skłamiesz, albo coś przemilczysz, zastanów się. Jeżeli ty też coś czujesz do mnie, nie pozwól, żeby nam się to teraz wymknęło… Proszę cię. Kolejny raz tego nie zniosę.

Julia wiedziała, że Bolek ma rację. On wcale nie grał i niczego nie udawał, żeby ją zmusić do tej spowiedzi. Po prostu powiedział, co czuje. Nie wiadomo, ile go to kosztowało, ale na pewno nie było mu łatwo. Nie podawał się, nadal walczył o tę ich trzecią szansę. A więc musi mu powiedzieć wszystko i to do samego końca. Tu i teraz. Dobra, no to będzie szczerze i boleśnie. Dla niego i dla mnie, postanowiła Julia przymykając oczy. Wzięła długi wdech, zacisnęła palce na jego palcach i odkręciła kurek prawdy.

- Trochę trudno mi to mówić, bo pewnie wyjdę na niewdzięczną i marnotrawną córkę. Ale to wszystko przez moją matkę. To przede wszystkim jej wątpliwa zasługa. Nie zadzwoniłam wtedy do ciebie, bo ona drugi raz postawiła mi ten sam wybór…

- Jaki wybór, Julka? – Bolesław wolał żyć w świecie opartym na prostych zasadach. Nigdy do końca nie rozumiał zawiłości kobiecego umysłu i reguł kierujących światem babskich emocji. A już relacja matka-córka była dla niego tak niezrozumiała, jak fizyka kwantowa. Niby ktoś tam odkrył i opisał te drobinki materii, niby są dowody, że wszystkie one na siebie jakoś wpływają, ale cała ta wiedza psu na budę, kiedy tak naprawdę nie rozwiązuje nawet jednego ważnego życiowego problemu. Jak choćby tego, dlaczego to, co matki uważają za dobre dla swoich córek, tak naprawdę w wielu przypadkach wyrządza im nieodwracalną krzywdę.

- Powiedziała do mnie: „Albo on, albo my i nasza pomoc”. Za wszelką cenę nie chciała, żebyś znów zaczął się ze mną spotykać. Uparła się i dopięła swego. A ja nie miałam siły, nie miałam odwagi, żeby o nas zawalczyć. Drugi raz dałam za wygraną – Julia otworzyła oczy, ale w poczuciu winy opuściła głowę. Potem podniosła wzrok i przeniknęła przez jego chore oczy do jego skrzywdzonej duszy.

- I tylko o to chodziło? Tak bardzo ci była potrzebna ich pomoc? – zdziwienie Bolesława odmalowało się na jego twarzy. – Przecież byłaś… byliśmy dorośli! Mogłaś studiować i pracować. Ja po wyjściu z wojska też znalazłbym jakąś robotę we Wrocławiu. Coś byśmy razem wynajęli, jakąś kawalerkę na początek. Mogłem się też dalej uczyć, z twoją pomocą podejść do matury. Jakoś ułożylibyśmy sobie życie. Kiedy ludzie się kochają, poradzą sobie. Wiem, że to brzmi jak wyświechtany banał, ale prawdziwa miłość jest w stanie pokonać wiele przeciwności. A nasza była najprawdziwsza na świecie, prawda? Jedna na milion.

- Jedna na miliard, żeby być dokładniejszym – wtrąciła Julia.

- Niech ci będzie jedna na miliard. A nie mogłaś się wreszcie postawić swojej matce? Pierwszy raz, wtedy w czerwcu, po naszej przygodzie w lesie, to jeszcze rozumiem. Byliśmy oboje niepełnoletni i rok przed maturą. Mogłaś faktycznie pomyśleć, że bez rodziców świat ci się zawali. Ale potem, na studiach? Dlaczego uważałaś, że nie poradzisz sobie bez nich? Tak bardzo zależało ci na ich kasie? Wydawałaś się wtedy, zresztą wcześniej też, być taka samodzielna, odważna, pewna siebie, choć trochę szalona, nieprzewidywalna szajbuska…

- No, dzięki, Bolek. Sporo się właśnie o sobie dowiedziałam – Julia była zadowolona, bo miała wrażenie, że w ten sposób, właśnie teraz i odpowiednio dobranymi słowami zamykają z Bolkiem niedokończone fragmenty powieści o nich samych. Zdaje się, że tego właśnie potrzebowali. Była pewna, że dzięki temu w przyszłości będą już wracać wspomnieniami wyłącznie do tych dobrych chwil.

- Prymuska, której wszyscy nauczyciele wstawiali bez namysłu najwyższe stopnie – kontynuował Bolesław. – Lubiana i podziwiana przez wszystkich. Po prostu najlepsza. Dzisiaj mówią na takich debeściak.

- Bolek, teraz to mnie zawstydzasz.

- Ty nie wiesz, jak wspaniale było wiedzieć, że tam przy sobie widziałaś też i miejsce dla mnie. Nie masz pojęcia, ile to dla mnie znaczyło. Dla zwykłego sieroty, którego nawet na nowy rower nie było stać. Dla chłopaka znikąd – Bolesław wyjątkowo trafnie dobierał słowa i opisywał ich czasy licealne. Julia nie spodziewała się, że po tylu latach wciąż będzie tyle pamiętał. – Jak mnie to wyrwało do góry. Bez ciebie nie miałbym nawet w połowie takich ocen, jakie dostawałem dzięki twojej pomocy. Ale wiesz, co? Zawsze się bałem. Bałem się, że to się skończy. Że traktujesz mnie tylko jako swoją zdobycz, zabawkę. Żeby się mną móc pochwalić, bo miałem szczęście być wysoki, nieźle zbudowany i dobrze razem wyglądaliśmy.

- Nigdy, ale to przenigdy nie myślałam o tobie jak o kwiatku do butonierki – zapewniła Julia. – Ani jak o kimś, kim mogłabym się chwalić. Jeśli mowa o miłości, czy jak inni uważają, chemii uczuć, to wiedz, że na mnie zadziałało, jak to mówią, od pierwszego wejrzenia. Nie wiem, jak było u ciebie.

- Mnie Kupidyn ustrzelił jeszcze na korytarzu, zanim weszliśmy na pierwszą lekcję z naszym wychowawcą. Pamiętam jak dziś, kiedy zwróciłem uwagę na twoją rudą czuprynę. Nie dało się zresztą jej nie zauważyć… – Bolek zamyślił się. Prawdopodobnie wrócił wspomnieniami do pierwszego dnia września roku, w którym obydwoje zdali do tego samego liceum. Do momentu, kiedy po godzinie powitalnego apelu świeżo upieczeni licealiści rozeszli się do swoich klas, aby poznać swoich wychowawców, nowych kolegów i nowe koleżanki na kolejne cztery lata nauki.

- Bolek, dobrze, że tak sobie rozmawiamy, wiesz? Bo teraz mogę ci powiedzieć o najważniejszym – Julia była przekonana, że odpowiedni moment właśnie nadszedł. Ale znów jakoś się nie złożyło, bo nadal nie do końca nieuświadomiony Bolek kolejny raz jej w tym przeszkodził.

- No, przecież powiedziałaś mi już, że masz córeczkę. Przyjąłem do aprobującej wiadomości – słowa Bolesława zabrzmiały naprawdę szczerze. O dziwo, nie był ani trochę zły.

- Dorosłą córkę – skorygowała wiek ich dziecka Julia. – Ma na imię Aleksandra.

- Ola. Jakie śliczne imię! – zachwycił się Bolesław. Ogarnęło go jakieś dziwne podekscytowanie. Pewnie uznał, że Julia wreszcie wyrzuciła z siebie to, co przed nim ukrywała i odtąd będą ich w życiu czekać już tylko same najwspanialsze, najszczęśliwsze chwile. – Podobna do ciebie? Bo jeśli tak, to pewnie ma sporo adoratorów! Ciekawe, czy mnie polubi? Kiedy będę ją mógł poznać?

- Teraz to chwilowo niemożliwe, Bolek…

- A co, pewnie mieszka gdzieś daleko? To nic, jak wydobrzeję, pojedziemy tam moim wysłużonym, bordowym staruszkiem. O ile nie zabrali go jeszcze na policyjny parking.

- Mieszka… my z Olą razem – głos Julii zaczął się łamać. – Właśnie chciałam… muszę ci powiedzieć… Ten telefon… Ona została, znaczy ktoś ją… no, za ten szmaragd – Julia mimowolnie i dość głośno zaszlochała. A potem wybuchła. – On ją porwał, bo chce dostać ten kamień! Wyobrażasz sobie? Jak można coś takiego zrobić!

- Jak to porwał? Kto?

- No, ten sukinsyn, który do ciebie strzelał! – Julia nerwowo nie wytrzymała, a słowo na „s” było najłagodniejszym określeniem, które przyszło jej do głowy.

Bolesław zerwał się, jakby chciał wstać z łóżka. Julia była przekonana, że gdyby go nie powstrzymała i nie przydusiła jego ramion, biegałby już po korytarzu przeszukując wszystkie pomieszczenia po kolei, mimo, iż nie wiedział nawet kogo powinien szukać. To znaczy wiedział, jak wygląda ten, który porwał Olę, ale nie wiedział jak wygląda ona sama. Ale gdyby ją zobaczył, z pewnością domyśliłby się wreszcie, czyją jest córką. Geny nie kłamią.

- A dokąd ty się wybierasz? Przecież ledwie wstaniesz, od razu się przewrócisz!

- A policja już wie? – Bolesław zdał sobie sprawę, że w jego stanie na niewiele się zda w poszukiwaniach, więc ochłonął, a w jego głowie zaczęły się rozkręcać operacyjne trybiki.

- Tylko ty i ja. Nikt więcej…

- Nikt więcej oprócz mnie – dodał męski głos dobiegający od strony wejścia. – Ja też już wiem o porwaniu Oli. Przeglądałem właśnie szpitalny monitoring. Lepiej być ostrożnym, bo mamy do czynienia z wyjątkowo groźnym przestępcą. Nie uwierzycie, kiedy zaraz wam opowiem, co się działo pod szpitalem i co się teraz dzieje w waszym nudnym mieście… Normalnie jakby kręcili tu jakiś film sensacyjny…

Zaskoczona Julia, zajęta rozmową z Bolesławem, nie zauważyła, że chwilę temu w drzwiach stanął jego brat. Zobaczyła Waldka dopiero, kiedy ten nieoczekiwanie się odezwał. Ciekawe, ile słyszał z ich całej rozmowy?

- Tak sobie myślę, Waldek, że dopóki facet nie powie, czego chce, będzie lepiej, żeby nikt poza nami na razie o tym nie wiedział – stwierdził Bolesław, a pozostała dwójka kiwając głowami przyznała mu rację.

- Niech tak będzie – poparł go Waldek. Bracia Wilczyńscy byli w kwestii powiadamiania organów ścigania wyjątkowo zgodni. Widocznie obu zależało na tym, aby Oli włos z głowy nie spadł. Obaj musieli w przeszłości mieć do czynienia z tego rodzaju zdarzeniami i wiedzieli jak to się może skończyć, stąd zapewne ich ostrożność. – Gliniarze tylko by coś skrewili. Nie możemy do tego dopuścić. Jakaś obława, nieuważny ruch i dziewczyny mogą ucierpieć.

- Dziewczyny? – Bolesław uniósł brwi tak wysoko, że prawie odzyskał grzywkę. Mogło się tak wydawać, ale nie umknęło mu wcześniej, że Waldek musiał o córce Julii wiedzieć wcześniej od niego. – Skoro już mamy tutaj kącik zwierzeń, czy jest jeszcze coś, Julka, co chciałaś mi powiedzieć, zanim lepiej ode mnie poinformowany o wszystkim Waldek nam opowie, co słychać w mieście, oprócz wyjących od kilku minut wariackich syren?
-------------------------------
c.d.n.
Do komentarzy, tęskno mi, Panie

Pozdrawiam
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~Błękitnozielony Złotokap niezalogowany
7 kwietnia 2021r. o 16:11
Obiecuję przyłożyć się wieczorem do skreślenia zdań kilku na tematy bieżące, z jaśnie panią Julią na czele. Co się tej babie w mózgowiu uległo? Może rzucisz jakieś światło na te jej wygłupy. A tym czasem - obowiązki, sprawy i sprawki oraz inne domowe bzdury. Pozdrawiam (A)
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~Liliowy Gajowiec niezalogowany
7 kwietnia 2021r. o 23:56
No, w końcu dom śpi i jest chwila na obiecane słowo.
I już skończmy z tą Julią, skoro już została wywołana do tablicy w poprzednim komentarzu. Od początku intrygował mnie brak jakiegoś wyraźnego motywu, który wyjaśniłby nagłe spotkanie po latach, w okolicznościach przyrody dziwnych i chyba nawet nielegalnych. Rozumiem, że stara miłość nie koroduje i jeszcze owoc tejże jest powodem samym w sobie dość istotnym, mimo pozornie jasnej sytuacji rodzinnej trzech pokoleń bohaterek. Ale skąd, na bogów paraolimpijskich, nagle u niej taki pęd do piniąszków. Pomroczność jasna?
Tak, wiem - każdy ma wady i chwilowe spadki formy.
Może, jak Bolek w końcu przetworzy komunikat o progeniturze to, ustawi pannę Julię do pionu. A i warto pamiętać, że już wie gdzie znajduje się zielone nieszczęście (tak na wypadek, gdyby J okazała się chciwą harpią)
Hirek gania po wsi na moturze. Niech gania. Nie znam się, nie lubię (moto oczywiście, nie Hirka) nie komentuję. Może jednak będzie miał okazję do rehabilitacji i będzie tym samotnym mścicielem?
A teraz z innej beczki. Tym niewinnym wspomnieniem wydarzeń na dachu chciałeś "pobudzić" czytelników? Wszak pary inne niż hetero budzą kontrowersje.
Na dziś już chyba wystarczy, drogi M.
Oczekuję z niecierpliwością kolejnych relacji.
Dobrej nocy, Imperatorze. (A)
P.S. Jak mnie strasznie drażnią te bzdury w spoilerach. A ten o ciężarówce to już szczyt.





Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).