Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
REKLAMA Nowe domy!
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
11 listopada 2020r. godz. 15:50, odsłon: 2008, Bolec.Info/Bolecnauci

Tajemnica szmaragdu - odcinek dwudziesty pierwszy

Część, w której główny szwarccharakter ustala kolejne warunki umowy, a skrzynka okazuje się mieć zaskakującą zawartość.
Gruba forsa
Gruba forsa (fot. pixabay)

Już jest dwudziesta pierwsza część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Osiemnasta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Dziewiętnasta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Dwudziesta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Niezastąpiony Bolecnauta o pseudonimie M. wciąż dzieli się z nami swoją pomysłowością i niezmiennie trwa  na stanowisku, wymyślając nowe historie.Pozdrawiamy Pana M. serdecznie. Zachęcamy gorąco także innych do udziału w zabawie, to dzięki Waszym pomysłom szalona bolesławiecka powieść toczy się w ten sposób. Dzisiaj zbliżymy się nieco do głównego antagonisty tej opowieści: naszego szwarcharakteru. Zapraszamy do czytania:


Z dwunastu stolików we włoskiej restauracji „Fabrizio”, na drugim piętrze legnickiej Galerii Gwarna, zajętych było tylko pięć. W porze lunchu jadały tu głównie przyjaciółki, które umówiły się na zakupy, przedstawiciele handlowi odbywający terenowe szkolenie z dyrektorem regionalnym albo ludzie biznesu z pobliskich biur, którym nie wypadało zamówić kawy z hot-dogiem na jednej z pobliskich stacji benzynowych. Restauracja nie znajdowała się w żadnym z możliwych do wynajęcia lokali, ale była po prostu częścią przestrzeni komunikacyjnej, a jej stoliki zostały ustawione tak, że klienci centrum handlowego przemierzając niekończące się ciągi korytarzy w zakupowym amoku, zmuszeni byli do przechodzenia pomiędzy kontuarem, a częścią jadalną. Dzięki temu restauracja często zyskiwała nawet takich klientów, którzy myszkowali po sklepach bez wcześniejszego zamiaru konsumowania.

O tej porze klienci i klientki, którzy nie byli głodni bądź spragnieni, przechadzali się bez pośpiechu pomiędzy sklepami i butikami, licząc, że w którymś z nich upolują wreszcie wyczekiwaną okazję „Tylko teraz 50% taniej”, czym będą mogli się zaraz potem pochwalić znajomym w formie selfika na fejsie. Czasem można było zaobserwować jakiegoś biegnącego w pośpiechu do kwiaciarni lub sklepu z biżuterią korpomęża, który właśnie przypomniał sobie o przegapionej poprzedniego dnia rocznicy urodzin żony albo, co gorsza, rocznicy ślubu, a teraz liczył na odkupienie winy, uszczuplając saldo swojego konta za pomocą złotej karty kredytowej, dodanej jako gratis do kredytu na mieszkanie w stylu loft.

Dopiero między godziną piętnastą a szesnastą schodziły się do galerii rodziny z dziećmi, zakochane pary na wczesnym etapie ich związków, czy zwykła młodzież, dla której centrum handlowe doskonale zastępowało niegdysiejsze podwórka czy boiska, a było od nich lepsze, bo było tu ciepło i nie padało na głowę. Częstymi gośćmi tych nowych świątyń handlu były nierzadko także duety, tria albo kwartety zakupoholiczek, będących żonami zapracowanych do wieczora rekinów biznesu, które pragnęły poprawić sobie humor i ugasić żar samotności kolejną parą modnych i na złość mężowi koniecznie najdroższych butów, czy kolejną hit torebką, zauważoną niedawno na portalu plotkarskim na ramieniu znanej fit celebrytki lub serialowej aktorki. Liczba wyznawców religii nowych czasów, czczących złotego cielca, dla których maksyma „Mieć to być” staje się motywem przewodnim ich życia, od wielu lat ma się dobrze w swoim wzrostowym trendzie.

Przy jednym ze stolików siedział samotny mężczyzna, którego znakiem rozpoznawczym był ciemny, długi płaszcz. Na stoliku przed nim stała wysoka szklanka z trójwarstwową kawą latte, ale ten wcale nie wydawał się być nią zainteresowany. Ale aby móc posiedzieć przy tym stoliku, wypadało cokolwiek zamówić, inaczej naraziłby się na trudne do wytrzymania, krzywe spojrzenia kelnerów. Na podłodze, przy jego prawej nodze stała pokaźna, niegdyś bordowa walizka podróżna o twardej skorupie z polipropylenu, wykazująca tak duże oznaki zużycia, jakby przez wiele lat podróżowała z właścicielem nie noszona za rączkę, ale ciągnięta byle jak za nim na sznurku.

Mężczyzna przyglądał się każdemu, kto pojawiał się w zasięgu jego wzroku, a kto zbliżał się w kierunku restauracji. Wyglądał ewidentnie na osobę, która z niecierpliwością na kogoś czeka. Na kogoś, kto się w dodatku dość mocno spóźnia, bo co kilka chwil nerwowo spoglądał na zegarek, a jego prawa noga od czasu do czasu podrygiwała. Mężczyzna uparcie, choć bezskutecznie próbował powstrzymać ten powtarzający się odruch, kładąc rękę na kolanie za każdym razem, kiedy zaczynało podskakiwać.

Nie miał pojęcia, jak będzie wyglądać zleceniodawca, który rano, ledwie dziesięć godzin po tragicznych wydarzeniach w garażu, ponownie odezwał się telefonicznie w sprawie przekazania zdobytego przez mężczyznę przedmiotu zlecenia. Rozmówca zapytał się jedynie, czy skrzynka jest w jego posiadaniu, a potem stanowczym głosem kazał mu zabierać tyłek w troki i pojawić się jeszcze tego samego dnia o godzinie trzynastej w legnickiej Galerii Gwarna, w restauracji na drugim piętrze, w celu jej wymiany na umówione 25 tysięcy dolarów amerykańskich. Miał gdzieś tłumaczenia, że mężczyzna chwilowo nie dysponuje żadnym środkiem transportu, którym mógłby przybyć na to spotkanie, co zostało podsumowane dosadnym „Nic mnie to nie obchodzi, w takim razie jedź pociągiem”. Oczywiście podróż koleją odpadała. Za dużo ludzi, no i kamer. Mężczyzna po prostu wziął taksówkę. Biorąc pod uwagę oczekiwaną zapłatę, tego rodzaju koszt był dla niego jak najbardziej do zaakceptowania.

Mimo zawodowej obojętności, jaką się powinien wykazać, nie mógł zaprzeczyć, że z chęcią dowiedziałby się, co takiego znajduje się w skrzynce, a czego zdobycie musiało się wczoraj zakończyć zabójstwem z zimną krwią. Nie mógł jednak zaglądnąć do skrzynki, bo taki był warunek umowy. Zresztą po pobieżnym obejrzeniu nie znalazł w niej żadnej dziurki na klucz, widocznych zamków, ani uchwytów. Ale sposób otwarcia skrzynki to już nie było jego zmartwienie. Jeżeli tylko w jego neseserze zamiast skrzynki za chwilę znajdą się grube pliki amerykańskich banknotów, to niech sobie potem ją rozpruwają, otwierają palnikiem, wysadzają dynamitem, zamrażają oddechem Supermana czy nawet machają na nią różdżką Harry’ego Pottera.

O godzinie 13:20, dwadzieścia minut po umówionej godzinie, na ruchomych schodach zauważył trzech wyróżniających się osobników. Wszyscy byli ubrani w garnitury, a jeden z nich miał na głowie kapelusz model fedora, co nadawało mu wyglądu typowego nowojorskiego mafiosa okresu prohibicji. W centrum handlowym taki ubiór nikogo jednak nie dziwił, bo wiele butików oferowało podobne, jeśli nie jeszcze bardziej modne i kosztowne dodatki do garderoby.

Mężczyźni w garniturach dojechali do końca schodów, rozejrzeli się i od razu ruszyli w kierunku restauracji. Po kilkunastu sekundach szybkiego marszu dotarli do pierwszego ze stolików. Facet w kapeluszu powiedział coś cicho do swoich towarzyszy, a ci rozeszli się i stanęli przy wielkich donicach z okazałymi fikusami, znajdujących się po obu stronach przejścia przez restaurację, zupełnie jakby mieli za zadanie zabezpieczać transakcję i w razie problemów nie wypuścić nikogo żywego bez osiągnięcia celu.

Ochroniarze, jak ich nazwał dla własnej potrzeby mężczyzna w płaszczu, nie mieli charakterystycznego dla tej grupy zawodowej odstraszającego wyglądu pakera na sterydach, ani pokrytych krostami, kanciastych i nieogolonych twarzy. Ich zauważalna tylko dla wprawnego oka postawa i zachowanie wskazywały jednak, że potrafią i nie mieliby oporu przed czynieniem pożytku z broni palnej, którą na pewno można byłoby znaleźć pod ich marynarkami, gdyby tylko dali się przeszukać. Wszystkich mogły zmylić ich gładko ogolone twarze i czujne oczy, dyskretnie obserwujące wszystkich i wszystko w zasięgu ich wzroku. Prezentowali sobą taki poziom przystojności, że równie dobrze mogliby promować najnowsze kolekcje odzieżowe na kolorowych stronach znanych czasopism modowych. Samo ich pojawienie się u niektórych klientek i ekspedientek na pewno wywołało wsparty bezdechem bezwarunkowy odruch śledzenia i odprowadzania ciacha wzrokiem.

Mężczyzna w kapeluszu zbliżył się do siedzącego przy stoliku mężczyzny w ciemnym płaszczu, spojrzał na niego, na nietkniętą kawę latte oraz na walizkę na podłodze, a potem przywitał się wesołym głosem, zupełnie nie pasującym do okoliczności, z powodu których się spotkali:

- Przepraszam za małe spóźnienie, zeszło nam trochę w banku – zaśmiał się ze swojego żartu, zdjął nakrycie głowy, a wolną rękę wyciągnął do przodu – Możesz się do mnie zwracać Albert, chociaż to oczywiście nie jest moje prawdziwe imię – wyjaśnił i usiadł z drugiej strony stolika. Położył kapelusz przed sobą i odchylił się na krześle do tyłu, jakby chciał ocenić wynajętego do wykonania zlecenia złodzieja z lepszej perspektywy – Inaczej sobie ciebie wyobrażałem, kolego.

- A ja sobie ciebie w ogóle nie wyobrażałem. Twój wygląd ani twoje imię nie są dla mnie istotne. Moje imię dla ciebie także nie ma znaczenia, ale jeżeli odczuwasz taką potrzebę, to mów mi Dymitr – odpowiedział mężczyzna w płaszczu - Masz moje pieniądze? – przeszedł od razu do konkretów.

- Owszem, mam. Ale będą twoje, jeżeli tylko twoja walizka zawiera to, co dla mnie zdobyłeś – odparł Albert.

- Możesz sam sprawdzić. Jest w środku. Wygląda dokładnie jak na zdjęciu – Dymitr butem popchnął neseser w kierunku Alberta.

Albert siedząc na krześle schylił się, sięgnął po walizkę, podniósł ją z niemałym wysiłkiem do góry i położył na kolanach. Obiema rękami wcisnął przyciski obu zamków naraz i klamry odskoczyły. Podniósł wieko i zobaczył w środku starą, jeszcze trochę pokrytą piaskiem i kurzem skrzynkę, która tak bardzo zainteresowała jego klienta, że kilkanaście tygodni wcześniej zaproponował zapłacenie za nią stu tysięcy dolarów. Wysiłki się opłacą, pomyślał z satysfakcją. Koszty, które dotąd poniósł na zdobycie tak wielu potrzebnych informacji, na uzyskanie dostępu do dawnych map, ustalenie tożsamości i miejsc zamieszkania kilku osób, przekupienie bądź, jak kto woli, przekonanie kilku urzędników, niewątpliwie zwrócą się teraz i to z nawiązką.

- Rzeczywiście odpowiada opisowi. Gratuluję. Rozumiem, że do niej nie zaglądałeś? – zapytał Albert podejrzliwie. Trzymając wieko sięgnął wolną ręką do walizki i w zamyśleniu zaczął powoli pocierać z wierzchu skrzynkę, co najmniej jakby chciał uwolnić z niej dżina, który podaruje mu za chwilę sto tysięcy zielonych papierów, a może i obsypie złotym, zaczarowanym pyłem - Powiedz, trudno było ją zdobyć?

- Nie wiem nawet jak ją otworzyć. Muszę przyznać, że niestety nie obyło się bez komplikacji. Ryzyko wpadki było ogromne, więc może należałaby się jakaś niewielka premia – Dymitr próbował podbić stawkę, chociaż nie spodziewał się, aby w tej kwestii mógł coś osiągnąć. W jego branży nikt nigdy nie dopłaca ani centa powyżej umówionej stawki. Ale też nie wypłaca ani centa mniej niż było wcześniej ustalone. Business is business. Ale zawsze warto próbować, bo to akurat nic nie kosztuje.

- Może i tak, gdyby to ode mnie zależało. Ale nie zależy. Zanim dostaniesz swoją forsę, muszę jeszcze tylko coś sprawdzić, Dymitr. Otrzymałem wyraźne polecenie – zleceniodawca wyraźnie opisał Albertowi w rozmowie telefonicznej, co powinno znajdować się wewnątrz tej skrzynki, więc należało to sprawdzić na miejscu, jeszcze przed wypłatą wynagrodzenia. Żeby nie było potem żadnych nieporozumień. Albert zobaczył grymas na twarzy Dymitra – Sorry, ale inaczej nie mogę, Dymitr. Kasa dopiero po sprawdzeniu zawartości.

- Hej, Albert, nie kombinuj. Miała być skrzynka i jest skrzynka. Guzik mnie obchodzi, pełna czy pusta – Dymitr przeszedł na nieco ostrzejszy ton – Jak mówię, że nie otwierałem, to nie otwierałem. Jej zdobycie kosztowało już życie jednego faceta, którego wcale nie miałem zamiaru wysyłać na tamten świat. Więc nie próbuj mnie robić w konia i uważaj co robisz, bo nie mam nastroju do żartów.

- Dymitr, wyluzuj. Wszystko w porządku. To przecież nie jest moje własne widzimisię – zaczął uspokajać i nieco tłumaczyć się Albert, po czym zmienił temat – A co, naprawdę musiałeś kogoś załatwić? Jak to się stało i kto to był?

- Trochę dużo zadajesz pytań, Albert. A to niedobra cecha w naszej branży.

- Wiem, ale taki już jestem – odparł Albert – Po prostu lubię słuchać różnych historii.

- To był koleś ze zdjęcia – wyjaśnił Dymitr – Niestety, ale gość sam się o to prosił. Wszystko szło dobrze, dopóki nie nakrył mnie jak otwierałem jego sejf. Doszło do walki wręcz, a wtedy moja broń wypaliła i niestety oberwał – Dymitr wstydził się przyznać, że mało nie przegrał z gościem, który w tej konfrontacji dysponował tylko rowerem.

- Jak to? Facet ze zdjęcia nie żyje? – zdenerwował się Albert – Jasna cholera, po co się wyrywałeś?! Przecież wystarczyło opędzlować mu ten garaż, albo mieszkanie w środku nocy i po sprawie. Prosta robota, Dymitr, a ty ją spieprzyłeś! Czy ktoś ci mówił, że możesz sobie strzelać, do kogo chcesz? Facet mógł nam być jeszcze potrzebny, do cholery! – po tych słowach kilkoro klientów restauracji obejrzało się na nich. Również kelner chciał podejść i zwrócić im uwagę, że przeszkadzają innym gościom restauracji, ale zrezygnował oceniając realnie swoje szanse powodzenia jako nikłe.

- Ciiiszej! Zwracasz niepotrzebną uwagę… - syknął na Alberta ostrym szeptem Dymitr.

- Zachciało ci się odgrywać rewolwerowca! A teraz możemy mieć przez ciebie kłopoty – podsumował z wielkimi pretensjami Albert – Nie rozumiesz, że skoro facet dokładnie wiedział, gdzie szukać tej skrzynki, to musiał mieć kiedyś coś wspólnego z jej zaginięciem i ukryciem?

- A co mnie to obchodzi – odparował zniecierpliwiony już sytuacją Dymitr – Mam na to całkiem wywalone, kto co widział, znalazł, czy zakopał. Z tym strzałem głupi zbieg okoliczności i tyle. Nie chciałem tego. Może i szkoda faceta, ale właściwie to była jego wina – próbował się nieco tłumaczyć Dymitr – Wypłacaj tę kasę i znikam.

- Chwila, nie pali się. Najpierw sprawdzę zawartość skrzynki – stanowczo zdecydował Albert.

Pamiętał dokładnie opis wskazujący, gdzie w obudowie skrzynki znajdują się dwa ukryte przyciski, które miały zadziałać tylko wciśnięte naraz i to dość mocno. Odłożył otwartą walizkę na podłogę, wyjął drogocenną skrzynkę i teraz z kolei ją położył sobie na kolanach. Dymitr nie mógł zauważyć, co Albert z nią robi, bo wszystko zasłaniał mu blat stołu.

Albert położył palec wskazujący prawej ręki z prawego boku skrzynki, a palec wskazujący lewej ręki z jej lewego boku. Wyczuł pod palcami niewielkie zagłębienia blisko tylnej ścianki skrzynki, po czym wcisnął oba przyciski mocno i zdecydowanie. Rozległy się jednocześnie dwa głuche stuknięcia, jakby w środku odblokowały się jakieś ukryte mechanizmy. Wieko uchyliło się, ale tylko na jakiś centymetr. Albert przytrzymał wieko z obu stron, nabrał powietrza i wstrzymał oddech. Delikatnie unosił wieko skrzynki do góry, jakby obawiał się, że w środku może znajdować się jakaś wybuchowa substancja, reagująca na najmniejszy szmer czy nawet na delikatne wstrząsy.

Kiedy Dymitr zobaczył wyraz jego twarzy po uniesieniu wieka już wiedział, że coś jest nie tak i kasa za zlecenie nie przejdzie tu i teraz ot tak, z rączki do rączki.

- Mówiłeś, że tu nie zaglądałeś, do cholery! – wydarł się ponownie Albert, kolejny raz ignorując też zaniepokojone spojrzenia klientów restauracji. Szybko jednak opanował się i przeszedł na nieco mniej zwracający uwagę ton – Myślałeś, że masz do czynienia z durniem? Jeżeli sobie wyobrażasz, że możesz tak ze mnie kpić, to jesteś w poważnym błędzie, Dymitr. Gdzie kamień?

- Jaki kamień? – zdziwił się oskarżony o kradzież Dymitr – A czy ja wracam z jakiegoś kamieniołomu, czy jak?

- A, już wiem! Wymyśliłeś sobie pewnie, cwaniaku, że jak go zatrzymasz, to wyżebrzesz wyższą kasę, tak? Naprawdę jesteś aż tak chciwym sukinsynem? Po czymś takim twoja reputacja legnie w gruzach i nie zarobisz już w tym kraju ani jednego centa! – zapowiedział wściekły Albert.

- Uspokój się, człowieku. Przysięgam, że nie otwierałem tej skrzynki. Dostałeś ją w takim stanie, w jakim ją znalazłem. Albo tego twojego kamienia tam w ogóle nie było, albo musiał go wyciągnąć ten gość, co razem ze swoją babką odkopał skrzynkę. To jedyna możliwość, jaką widzę – na szybko przeanalizował sytuację Dymitr.

- Nie widzisz, że to dla ciebie jeszcze gorzej? Martwy nam nic przecież nie powie. Mówiłem, że trzeba było załatwić to po cichu. I jak zamierzasz teraz odzyskać mój kamień?

- A co mnie obchodzi jakiś twój cholerny kamień, Albert. To twoja wina. Zlecenie było na skrzynkę i masz skrzynkę. Miałem do niej nie zaglądać, to nie zaglądałem. Gdyby było polecenie sprawdzić zawartość skrzynki tam na miejscu, przed jej zabraniem, to nie miałbym żadnego powodu kropnąć faceta przed skończeniem roboty. Jeśli skrzynka okazałaby się pusta, wyciągnąłbym z niego informacje pewnie jeszcze zanim wydłubałbym mu oczy. I wszyscy byliby teraz zadowoleni. A tak ja mam gościa na sumieniu, a ty masz pustą skrzynkę – Dymitrowi nie można było odmówić racji ani tym bardziej logiki – Kasa do mojej walizki w tej chwili! Ja nie żartuję. I przestań mnie obrażać, ćwoku jeden, bo ja też umiem rzucać mięsem. A we frajerskiego detektywa sam się możesz pobawić razem ze swoimi wypachnionymi gogusiami.

- Dobra, Dymitr. Wierzę ci, a inwektywy i tak niczego w tej chwili nie zmienią. Ani obruszanie się jak dziecko w piaskownicy – próbował nieco ugłaskać Dymitra Albert, odkładając skrzynkę z powrotem do jego sfatygowanej walizki – To prawda, że robotę odwaliłeś, choć może nieco zbyt gorliwie. Za skrzynkę twoje pieniądze ci się jak najbardziej należą. Ale posłuchaj, mam dla ciebie propozycję biznesową. Zapłacę ci więcej, jeśli pomożesz mi znaleźć kamień, który był w tej skrzynce. Zrozum, wiesz już o tej sprawie tak wiele, że bardzo ułatwi ci to wytropienie zguby. Dostałeś ode mnie sporo materiałów, a jak będzie potrzeba postaram się zdobyć o wiele więcej potrzebnych ci informacji. Dla mnie jesteś konkretnym facetem. I bystrym – Albert przyjrzał się twarzy Dymitra, ale komplement nie wywołał u niego jakiejkolwiek reakcji – Wierzę, że jak usiądziesz i na spokojnie wszystko przeanalizujesz, bez problemu uda ci się ustalić, gdzie kamień może się teraz znajdować. A potem pozostanie ci tylko go zdobyć. Tylko tym razem najlepiej bez ofiar. Proszę cię, Dymitr. Dla człowieka z twoim doświadczeniem to pestka. I oczywiście opłaci ci się to. Dorzucę pięć tysięcy. Łatwy szmal.

- Piętnaście tysięcy, Albert. Może to nie być takie łatwe, jak sądzisz. Ani takie szybkie – bez skrupułów próbował podbić stawkę Dymitr. Pieniądze zawsze przemawiały do niego najsilniej.

- Dziesięć, jeżeli na nasze następne spotkanie przywieziesz kamień. Razem będzie dla ciebie trzydzieści pięć tysięcy. Ale teraz dam ci tylko dwadzieścia, a resztę po robocie. To uczciwa propozycja. Zgoda? – zaproponował Albert Dymitrowi, usiłując wywrzeć presję spojrzeniem prosto w jego oczy.

Dymitr wytrzymał spojrzenie, ale i tak nie musiał długo myśleć, bo już miał pewne poszlaki, jak się do tego zabrać i od czego powinien zacząć. Miał do przeszukania właściwie tylko jedno miejsce, a właściwie jeden stary samochód. A potem miał do pogadania tylko z jedną osobą. Była to pewna rudowłosa, teraz już wolna lisica. Nic o niej na razie nie wiedział. Ale od czego ma się przyjaciela Alberta, który ma swoje sposoby na załatwienie wszystkiego, może poza zdobyciem głowic nuklearnych do międzykontynentalnych pocisków balistycznych. Ale kto wie, cholera, może ma i takie możliwości?

- Zgoda.

Wstali, wyciągnęli ręce i uścisnęli sobie dłonie na znak zawartej umowy. Potem usiedli ponownie. Albert sięgnął do kieszeni, wyjął dwie białe koperty i przekazał je ponad stołem Dymitrowi. Dymitr otworzył każdą z nich, rzucił okiem na dwa pliki studolarowych banknotów i skinął do Alberta na znak, że kwota pasuje.

Albert podniósł rękę, aby kelner zauważył, że ma podejść i przyjąć zamówienie.

- Zamówię dwie świeże kawy. A może chcesz coś zjeść? – zapytał Dymitra. W duchu był mu wdzięczny, że nie będzie musiał zajmować się szukaniem kamienia na własną rękę. Bez kamienia sto tysięcy papierów mógłby sobie co najwyżej skserować, wyświetlić w wyszukiwarce, albo wyjąć z Monopoly.

- Kawę z przyjemnością wypiję. Czarną i mocną. Miałem wczoraj ciężki i długi wieczór – odpowiedział Dymitr, jednak postanowił nadal grać okrutnego bandziora – Ale pamiętaj, jak mnie wydymasz, to na pewno będzie twój ostatni raz.

- Nie obrażaj się, ale zdecydowanie wolę kobiety – odpowiedział z uśmiechem Albert – A więc od czego chcesz zacząć, przyjacielu?

- Na początek będę potrzebował tylko ustalić tożsamość i adres jednej takiej rudowłosej lisicy, która jest obecnie do wzięcia, bo właśnie straciła swojego faceta…

- Poczekaj – Albert wyciągnął smartfona z najwyższej i najdroższej jabłkowej półki, z pewnością dorównującego ceną jego garniturowi. Chwilę przeglądał galerię zdjęć, a kiedy znalazł i powiększył właściwą fotografię, pokazał ją Dymitrowi – To ona?

Na zdjęciu wykonanym przy stawie miejskim Julia z córką Olą siedziały na jednej z ławek i objadały się lodami gałkowymi z wafelkowych kubeczków, całkiem nieświadome, że ktoś mógł fotografować je z ukrycia.


Czy Dymitr i tym razem wykona swoją robotę profesjonalnie? Jak wyjdzie z tego Julia? Poza tym Ola wciąż żyje w nieświadomości. Jak zareaguje na wieść o wydarzeniach ostatniej doby? Czy Julia będzie musiała powiedzieć córce więcej niż zamierzała? Jesteśmy ogromnie ciekawi Waszych pomysłów! Cieszymy się że jesteście z nami. Dajcie koniecznie znać w komentarzu jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów. Kolejny odcinek już w sobotę!

Tajemnica szmaragdu - odcinek dwudziesty pierwszy

~Brunatnorudy Szafirek niezalogowany
12 listopada 2020r. o 15:28
Mam taki pomysł, aby porwać córkę, żeby Julia oddała bandziorowi szmaragd. A Bolek niech po przeciwbólowych lekach zarywa pielęgniarki he he. Może być??
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Żółtorudy Dąb niezalogowany
14 listopada 2020r. o 4:14
c.d.
-------------------------------------------------------------------
Ostry dźwięk budzika wyrwał Olę z głębokiego snu, z którego i tak bardzo pragnęła się już wybudzić. Śniły jej się bardzo dziwne rzeczy, przerażające i niepokojące. Sen był wyjątkowo realny. Był też z gatunku tych, które śnią się pierwszy raz w życiu i ciężko odgadnąć, czy jest wynikiem wspomnienia jakiegoś dawno obejrzanego filmu, psikusem bujnej wyobraźni, czy nie daj Boże groźną przepowiednią.

Śniło jej, że jechała na rowerze po polnej, twardej drodze, przy której rosły szpalery drzew. Tuż obok na drugim rowerze jechała mama, ale była dużo młodsza niż obecnie. Ola zaryzykowałaby nawet stwierdzenie, że w śnie były koleżankami i równolatkami. Nagle przed nimi pojawił się tunel, do którego wjechały. Dokoła zapanowała niemal całkowita ciemność, a wjazd do tunelu zniknął. Znalazły się w pułapce. Zatrzymały się, rzuciły na bok rowery i zaczęły iść pieszo. Zrobiło się zimno, a pod ich butami zaczęła chlupać woda. Obie zaczęły nerwowo szukać wyjścia. Ruszyły przed siebie trzymając się za ręce. Wody przybywało i coraz ciężej im było stawiać kroki. Po chwili brodziły w wodzie po kolana, a kiedy zaczęła sięgać im do pasa natrafiły na zamkniętą kratę. Nie dały rady jej otworzyć. Wody nadal przybywało, więc zaczęły pływać i zmuszone były puścić swoje ręce. Kiedy woda wyniosła je pod sam sufit tunelu, zostało im miejsca i czasu na wzięcie ledwie jednego oddechu. Młoda mama popatrzyła na nią ze łzami w oczach. Obie nabrały ostatniego haustu powietrza i zanurzyły się. Nagle coś chwyciło Olę za stopę i zaczęło ją ciągnąć w tył. Oddalając się od mamy, w przerażeniu zaczęła wołać ją bezgłośnie, a mama wyciągała do niej ręce. Ola widziała mamę coraz mniejszą i mniejszą, aż jej maleńka postać całkowicie zniknęła w odmętach brudnożółtej głębi.

Tym razem Ola pobłogosławiła budzik za jego punktualność i niezawodność, zadowolona, że swoim głośnym buczeniem przerwał ten sen, zanim wydarzyło się w nim coś jeszcze gorszego. Ola czytała kiedyś o interpretacji snów. Ale według niej interpretacja każdego snu może być dowolna w zależności od potrzeb interpretującego. Zupełnie jak z wróżbami. Niektórzy twierdzą, że sny są oknem duszy i po prostu pokazują, co nas dręczy albo co nam w duszy gra. Ola miała jednak do snów bardziej naukowe podejście. Dla niej to, co śpiącemu wyświetla się w głowie jest jedynie syntezą przepływu impulsów wzbudzonych w odpoczywającym mózgu oraz chaotycznego odczytu zapisanych w pamięci danych, czyli wspomnień. Dlatego niektóre sny pamiętamy i potrafimy je opowiedzieć ze szczegółami nawet po kilku dniach, a o innych zapominamy zaraz kiedy odsuwamy kołdrę na bok.

W życiu człowieka są sny, które się wielokrotnie powtarzają, chociaż pragnie się, aby nigdy więcej ponownie się nie przyśniły. Są sny piękne albo fantastyczne, które chciałoby się wyśnić jeszcze raz, aby poznać ich dalszą część, która i tak potem nie nadchodzi, nawet mimo nakrycia głowy poduszką. Są też sny nowe, pierwszy raz powstające w naszej głowie, do których podświadomość dodaje zapomniane fragmenty tego, co dotąd wydarzyło się w naszym życiu. Potem, kiedy zdarza się nam w życiu bardzo podobna sytuacja do tej we śnie, to ludzie mają wrażenie, że doznają deja vu, a nie wiedzą, że właśnie przypomniał im się dość niewyraźnie jeden z takich snów.

Inaczej niż zwykle, Ola szybko otworzyła oczy i spojrzała na budzik. Godzina 4:45. Nastawiała tą godzinę każdego dnia, kiedy wstawała do swojej pierwszej, podjętej po skończonych studiach pracy. Czas pobudki wypracowała sobie już w tydzień, przez pierwszych kilka dni sprawdzając empirycznie ile czasu zajmuje jej obróbka kosmetyczna, dobór elementów ubioru, przygotowanie i spałaszowanie śniadania oraz dojazd autem do szpitala, wliczywszy średniej wielkości poranne korki.

Za oknem było już dość jasno, choć szarość świtu nie została całkiem zabrana przez odchodzącą, póki co krótką jeszcze noc. Na razie dzień zapowiadał się słoneczny, ale wczorajsza prognoza, którą oglądała w komórce, pokazywała, że po południu może się zebrać na burzę. Trzeba będzie zabrać do auta parasol, pomyślała, kiedy już dreptała do łazienki. Przechodząc koło pokoju mamy, spojrzała przez otwarte drzwi i zauważyła, że nikogo w nim nie ma. Ola zadała sobie po raz kolejny pytanie, jak mama to robi, że po nocnych wojażach wstaje z rana świeża jak skowronek, nieważne czy przespała osiem godzin, czy tylko trzy. Ponieważ światło w łazience było także zgaszone, Ola pomyślała, że być może mama krząta się na dole w kuchni i przygotowuje jej i wujkowi śniadanko, chociaż tego dnia miała zacząć swoją służbę dopiero po południu.

Stojąc przed lustrem, już po ablucjach smarując się kremem 40+ na dzień, także należącym do mamy, zaczęła żałować, że poprzedniego wieczora była dla niej taka opryskliwa. Nie lubiła jednak, kiedy mama próbowała wtrącać się, wypytywać o zbyt wiele rzeczy, czy wyręczać ją w najprostszych czynnościach.

Te nawyki pozostały mamie po czasach, kiedy Ola chodziła do szkoły. Mama musiała wtedy być jednocześnie i supermamą, i supertatą. Teraz jednak zwykła troska mamy o córkę zaczęła się niestety przeradzać w nadopiekuńczość, która z kolei wkrótce łatwo mogłaby przekształcić się w całkowite przejęcie sterów dowodzenia życiem Oli, gdyby tylko na to mamie pozwoliła. Ola wiedziała, że tak właśnie było z babcią Basią, kiedy mama wchodziła w dorosłość. I podobno to właśnie zepsuło ich stosunki na całe ich dalsze życie. Mama niechętnie wracała do tamtych czasów, chociaż Ola bardzo chciałaby poznać szczegóły związku mamy i taty. Babcia zawsze i konsekwentnie nazywała ten związek błędem młodości, nie zdając sobie sprawy, że słysząc takie porównanie Oli robiło się przykro i bardzo to przeżywała. Nikt nie chce być nazywany owocem, czy skutkiem błędu.

Ola nie miała okazji poznać swojego ojca. Mama opowiadała, że zginął w 1994 roku podczas misji wojskowej na Bliskim Wschodzie, kiedy ona miała niecały roczek. Mama rzuciła wtedy studia we Wrocławiu, nie ukończywszy trzeciego roku medycyny. Nieco później skończyła jednak studium medyczne w Głogowie, dokąd wyprowadzili się z dziadkami tuż po maturze zdanej przez mamę w Bolesławcu, w roku 1991.

Potem, zamiast zostać szpitalną pielęgniarką, mama postanowiła wstąpić do Straży Pożarnej, gdzie setki, jeśli nie tysiące razy, często z narażeniem własnego życia, ratowała życie i zdrowie innych ludzi w wypadkach, pożarach i podczas klęsk żywiołowych. Pięła się po strażackich szczeblach kariery jako specjalista ratownictwa medycznego służby, osiągając stopień młodszego brygadiera. Obecnie ze względu na staż mogłaby już przejść na emeryturę, ale mama nie wyobrażała sobie póki co, żeby zamiast pracy z ludźmi i dla ludzi, miała codziennie plewić grządki w ogródku, robić na drutach albo wisieć godzinami na płocie plotkując z panią Słowikową o dokuczających im chorobach i dokuczających im sąsiadach.

Ola przeszła do swojego pokoju i ubrała się w przygotowany przed snem komplet, na który składały się stosowna do przewidywanej tego dnia pogody wąska, ciemnozielona sukienka i bluzka z krótkim rękawem. Strój do pracy musiał być wygodny oraz umożliwiać łatwe zakładanie i wygodne wielogodzinne noszenie fartucha lekarskiego. Zabrała przygotowaną wieczorem niewielką, ciemnobrązową torebkę i zeszła na dół po schodach, starając się stąpać po stopniach delikatnie, na wypadek gdyby wujek Zygmunt jeszcze spał. Idąc korytarzem do kuchni zobaczyła, że światło w pokoju wujka jest jeszcze zgaszone. Dobrze, niech sobie wujek pośpi. W jego stanie wypoczynek jest jednym z najważniejszych czynników, pozwalających na normalne, samodzielne funkcjonowanie.

Jednocześnie zdziwiła się i trochę przestraszyła, kiedy kuchnia okazała się pusta. Gdzie ta mama się podziała? Raczej nie poszła do sklepu po świeże pieczywo, bo sklepy otwierają dopiero o szóstej. Czyżby nie wróciła z nocnej eskapady? A może po prostu dostała nagłe wezwanie? Od czasu do czasu to się zdarzało, zwłaszcza kiedy w jakichś tragicznych zdarzeniach było wiele ofiar.

Ola zobaczyła kilka nieumytych naczyń w zlewozmywaku, ale na pewno znalazły się one tam jeszcze wieczorem. Nalała wodę do czajnika i postawiła go na gazie. Pomyślała, że nie ma co czekać i się domyślać. Tknięta jakimś niejasnym przeczuciem postanowiła po prostu zadzwonić do mamy. Sięgnęła po telefon do torebki. Wpisała PIN i zobaczyła, że ma dwa nieodczytane SMS-y. Oba były od mamy.

Na szczęście w żadnym z nich nie było wołania o pomoc, lecz pierwszy z nich Olę, jak by nie było, trochę zdenerwował. W SMS-ie wysłanym o godzinie 00:17 mama przepraszała za wzięcie kluczyków od samochodu i pożyczenie auta na parę godzin. Strasznie dziwna i podejrzana sprawa, pomyślała Ola. Odkąd sięgała pamięcią, mama nigdy nie jeździła samochodem, tylko rowerem albo autobusem, kiedy padało i rower zostawał w domu. Mama nie prowadziła samochodu, chociaż prawo jazdy jak najbardziej posiadała i to od ponad dwudziestu lat.

Druga wiadomość została wysłana o godzinie 1:06, czyli zapewne wtedy, kiedy mama zorientowała się, że nie zdąży wrócić przed szóstą rano i oddać samochodu na czas. A mama, jak to mama, nie byłaby sobą, gdyby nie zasugerowała przy okazji swojej córce dość szczegółowo dalszego postępowania: „Jedz do szpitala autobusem. Na pętli masz linie nr 4 i 12. Oba jadą prosto na Jeleniogórską. Bidet kupisz u kierowcy”. Dziękuję, mamo, za precyzyjne wytyczne, pomyślała Ola, ale nie odpisała na żaden z SMS-ów. Zapamiętała sobie jedynie, żeby później porozmawiać z mamą na temat grzebania bez pozwolenia w czyichś kieszeniach i samowolnego pożyczania cudzego samochodu.

SMS-y od mamy nigdy nie zawierały jakichkolwiek błędów. W tej kwestii mama wykazywała się należytą i najwyższą starannością. Ale w tej drugiej wiadomości były aż dwa błędy. Oczywiście oba wynikały z autopoprawek i sugerowania podpowiedzi przez oprogramowanie smartfona. Ale samo to, że mama nie przeczytała i nie poprawiła tekstu przed wysłaniem świadczyć mogło o tym, że pisała na swoim telefonie będąc zdenerwowaną. Pominąwszy późną porę wysłania wiadomości, to musiało się jednak stać coś niedobrego. Ale co?

Ciekawe, po co jej był mój samochód w środku nocy, zastanawiała się Ola? Może samochód tego znajomego, z którym była umówiona, zepsuł się i nie mieli innego wyjścia? Czemu więc nie zostawiła żadnej karteczki? Pytania te będą musiały na razie poczekać. Ola wysłała tylko jednego SMS-a zwrotnego do mamy, ale z dwoma ważnymi pytaniami: „Gdzie jesteś, mamo? Wszystko w porządku?”.

Nie czekając na odpowiedź, Ola schowała smartfona z powrotem do torebki, upewniając się, że dźwięki w telefonie nie są wyciszone. Zrobiła sobie kawę rozpuszczalną i dolała zimnego mleka. Postanowiła nie robić żadnych kanapek, bo wiedziała, że w tej sytuacji mogłaby nie zdążyć na autobus i spóźnić się do pracy, a to nie byłoby mile widziane przez opiekuna stażu. Rzuciła okiem na zegar w kuchni. Pokazywał 5:29. Popijając kawę podeszła do małej korkowej tablicy, aby obejrzeć wiszący na niej rozkład jazdy autobusów z pętli, niedaleko ich domu.

- O, cholera jasna – zaklęła sama do siebie.

Zobaczyła, że ani czwórka, ani dwunastka nie odjeżdżają przed godziną szóstą. Jedynie linia nr 7 ma jeden kurs przez Graniczną i jedzie na Jeleniogórską. Ale to już za późno. No niestety, mamo, pomyślała, będziesz musiała mi się dorzucić od taksówki. Sięgnęła ponownie po telefon i powoli ubierając bluzę wiszącą na wieszaku, wybrała numer do firmy taksówkowej.

***

Ola zapłaciła gotówką kierowcy za kurs, wysiadła z samochodu i szybkim krokiem ruszyła w kierunku wejścia do szpitala. Mimo małego ruchu przyjazd taksówki na Graniczną i przejazd na Jeleniogórską zajął kierowcy łącznie 30 minut. Niestety, ale będzie już na oddziale po czasie. Szósta zer siedem, to nie szósta zero zero. Może i niewielkie, ale to zawsze spóźnienie.

Ciekawe, kiedy mama się odezwie, zastanawiała się Ola. Miała nadzieję, że chociaż drogę powrotną do domu po południu odbędzie swoim autem. W końcu do tego służy samochód. Na wszelki wypadek jednak będzie musiała sprawdzić potem w Internecie rozkład linii 4 i 12 w stronę Granicznej. A na przyszłość postanowiła chować kluczyki do auta nie w bluzie, ale w swojej torebce, żeby drugim razem mamy nie korciło.

Zanim Ola dotarła do szlabanu blokującego wjazd na teren szpitala, spojrzała w lewo i nagle stanęła jak wryta. Na parkingu jak gdyby nigdy nic stało jej kanarkowe polo! Jezus Maria, coś się stało mamie! Serce zaczęło jej walić jak młotem. Otworzyła torebkę i wyjęła telefon. W zdenerwowaniu nie mogła znaleźć numeru mamy na liście ostatnich połączeń. W końcu otworzyła jeszcze raz ostatniego SMS-a od niej i nacisnęła zieloną słuchaweczkę. Patrząc, czy samochód nie nosi śladów uszkodzeń i czy aby miejsce kierowcy nie jest zajęte, czekała na sygnał wywołania numeru mówiąc do siebie pod nosem „No dawaj, szybciej”. Ale zamiast przerywanego sygnału „biiiiiip” „biiiiiip” oznaczającego dzwonienie, usłyszała jedynie „Abonent, do którego dzwonisz jest poza zasięgiem lub ma wyłączony telefon. Powiadomimy cię, kiedy będzie osiągalny”.

Nie miała pojęcia, co ma robić w tej sytuacji. Postanowiła mimo wszystko pójść na oddział, przebrać się normalnie jak co dzień, a potem rozpytać w Pogotowiu i na Izbie Przyjęć, czy tej nocy przyjmowano może do szpitala pacjentkę Antoninę Polańską. Czyżby dzisiejszy zły sen rzeczywiście miał być proroczy?

Nie mogła wiedzieć, że od około sześciu godzin jej matka, Antonina Polańska, owszem znajduje się w tym szpitalu, ale nie jako pacjent, lecz jak to odnotowano na formularzu, jako najbliższa osoba przywiezionej ofiary strzelaniny, operowanej od północy przez zespół chirurgów, a przewiezionej około 4 w nocy w ciężkim stanie na oddział intensywnej terapii, zwany popularnie OIOM-em.

Nie mogła wiedzieć, że od niemal sześciu godzin jej rodzona matka to siedzi na krześle znajdującym się w korytarzu, to nerwowo spaceruje wydeptując ścieżkę przed wejściem na oddział chirurgii, to stoi pod ścianą opierając się nią plecami. Że próbuje rozmawiać z Bogiem i prosić Go o pomoc, składając ręce jak do modlitwy, chowając w rękach twarz i ocierając łzy, które od czasu do czasu mimowolnie pojawiały się na jej policzkach. Że osiem razy jak dotąd odwiedziła automat z kawą, nie mając świadomości, że ma w plecaku telefon, który od pewnego czasu nie dzwoni ani nie wyświetla SMS-ów, bo najzwyczajniej w świecie rozładowała się w nim bateria.

Kiedy Ola ubrana w kitel w pastelowym jasnozielonym kolorze weszła do pokoju pielęgniarek, przywitała się z nimi i zapytała, o której może dzisiaj pojawić się jej opiekun stażu. Odpowiedziały, że niedawno zadzwonił, że może się dzisiaj nieco spóźnić i musi na niego jeszcze chwilę poczekać. Zanim Ola usiadła na wolnym krześle, spojrzała w wysokie lustro wiszące na ścianie. Poprawiła długie, ciemne, zgodnie ze szpitalnymi wytycznymi upięte teraz włosy i popatrzyła na plakietkę z imieniem i nazwiskiem. Przeczytała w myślach: Aleksandra Wilczyńska.

A więc nie tylko kolor włosów miała inny niż mama. Ola zawsze twierdziła, że Polańska też byłoby ładnie, ale mama na złość babci Basi uparła się, że jej córka będzie nosić nazwisko ojca. A potem podniosła słuchawkę telefonu i wykręciła numer Izby Przyjęć, aby dowiedzieć się, czy tej nocy aby nie przyjmowano do szpitala jakiejś kobiety w wieku 48 lat.
------------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).