Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
10 kwietnia 2021r. godz. 15:06, odsłon: 2362, Bolecnauci/Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 62

Część, w której gazowane napoje ratują życie pewnemu policjantowi, a na rynku ma miejsce pokaz kaskaderskich zdolności.
Bolesławiecki rynek
Bolesławiecki rynek (fot. Bolec.Info)

Już jest sześćdziesiąta druga część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Pięćdziesiąta dziewiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Sześćdziesiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Sześćdziesiąta pierwsza część tajemnicy szmaragdu -TUTAJ

Dzisiaj Bolecnauta Pan M. opowiada nam o kaskaderskich zdolnościach Hieronima. Zapraszamy do lektury:


Rozpoczynająca się właśnie, mająca potrwać kilka dni impreza, zwana Świętem Ceramiki, której głównym celem od wielu lat było promowanie ręcznie wytwarzanej w lokalnych manufakturach ceramiki stempelkowej, ściągnęła do Bolesławca, jednego z najpiękniejszych dolnośląskich miast, aż trzy stacje telewizyjne: dwie ogólnopolskie i jedną lokalną z Wrocławia. Na pustym placu po dawnym hotelu „Zum Kronprinz von Preußen”, który to plac od wielu lat był i nadal jest przedmiotem burzliwej, wywołującej gorące emocje, urbanistycznej dyskusji mieszkańców Bolesławca, stały więc tym razem aż trzy charakterystyczne, oznakowane wozy transmisyjne.

Przez ponad ćwierć wieku od zakończenia działań wojennych i włączenia dawnego Bunzlau w granice państwa polskiego w nowym europejskim porządku geograficzno-politycznym, zgodnie z trendem degermanizacji i repolonizacji Ziem Odzyskanych po II wojnie światowej, hotel ten funkcjonował pod nazwą „Piastowski”. Zarówno budynek, w którym działał hotel, jak i sąsiednia kamienica przetrwały przejście frontu, ale już nie zdołały oprzeć się próbie czasu. Przez wieloletnie zaniedbania ich stan techniczny pogorszył się na tyle, że na przełomie lat 60 i 70-tych ubiegłego wieku podjęto decyzję o ich rozebraniu.

Zaburzyło to, co prawda, układ urbanistyczny przepięknego bolesławieckiego rynku, pozostawiając wyrwę w jego wschodniej pierzei, wielką jak dziura po ekstrakcji zęba trzonowego mamuta, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Powstała bowiem jednocześnie nowa otwarta przestrzeń, dzięki której odsłonił się przepiękny widok na fasadę dawniej kościoła, a obecnie bazyliki mniejszej pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i Św. Mikołaja.

Widok ten był tak atrakcyjny i tak wpisał się już w układ przestrzenny całego bolesławieckiego rynku, że teraz z kolei pomysł wstawienia plomby w postaci dwóch nowych kamienic z pewnością wywołałby masowe demonstracje przeciwników i kontrmanifestacje zwolenników tego rozwiązania. Kolejni rezydenci Ratusza, jakiejkolwiek nie byli opcji, prawdopodobnie w obawie o swój los polityczny, wstrzymywali się z podejmowaniem decyzji w sprawie ewentualnej odbudowy jedynych brakujących budynków w zabudowie okalającej plac rynku z czterech stron. Tych, którzy pamiętali jeszcze dwie rozpadające się rudery, z roku na rok jest wszak coraz mniej. A wszyscy bolesławianie od pięćdziesiątego roku życia w dół, o istnieniu tych zrównanych z ziemią budynków wiedzieli tylko z opowiadań swoich rodziców czy dziadków. Obecnie mało który z zapytanych bolesławian jest w stanie wymienić, jakie budynki niegdyś stały na tym pustym placu, a informacje na ten temat można znaleźć właściwie tylko w historycznych kronikach, na starych fotografiach czy pocztówkach.

Reporter oddziału terenowego TVP we Wrocławiu, Artur Bryłka, wyciągnął właśnie z wozu POL 030 sporych rozmiarów kamerę opatrzoną naklejkami „TVP3 Wrocław”. Zaczął przymocowywać ją do przenośnego statywu rozstawionego na trzech solidnych nóżkach. Tego dnia zamierzał korzystać tylko z jednej kamery, chociaż w wozie znajdowały się jeszcze trzy inne. Dokręcając kilka elementów mocujących i stabilizujących popatrzył do góry, na charakterystyczną, zbudowaną z piaskowca wieżę bazyliki.

- Ładny ten kościół, co nie, Tomek? – Artur podzielił się swoją obserwacją z kolegą z zespołu, technikiem ustawiającym sporej wielkości talerz anteny satelitarnej na dachu ich białego busa.

- Ładny, ładny. W tych okolicach dużo jest budynków zbudowanych z piaskowca. Gdzieś czytałem, że znajdziesz ten piaskowiec wydobywany pod Bolesławcem w wielu znanych budynkach w Europie. Zapamiętałem z nich tylko Reichstag w Berlinie – odpowiedział Tomasz, nie podnosząc głowy. Klęczał na kolanach i stękał, dokręcając śruby motylkowe w niewygodnej dla niego pozycji. – Moja żona pochodzi z Lwówka Śląskiego, więc miałem okazję kiedyś zwiedzać te tereny. Dzięki takim zabytkom w większych i mniejszych miejscowościach, cały Dolny Śląsk ma taki unikalny charakter. Te wszystkie zamki, pałace, klasztory i kościoły. Sporo z nich co prawda popadło w ruinę w wiadomych czasach, ale są też i perełki. Widziałeś na przykład ten kamienny wiadukt? Albo zamek w Kliczkowie?

- Wstyd przyznać, ale na żywo jeszcze ani jednego, ani drugiego – odpowiedział Artur.

- No, to żałuj. Może jak czas pozwoli, to podjedziemy i zrobimy tam parę ujęć do naszego materiału, na pewno będzie pasowało, bo wiele osób kojarzy Bolesławiec, oprócz ceramiki, także z tym długaśnym, kamiennym wiaduktem – Tomek stanął wreszcie na nogi i podszedł do drabinki, po której stawiając ostrożnie stopy powoli zszedł z dachu auta na dół. Stojąc na ziemi, poparzył w górę na zmontowany przed chwilą duży, szary talerz. – Gotowe. Idę zrobić testy.

Kiedy kolega zniknął we wnętrzu vana wielkości półciężarówki, dziennikarz zdjął osłonę obiektywu, włączył urządzenie i sprawdził wyświetlane na panelu informacje. Do jego obowiązków nie należało przygotowywanie sprzętu, ale lubił te dodatkowe zajęcia i przynajmniej upewniał się, że później podczas nagrywania materiału do relacji filmowej, nie spotkają go żadne niespodzianki. No i zawsze czegoś tam mógł się dodatkowo nauczyć, aby w razie niedyspozycji kamerzysty, choćby na pewien czas przejąć jego rolę. Szefowa w redakcji nie lubiła, kiedy przywozili niepełny, czy niedokręcony materiał bez ważnego powodu.

Po sprawdzeniu sprzętu rzucił okiem na zgrabną redaktor, krzątającą się przed wozem konkurencji, a potem rzucił podniesionym głosem do niewidocznego Tomka „Idę wypróbować ustawienie na placu przed sceną!”. Złożył trójnóg i dźwignąwszy całość na ramię, pomaszerował po wyłożonej kostką nawierzchni rynku prosto w pobliże rozkładanej właśnie konstrukcji średniej wielkości estrady, na której podczas następnych kilku dni będzie występować łącznie kilkunastu mniej lub bardziej znanych artystów.

Po drodze zwrócił uwagę, że właściwie cały rynek otoczony jest kolorowo pomalowanymi kamienicami, a niektóre fasady posiadały dodatkowe, mniej lub bardziej wyszukane ozdoby. Architektonicznie centrum Bolesławca bardzo trzyma się kupy, pomyślał, nie to co w wielu innych miastach, gdzie oprócz starych odrestaurowanych kamieniczek straszą postawione przez nową powojenną władzę bloki z wielkiej płyty. Odstraszające swą brzydotą budowlane konstrukcje, stojące w wielu, dawniej pięknych centrach miast, przypominają do dzisiaj o tym, że nie każdemu leżało na sercu odtworzenie historycznej tkanki miejskiej, stanowiącej właśnie o wyjątkowości danego miejsca. Ciekawe, jaki był klucz podejmowania decyzji na przykład w Legnicy, a jaki w Bolesławcu, że oba place rynkowe tak drastycznie różnią się dziś swym wyglądem? A najgorzej, że w takiej naznaczonej prawie pięćdziesięcioletnią obecnością dowództwa wojsk radzieckich Legnicy, niewiele obecnie można już z tą brzydotą zrobić.

Artur pierwszy raz był w Bolesławcu w zeszłym roku, także podczas sierpniowego Święta Ceramiki, ale wtedy nie było z nim Tomka, tylko inny technik-operator kamery. Już wtedy zorientował się, że miasto warte jest odwiedzenia i bliższego poznania, ale dotąd nie miał okazji na wycieczkę w te rejony. Dlatego ucieszył się, że to właśnie jemu szefowa kolejny raz zleciła realizację reportażu z tej imprezy, drugi rok z rzędu.

Zadbany bolesławiecki rynek z płytą wyłożoną granitowymi mozaikami kształtów i kolorów, podświetlana fontanna, młode drzewka o dużych, jasnozielonych liściach, mieniące się kolorami kwietniki, ozdobne ceramiczne ławki – to wszystko świadczyło o tym, że mieszkańcy chcą, by ich miasto było ładne i są dumni, że goście i turyści mogą podziwiać to, co Bolesławiec ma do wyeksponowania. Jednak najważniejszą rzeczą, z której Bolesławiec był znany również na świecie, jest właśnie ta promowana tak intensywnie, charakterystyczna ceramika stempelkowa, której kilkunastu, a łącznie mogło ich być kilkudziesięciu, wytwórców przygotowywało właśnie swoje stoiska na historycznym rynku.

Specjalna ekipa stukając, pukając, wiercąc i niestety soczyście klnąc, montowała elementy jednakowo wyglądających, drewnianych kramów, które wkrótce zostaną zapełnione ręcznie zdobionymi wyrobami, wytworzonymi nie tylko z gliny. Podczas kolejnych dni stoiska producentów odwiedzi kilkadziesiąt, a może nawet i kilkaset tysięcy turystów, którzy rokrocznie przyjeżdżają do Bolesławca przez kilka sierpniowych dni i są zaskakiwani nowymi kształtami, wzorami i rodzajami talerzy, filiżanek, dzbanków, wazonów, świeczników i setek innych wyrobów kamionkowych, mniej lub bardziej przydatnych w kuchni, czy kupowanych tylko dla ozdoby. W świecie masowej produkcji i tandetnego wzornictwa, rękodzieło na szczęście jest nadal cenione, zwłaszcza przez gości z zagranicy, którzy nie da się ukryć, zawsze nieco chętniej niż rodacy sięgają do portfeli z walutą, na co właśnie rokrocznie liczą wszyscy wystawcy.

Mała scena dla artystów powstawała przy wieży ratuszowej, ale dużo większa, główna estrada dla występów miała być ustawiona wyżej, gdzieś na placu pod kinem, albo być może jeszcze dalej. Artur stanął na wprost wznoszonej konstrukcji, rozejrzał się i wybrał dwa miejsca, w których zamierzał wstępnie ustawić kamerę, aby znaleźć najlepsze tło dla przyszłych ujęć. Rozstawiając trójnóg w pierwszym z nich usłyszał nagle za plecami coraz głośniejsze dźwięki kilku syren. Gdzieś w pobliżu przejeżdżają co najmniej dwa uprzywilejowane pojazdy, pomyślał. Ciekawe, co się stało? Ktoś zasłabł, a może gdzieś pojawił się jakiś dym?

Kątem oka zauważył, że kilka przypadkowych osób odwraca swoje głowy w jednym kierunku. Stamtąd właśnie dochodziły narastające dźwięki o zmiennej modulacji, oznaczające zbliżanie się jakiegoś ambulansu, radiowozu albo wozu strażackiego. W chwili, kiedy i on zaczął odwracać głowę, ludzie zaczęli w popłochu rozbiegać się chaotycznie na wszystkie strony, nie wiedząc chyba, który z kierunków będzie tym właściwym. Kilka osób zaczęło coś krzyczeć, ale Artur nie mógł zrozumieć co. Chyba głównie wołano słowa „Uwaga!” i „Ratunku!”, ale w obliczu tego, co w ciągu następnych kilkunastu sekund miało wydarzyć się na bolesławieckim, do tego momentu pięknym i zadbanym rynku, treść tych okrzyków nie miała żadnego znaczenia. Żadne słowo nie było w stanie powstrzymać wyjącego silnikiem, ciemnego audi i jadącego za nim równie głośnego, wielkiego sportowego motocykla, które wpadły na rynek, jakby brały udział w nielegalnym wyścigu ulicznym.

Artur nie wiedział, czy wjazd na rynek w ogóle jest dozwolony, ale był pewien, że na czas wydarzeń, takich jak Święto Ceramiki, z pewnością wiele ulic wyłączanych jest z ruchu, żeby zapewnić tysiącom odwiedzających spokój i bezpieczeństwo. Audi, które prowadził jakiś mężczyzna nagle skręciło w lewo pomiędzy jedną z ławek i niewielkie drzewko z podwieszonymi kwietnikami. Jadąc w sporym przechyle i piszcząc oponami, auto zaczęło zbliżać się prosto w stronę Artura. Ten nie zdążył wpaść w panikę, ale w ostatniej chwili jakimś cudem zdążył odskoczyć, zanim przód auta uderzył i wyrzucił w powietrze rozstawioną przez niego dopiero co kamerę. Jasny szlag, co to za wariat, pomyślał, tocząc się po twardym granicie i boleśnie obijając sobie przy tym biodra i ramiona. Zanim uderzył głową w koło samochodu należącego do ekipy budującej scenę, zdążył jeszcze pomyśleć, że jego szefowa się wkurzy za zniszczenie sprzętu wartego ponad trzydzieści tysięcy złotych polskich. Netto, bez VAT.

Po uderzeniu nie stracił przytomności, bo jego czaszka trafiła w oponę, a nie w felgę. Na szczęście, bo dwójka jego synów mogłaby w ułamku sekundy stać się sierotami, a żona przedwczesną wdówką. Uderzenie było tępe, jakby dostał w głowę dużym gumowym młotkiem. Jednak nie na tyle mocne, żeby pozbawić go możliwości obserwacji dalszych wypadków rozgrywającego się, jak się domyślił po kolejnych wjeżdżających na rynek srebrno-niebieskich pojazdach z włączonymi kogutami i syrenami, jakiegoś policyjnego pościgu.

Artur z poziomu granitowej kostki brukowej widział, jak zdesperowany uciekinier, po rozbiciu w drobny mak jego kamery, szybko odkręcił kierownicę w drugą stronę i wykonał gwałtowny skręt w prawo, dając dowód swoich wyjątkowych umiejętności. Wprowadził pojazd w prawoskrętny drift na piszczących i pozostawiających czarne gumowe ślady oponach, ale nie mógł już uniknąć trafienia w pierwsze ze stoisk w gęsto rozstawionej drewnianej zabudowie. Szczęście w nieszczęściu, że demolowane jeden po drugim kramy były dopiero co zmontowane, więc żaden z kupców-rzemieślników nie zdołał jeszcze ich zasiedlić.

Poobijany Artur nie chciał tracić możliwości zobaczenia dalszej części pościgu na własne oczy, więc wstał i trzepnął głową, aby jego oczy mogły wrócić na swoje miejsce. Nie zważając na być może opłakany stan swoich kości i mięśni przebiegł kilkanaście metrów wzdłuż niskiego, metalowego płotka, oddzielającego część spacerową od rabatek kwiatowych, tuż pod jedną ze ścian ratusza, na której znajdowała się jakaś płaskorzeźba z kilkoma postaciami.

Wybiegając zza narożnika budynku spojrzał w prawo w samą porę, aby stać się świadkiem najlepszej sceny kaskaderskiej, jaką kiedykolwiek widział w życiu. To, co zobaczył, przeczyło prawom natury, prawom fizyki, ale najbardziej chyba zdrowemu rozsądkowi. Scena była tak surrealistyczna, jakby wszystko zostało wygenerowane przez superszybkie komputery w przestrzeni wirtualnej, a w oczach Artura przewijające się kadry spowolniły, jak w najlepszych scenach w filmie Matrix. Zdenerwował się, zaczął tupać nogami i rzucać słowami powszechnie uważanymi za obelżywe, bo właśnie w takich momentach reporter powinien mieć ze sobą kamerę, a wiedział, że zanim dobiegłby do wozu transmisyjnego po nowy sprzęt, będzie już po całej akcji.

Radiowozy w liczbie czterech jechały za dwoma gnającymi pojazdami, nie wkraczając póki co do akcji, a szajbnięty motocyklista, dosiadający swojego futurystyczego rumaka w nieodpowiednim do sytuacji garniturze, podążał śladem ściganego w odległości ledwie kilku metrów za nim. Widać było, że miał zamiar wyprzedzić ściganego, jeżeli tylko nadarzyłaby się do tego okazja. Podczas, kiedy audi wyrabiało wiraż w prawo, zgrabnie wyłożył się na prawą stronę, niemal dotykając kolanem nawierzchni. Tuż po tym, kiedy kierowca audi zaczął za pomocą zderzaka przestawiać puste stoiska w inne miejsca, szalony człowiek w kasku postanowił wykorzystać chwilową utratę prędkości samochodu i podjąć próbę jego wyprzedzenia.

Motocyklista odbił kierownicą lekko w lewo i przekręcił manetkę gazu do oporu, co w pierwszej chwili lekko uniosło przednie koło ścigacza. Unikając kolizji z większymi wylatującymi w powietrze szczątkami płyt OSB, które jeszcze przed chwilą stanowiły ściany niewielkich domków kupieckich, nie zdołał jednak uniknąć najechania na fragment jednego z nich, który jednym końcem oparł się o ziemię, a drugim o inny, większy gabarytowo szczątek byłego straganu, tworząc równię pochyłą.

- O, rany! – wykrzyknął Artur na widok sceny, której całkiem przypadkowo stał się naocznym świadkiem.

Hieronim tak właściwie nie miał zamiaru tego dnia fruwać jednośladem w przestworzach bolesławieckiego rynku, ale skoro już się to miało zdarzyć, pomyślał, że powinien spróbować to jakoś wykorzystać. O ile oczywiście nie wyrośnie przed nim jakaś ściana i nie zostanie uwieczniony na fasadzie jednej z kamienic jako krwawa plama o humanoidalnym kształcie, manewr ten mógł przynieść pewne korzyści. Nie rozpoczął więc nagłego hamowania, ale zaryzykował, jeszcze bardziej przekręcił pokrętło gazu i przyspieszył, podejmując ryzykowną próbę wyprzedzenia ściganego audi w locie. Dosłownie.

Motocykl najechał na przypadkiem powstałą skocznię, uniósł się jak startujący Jumbo Jet bez skrzydeł i wzleciał w powietrze, przyjmując przepiękną pozycję z kierującym przyklejonym do baku i kokpitu, jak jeździec do szyi konia skaczącego przez bardzo wysoką przeszkodę na hipodromie albo jak Indianin gnający bez siodła na swoim koniu maści bułanej za stadem bizonów. Pomijając sportowe, artystyczne i przyrodnicze konotacje tej sceny, taki lecący kilka metrów nad ziemię ćwierćtonowy motor, nie wliczając kierującego, mógł stanowić niezłą broń, jeżeli tylko umiało się z niej skorzystać podczas lądowania.

Niestety brak praktyki w pilotowaniu latających jednośladów i czynienia z nich użytku w celu łapania przestępców dał o sobie w tym momencie znać. Hieronimowi zabrakło także odrobiny szczęścia, gdyż mimo przyziemienia tuż przed maską ściganego audi, nie poradził sobie już ze zbyt śliską nawierzchnią, wyłożoną na przemian szorstką kostką i gładkimi płytami. Zupełnie także niepotrzebnie palce prawej ręki Hieronima podczas twardego, acz świetnie zamortyzowanego lądowania, odruchowo wyprostowały się i zacisnęły na dźwigni hamulca blokując przednie koło Hayabusy.

Zanim motocykl się przewrócił, a Hieronim się od niego oddzielił, kierowca audi z perfekcyjnym refleksem i niesamowitą umiejętnością przewidywania, po minięciu ostatnich roztrzaskiwanych drewnianych stoisk odbił w lewo, korygując tor jazdy tak, że nie tylko uniknął uderzenia w lądujące i przewracające się przed nim Suzuki. Jednocześnie ustawił auto w sposób, który umożliwił mu wjazd w ulicę Prusa na pełnej prędkości między pierzchającymi na wszystkie strony przechodniami. Gdyby nie ten manewr, prawdopodobnie wjechałby w podcienia i miałby wielki problem z wyjazdem, przez co ścigającym go radiowozom udałoby się go zablokować i uniemożliwić dalszą spektakularną ucieczkę.

Gdyby Hieronim nie spadł z przewracającego się motocykla, dokonałby żywota razem z nim, gdyż omijany przez audi, sunący i obracający się jednoślad, wzbudzając fontanny iskier wpadł z ogromnym hukiem na pierwszą z grubych, obłożonych okładziną z piaskowca podpór w podcieniach. Po uderzeniu w solidną, twardą przeszkodę, pojazd rozpadł się na wiele większych i mniejszych części, z których tylko niewiele przypominało jeszcze o świetlanej przeszłości tych szczątków, jako rozwijającego 300 km/h mechanicznego sokoła wędrownego, wyprodukowanego w japońskiej fabryce.

Szczątki maszyny zostały porozrzucane w promieniu kilkudziesięciu metrów, czyniąc wiele szkody witrynom, elewacjom i kilkunastu osobom, które skulone próbowały ukryć się w załomkach murów kamienic i wejściach do sklepów. Kilka litrów pozostałego w baku paliwa rozlało się i zapłonęło, co dopełniło przerażającego obrazu zniszczeń i skutecznie zablokowało nadjeżdżającym radiowozom możliwość dalszego pościgu.

Sam Hieronim mógł o sobie powiedzieć, że tego dnia uniknął przeznaczenia, wyrwał się kostusze spod kosy, rozminął się ze śmiercią. Najpierw sunął kilka metrów na plecach, zdzierając sobie z nich wszystko łącznie z podkoszulkiem i wierzchnią warstwą naskórka. Potem uderzył o krawężnik, podskoczył, siłą bezwładności okręcił się i wytracając impet, przeleciał tuż obok rozstawionych, zajętych stolików z parasolami i wpadł tymi samymi ogołoconymi plecami na ustawioną przed ścianą lodówkę z napojami gazowanymi, wstawioną tam przez właściciela znajdującej się tuż obok knajpy.

Szyba lodówki pękła, obsypała Hieronima gradem kawałeczków szkła, nie czyniąc mu jednak żadnej dodatkowej szkody. Znajdujący się wciąż na jego głowie kask zdołał uchronić go przed pęknięciem czaszki, jak i przed lecącymi z góry szklanymi odłamkami. Siedząc oparty o zniszczoną lodówkę Hieronim, obmacał się z grubsza po kościach i wyciągnął rękę za siebie, głaskając lodówkę po bocznej ścianie z wdzięczności za ocalenie życia. Podniósł przyłbicę i z ulgą westchnął.

- I niech mi ktoś powie teraz, że słodzone i gazowane napoje szkodzą. Mi uratowały właśnie życie – rzucił do zdziwionych i przestraszonych jednocześnie, zajmujących stoliki klientów restauracji, nie zdając sobie do końca sprawy z absurdalności swojego stwierdzenia.

Poobdzierany i poobijany stanął na trzęsących się nogach, odpiął zapięcie kasku, zdjął go i rozejrzał się po dymiącym tuż obok miejscu katastrofy w ruchu lądowym. Biorąc zapewne pod uwagę brak możliwości kontynuacji pościgu za poszukiwanym porywaczem, uniósł kask do góry i nie bacząc, że jest cudzą własnością, z całej siły trzasnął nim o bruk. Kask potoczył się pod nogi nadchodzących, podziwiających wcześniej podniebne akrobacje Hieronima funkcjonariuszy, którzy już zdążyli opuścić radiowozy i próbowali zapanować nad sytuacją chaosu i przerażenia krzyczących ludzi.

Mocna powłoka wartego ponad tysiąc złotych nakrycia głowy oczywiście wytrzymała, pękła jedynie i odpadła osłona z pleksi. W końcu te kaski są tak zaprojektowane, aby mogły wytrzymać o wiele mocniejsze i groźniejsze dla motocyklistów uderzenia, niż głową w szybę lodówki, czy wybuchy wściekłości ich użytkowników. Prezentujący sobą obraz nędzy i rozpaczy Hieronim jednak nie wytrzymał i ewidentnie musiał całkiem „wyjść z nerw”, bo publicznie i z premedytacją, choć w przypływie emocji, naruszył prawo i w obecności kilkudziesięciu gapiących się na niego osób wrzasnął:

- K… mać! Kij z motorem, ale chyba już po Żaklinie!


Czy uda się uratować Żaklię? Czy Waldek z Bolesławem złapią Dymitra? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów!

Bolecnauta Pan M. pisze, dzieląc się z nami niesamowitymi pomysłami i talentem pisarskim. Piszcie w komentarzach, co najbardziej podoba się Wam w powieści i która postać jest najbliższa Waszym sercom!

Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 62

~Ceglasta Kalmia niezalogowany
13 kwietnia 2021r. o 21:09
Jestem fanem Waldka - twardy chlop! Troche widze w nim siebie... no moze juz nie te lata ;) Taki ja dziesiec lat temu, to tak.
Bolek tez twardy, ale ta Julia go zmiekcza... czy Waldek ma jakaś dziewoje tam w Warszawie?
Czy tez ruda?
Mnie sie tez rude podobaja, przybijam piatke Panie M.
Serdecznosci dla autora!!!
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Konopna Tunbergia niezalogowany
14 kwietnia 2021r. o 1:36
c.d. Żeby nie było, że zapominamy o wpisach bolecnautów.
Ileś komentarzy wstecz wspomniano o kasynie i Zanzibarze,
więc co nam z tego wyszło, za chwilę się okaże.
-------------------------------------------------------
W zwykłych okolicznościach pięć kręcących się walców maszyny hazardowej, zwanej „jednorękim bandytą”, skupiłoby w pełni uwagę Dymitra, gdyby tylko celem jego wizyty w tym kasynie była wyłącznie zabawa w bezsensowne trwonienie dużych pieniędzy. Wymyślona nazwa dla tego rodzaju urządzenia, losującego podobno przypadkowy układ obrazków, była idealnie trafiona w punkt i w pełni usprawiedliwiona. W zasadzie bowiem każdy, kto zostawiał w maszynie część swojej gotówki, mógł czuć się potem okradziony, jakby padł ofiarą bandyckiego napadu. Miałem, nie mam, nic nie kupiłem, więc ktoś mi zabrał.

Sęk w tym, że goście kasyna sami, z własnej nie przymuszonej niczym woli, rzecz jasna oprócz wciągającego ich jak czarna dziura nałogu, poddawali się temu okradaniu i to w większości regularnie, z równie regularnie wbijaną sobie do głowy wymówką: „to już ostatni raz, dzisiaj to już na pewno się odkuję”. Najgorzej jeśli myśl ta rodziła się jeszcze w lombardzie, przy zastawianiu kolejnej cennej rzeczy, na którą pracowali całe życie albo którą odziedziczyli po swoich przodkach. Spirala zadłużenia u hazardzistów rozkręcała się, lecz niestety prowadziła zawsze i wyłącznie w jedną stronę. W kierunku dna.

Stojący za tym interesem biznesmeni byli na tyle przebiegli, że pozwalali graczom-frajerom na płacenie we współczesnych maszynach za swoją nikłą szansę banknotami, a nawet kartami kredytowymi. Wrzucanie samych brzęczących monet widocznie zbyt powoli okradało nałogowców nie tylko ze złudzeń, ale przede wszystkim z zawartości portfela, czy konta. Pomijając nielicznych szczęśliwców, którzy być może gdzieś kiedyś coś tam wygrali, z pewnością maszyny te, w których obecnie metalowe dźwignie zastąpiono przyciskami lub panelami dotykowymi, w pełni zasługiwały na karę więzienia z artykułów k.k. 278 lub 286, dotyczących odpowiednio przywłaszczenia cudzej rzeczy ruchomej lub wprowadzenia w błąd w celu osiągnięcia korzyści majątkowej. Ale skoro maszyny takie nazwano bez ogródek „bandytami”, to jak nazwać na przykład kolektury totolotka?

Dymitr mógł czuć się trochę jak te bezduszne maszyny. Okradał ludzi z tego, co mieli najcenniejsze. Niektórzy przez niego tracili życie, jeśli takie było akurat zlecenie. Jako jedyny w tej dużej sali z automatami wiedział, że kto jak kto, ale on przed sądem mógłby mieć przedstawioną długą listę zarzutów. Na jego koncie były już morderstwa z premedytacją, morderstwa bez premedytacji, morderstwa niezamierzone, uszkodzenia ciała, przywłaszczenia mienia, przymuszenia woli, pozbawienia wolności, porwania… Kto by tam zresztą to spamiętał? Przecież nie robił sobie narzynek na karabinie po zabiciu każdej kolejnej ofiary, jak to robili rabusie na Dzikim Zachodzie albo snajperzy podczas drugiej wojny światowej. Gdyby tak robił, a przecież nie chciał, musiałby liczyć swoje osiągnięcia.

Gdzieś tam w środku wiedział, że obrana przez niego droga życiowa nie jest tą, którą powinien podążać stąpający po tym świecie człowiek. Ale to wszystko samo jakoś tak wyszło i nawet nie pamiętał już, jak i kiedy zaczął wykonywać prawdziwie brudną robotę za prawdziwie brudne pieniądze. Im więcej niechlubnych czynów miał za sobą, tym trudniej mu też było myśleć o wycofaniu się z zawodu. Był to widocznie także jakiś rodzaj uzależnienia, hazardu obarczonego jednak o wiele większym prawdopodobieństwem przegranej, przede wszystkim jako istoty ludzkiej.

Po pierwszym morderstwie na ojcu Nataszy, żadne kolejne także nie przyprawiało go o jakieś większe skrupuły, jeżeli tylko nagroda finansowa za wykonane zlecenie była odpowiednio sowita. Wpojona w niego kiedyś przez matkę wiara chrześcijańska obrządku wschodniego, co prawda wprawiała go od czasu do czasu w swoiste wątpliwości i rozterki, ale nachodzące go myśli o swojej nikczemności zwykł uciszać i odganiać nie jak szaman, dymem z kadzidełek, ale jak prawdziwy facet - solidnymi porcjami alkoholu. Kac po wódce był zdecydowanie lepszy niż kac moralny, bo nie trwał dłużej niż pół doby i miał siłę oczyszczania umysłu z niepotrzebnych, depresyjnych myśli. Zupełnie jakby alkohol tworzył z nich jakiś mentalny roztwór albo nawet całkowicie je rozpuszczał.

Wiarę w uzdrawiającą moc kaca alkoholowego przejął po swoim ojcu alkoholiku i była ona zdecydowanie silniejsza niż ta w Chrystusa Zbawiciela, który wisząc na krzyżu zawsze wyglądał jakby patrzył w dół i karcił Dymitra, kiedy ten przechodził akurat koło takiej figury, a tych było w Polsce całkiem sporo. W odpowiedzi na niewidzące spojrzenie przymkniętych oczu Jezusa, Dymitr zawsze w duchu odpowiadał „No co? Ja nie prosiłem, żebyś umierał za mnie. Sam za siebie kiedyś zdechnę”. Czmychając i odwracając się jednak w lekkim poczuciu winy od każdego napotkanego wysokiego krzyża, zawsze ogarniało go przeczucie, że kiedy nadejdzie już ta ostatnia dla niego chwila, jakiekolwiek wołanie o pomoc i łaskę pozostanie bez odpowiedzi i podąży prosto ku piekłu bez dźwięku niebiańskich trąb i bez orszaku salutujących mu aniołów. Nie możesz liczyć na to, że przed ostatnią drogą ktokolwiek będzie ci machać na pożegnanie, jeżeli traktujesz swoje życie jak hazard i będąc zwykłą gnidą masz za nic ludzkie życie.

Dzisiaj, w tym właśnie kasynie, Dymitr liczył za to jeszcze na coś innego, oprócz szansy na ustawienie pięciu jednakowych symboli w jednym rzędzie i rozbłysku wszystkich żaróweczek jednorękiego bandyty z towarzyszącą temu kakofonią dźwięków, oznaczających główną wygraną. Przy trzecim automacie po jego lewej stronie w nerwowych ruchach naciskała przyciski niesamowicie atrakcyjna kobieta. W normalnym mężczyźnie wzbudziłaby nieodpartą i natychmiastową chęć porzucenia całego swojego dotychczasowego nudnego życia, bez znaczenia samotnika, czy szczęśliwego małżonka, i stawienia się u jej boku w celu permanentnego adorowania. Trzeba mieć szczęście, żeby się taką urodzić, pomyślał, ale do tego musiała ona mieć jeszcze kilka niezwykłych talentów, żeby tak wyglądać. I Dymitr był odkryciem tych talentów dość mocno zainteresowany, mimo, że wiedział w jakim półświatku obraca się facet, mający szczęście być jej poślubionym mężem.

Ubiór, makijaż, upięte włosy i ta zmiennokształtna pozycja ciała. Wyuczone gesty i celowe wygięcia w dowolnej zajmowanej pozycji miały wzbudzać i podziw, i zmiękczające zainteresowanie jednocześnie, a były zapewne próbą okazania potrzeby otrzymania wsparcia żywą gotówką i towarzyskiego sponsoringu. Co oznaczało, że zasoby finansowe tej namiętnej bywalczyni kasyna zbliżają się do niebezpiecznej granicy zera. Jej mąż nie zdawał sobie z tego sprawy, ale Dymitr doskonale o tym wiedział, gdyż dostał wyczerpujące informacje o stanie jej wspólnego małżeńskiego konta oraz na temat jej wydatków wynikających z nałogowego uprawiania hazardu.

Dla wielu osób tak wyglądająca i zachowująca się kobieta mogła wydawać się zwykłą damą do wynajęcia, oczekującą na bogatego klienta, ale Dymitr wiedział doskonale, że akurat ona do tej grupy nie należy. Przynajmniej nie w sensie wykonywanego zawodu. Jej praca świadczona w jednostce wojskowej była głównym, choć nie jedynym powodem, dla którego Dymitr postanowił podążyć za nią tego dnia prosto do jednego z kilku legalnych kasyn we Wrocławiu. Sylwia Bartecka była archiwistką i miała dostęp do papierów, na których jego zleceniodawcy i jednocześnie szefowi Alberta, bardzo z jakichś powodów zależało. A zadaniem Dymitra było rozpoznanie, w jaki sposób skłonić, bądź zmusić tę kobietę do wpuszczenia wpływowego i z pewnością bardzo majętnego człowieka do archiwum i udostępnienia mu pewnych dokumentów, dotyczących jakichś wydarzeń z przeszłości.

Dymitr wiedział o interesującej go Sylwii dużo więcej, niż o jej zwykłych sprawach zawodowych i finansowych, gdyż Albert sprawił się, dostarczając mu wyczerpujących informacji na temat jej zwyczajów, grona znajomych i powiązań rodzinnych. Udało się na przykład ukraść listę kontaktów z jej telefonu. A prawdziwy podziw Dymitra wzbudziła autentyczna bankowa lista wydatków opłacanych przez Sylwię za pomocą karty kredytowej z dużym limitem. Z listy tej dowiedział się właśnie, że odbywa ona częste podróże do Wrocławia i wypłaca spore kwoty w bankomacie, jak mu się udało ustalić, stojącym dosłownie kilkadziesiąt metrów od kasyna przy Podwalu, zlokalizowanym w kompleksie biur i apartamentów OVO, blisko niedawno otwartego tam luksusowego hotelu sieci Hilton.

Wśród mniej istotnych dla sprawy szczegółów, Dymitr dowiedział się też przy okazji, że blond włosy Sylwii to tylko peruka, a pod nią drzemała bujna, ruda czupryna, którą zdaje się mógł oglądać tylko jej mąż, być może nieświadomy, że jego małżonka poza domem natychmiast staje się całkiem inną osobą. I nie chodzi tylko i wyłącznie o wkładanie peruki i udawanie zapracowanej, grzecznej pracownicy cywilnej w wojsku.

Aktualnie obiekt jego zainteresowania, uwodzicielsko przepiękna Sylwia w blond peruce, zajmowała pozycję siedzącą na wysokim obrotowym krześle przed „bandytą”, który lekką jedną ręką ogałacał ją prawdopodobnie z ostatniej stówy tego dnia. Ciekawe, czy oni konstruują te maszyny tak, by prześwietlały klienta jakimiś promieniami rentgena, aby sprawdzić, czy jego kieszenie i portfele nadają się jeszcze do dalszego drenowania, zastanawiał się Dymitr.

Oby bidula zostawiła sobie chociaż ze dwie dychy na hot-doga i dużą kawę na Orlenie, bo będzie wracać do Bolesławca głodna, zażartował w myślach, a kiedy Sylwia kolejny raz odgięła się w tył, wykrzykując „O, nie, znowu mi dychę zeżarł!”, wstał i podszedł prosto do niej, zaczynając realizować swój zamiar pozyskania jej zaufania. Jednak kiedy tylko w jego nozdrza wpadł zapach pociągających damskich perfum, nie mógł już przestać myśleć o tym, że może za zaoferowaną jej pomoc finansową w amerykańskich dolarach, dostanie coś więcej, niż tylko dostęp do zapełnionych półek archiwum bolesławieckiej jednostki wojskowej?

***

Dymitr wreszcie mógł odetchnąć, co też ocierając pot z czoła uczynił. Po kilkuset metrach od minięcia ostatnich zabudowań na jakiejś pomniejszej wylotówce z Bolesławca zwolnił, rozejrzał się i zjechał z drogi prowadzącej do jakiejś dziury zabitej dechami, tuż przed zbudowanym niedawno wiaduktem, po którym poprowadzono nowo powstałą autostradę. Skręcił w prawo na jakąś polną, szeroką drogę. Mimo niskiej prędkości toczące się opony wzbudzały tumany pyłu i kurzu, z czego akurat był zadowolony, bo dzięki temu stan samochodu był częściowo nie do rozpoznania. Auto zbliżało się do sporej wielkości jeziora, które o tej porze i przy panującej temperaturze przyciągnęło kilkadziesiąt osób, pluskających się w chłodnej wodzie albo rozkładających grille z zamiarem zasmrodzenia i zadymienia całej okolicy. Na wodzie próbowało swych sił kilku śmiałków na deskach windsurfingowych, choć akurat tego dnia wiatr zbytnio nie pomagał im w nauce tej nowej, nikomu do niczego akurat tutaj niepotrzebnej umiejętności.

Nie dojechawszy jeszcze do zatłoczonych brzegów zbiornika wodnego, Dymitr zajechał pod sporą kępę drzew i krzewów tak, aby ich cień zasłonił samochód przed bezpośrednim światłem słonecznym i przed ciekawskim wzrokiem wypoczywających na łonie natury tubylców. Zatrzymał audi, wyłączył silnik, wysiadł przez skrzypiące, porysowane z zewnątrz drzwi i pozostawiając je otwarte zapalił papierosa. Obszedł samochód, oglądając jego, dość mocne niestety, uszkodzenia. Naprawdę nie wygląda to najlepiej, ocenił. Reflektory popękane, dawny grill właściwie był bezkształtną masą, pogięta i wybrzuszona maska, lewe lusterko w strzępach jakimś cudem wiszące jeszcze na kilku kabelkach. Nie wiedział po co to robi, ale podszedł, urwał je do końca i wrzucił do wnętrza auta, na puste siedzenie pasażera. Dobrze chociaż, że przednia szyba ocalała, a te budy były niezbyt solidnie wykonane, pomyślał, inaczej o skutecznej ucieczce nie mogłoby być mowy i kto wie, jak potoczyłyby się losy jego i duetu sikorek, zadekowanych na śpiąco w bagażniku.

Kiedy uwolni się wreszcie od podwójnego balastu przed dalszymi działaniami według swojego planu, audi nie będzie nadawało się do ruchu bez zwracania na siebie uwagi. Dymitr pomyślał, że będzie musiał szybko znaleźć jakiś inny środek lokomocji, ale postanowił, że tym razem po prostu coś ukradnie. Nie będzie znów inwestował grubej kasy, żeby kolejny raz poszła w błoto albo na złom. A może uda się odzyskać stare audi z policyjnego parkingu? Trzeba się będzie nad tym zastanowić, a tymczasem pozostanie mu poruszać się tą rozbitą A czwórką jedynie w nocy. O ile oczywiście nadal będą działać potrzaskane reflektory. Kiedy wsunął się do kabiny włączając światła mijania, usłyszał za plecami dźwięk silnika jakiegoś skutera.

Odchylił się, wyprostował i zobaczył dwoje młodych, dość skąpo ubranych ludzi. Jakaś para na oko szesnasto-siedemnastolatków zamierzała prawdopodobnie spędzić upojny wieczór gdzieś w tutejszych krzakach, czy coś w tym rodzaju, bo w koszyku zawieszonym przy kierownicy znajdowało się kilka piw i dwie paczki czipsów. Ech, ta dzisiejsza młodzież, zbulwersował się Dymitr. Robią, co chcą, a gdzie są ich rodzice? Pomyślał, że jakby ich tak tutaj położył dwoma strzałami, a potem schował i przykrył gałęziami ciała i skuter, to ze dwa lata mogliby ich szukać, dopóki lisy czy jakieś inne trupojady nie rozwlekłyby ogryzionych kości po całej okolicy.

Prowadzący jednoślad chłopak, nieświadomy zagrożenia, zatrzymał skuter tuż obok solidnie uszkodzonego audi. Dziewczyna siedząca z tyłu wychyliła się zza chłopaka i pokręciła głową, patrząc na poważne uszkodzenia przedniej części samochodu. Przez otwarty kask z troską krzyknęła do Dymitra:

- Aleś się pan załatwił. Trzeba było sobie rajdów tutaj nie urządzać. Może jakoś pomóc?

Dymitr nie mając chwilowo innego pomysłu na pozbycie się wścibskich dzieciaków, bez zastanowienia sięgnął pod płaszcz, wyjął pistolet i widząc przerażenie w oczach beztroskiej pary, pomachał im bronią jak policjant lizakiem, wskazując, że mają jechać dalej, najlepiej jak najdalej od niego. Chłopak w mgnieniu oka zrozumiał intencje uzbrojonego faceta z blizną, stojącego przy pokancerowanym samochodzie, ponownie uruchomił silnik i na nieco zbyt wysokich obrotach puścił sprzęgło. Skuter mimo sporego obciążenia, wyrwał do przodu. Po kilkunastu metrach tyłem skutera zaczęło rzucać na boki, jednoślad wpadł w poślizg na piachu i po którejś próbie odbijania kierownicą, wjechał prosto do wody w odległości jakichś pięćdziesięciu-sześćdziesięciu metrów od rozbawionego Dymitra. Ten zaśmiał się sam do siebie, kiedy pomyślał, że jeśli się gówniarze nie utopią, to zaraz się pewnie będą rozbierać i suszyć łachy, a chytry plan chłopaka na urokliwy wieczór z ukochaną otrzyma większą szansę na powodzenie. Tym bardziej, że skuter raczej już tego dnia nie odpali.

Wsiadając ponownie do samochodu, nadal się uśmiechał. Ruszając, pstryknął niedopałkiem przez otwarte okno, nie zważając, czy wywoła tym samym pożar wysuszonych traw, czy nie. Poprawa humoru bardzo przydała mu się w tej chwili. Kilkanaście minut wcześniej otrzymał dość solidną dawkę nerwów i emocji, ledwie umykając przed pościgiem jakiegoś policjanta-idioty na motorze i kilku radiowozów. Nie był tego pewien, ale wydawało mu się, że nikogo tam na rynku nie potrącił. Zanim po rozbiciu kilku drewnianych konstrukcji opuścił płytę rynku, kątem oka zauważył, że jedynie ten gliniarz z motoru wydawał się mocno ucierpieć, kiedy nie udało mu się prawidłowo wylądować przed maską jego audi. I dobrze mu tak, głupkowi jednemu.

Klucząc po ulicach miasta tuż po ucieczce ze zdemolowanego rynku, przypadkiem trafił na drogę, którą już wcześniej tego dnia pokonywał, kiedy ta młoda dziennikarska siksa go śledziła. Drugi raz przejechał przez remontowany most, a potem, na końcu ulicy, zamiast skręcić w lewo pod tunel, wybrał drogę w prawo. Była to na szczęście jakaś asfaltowa, choć kręta droga wyjazdowa z Bolesławca. Był przekonany, że mijana po drodze tablica informacyjna miała jakiś błąd literowy, bo zamiast Bolesławiec, stało na niej Bolesławice. Ale być może mu się tylko przywidziało.

Kiedy wyjeżdżał z wyjącego syrenami miasta, zaczął się trochę uspokajać i jak zwykle po silniejszych emocjach zachciało mu się zapalić. I jak zwykle zaczął analizować wydarzenia i myśleć o różnych rzeczach. Na przykład o spotkaniu z Sylwią, na które się umówili po tym, jak spanikowana zadzwoniła do niego dzisiaj koło południa i powiedziała, że musiała urwać się z pracy, bo mieli wizytę jakichś agentów z Warszawy i oni odkryli, co zrobiła. W wielkim zdenerwowaniu mówiła, że teraz boi się wrócić do domu, bo mogą tam na nią czekać, a w jednostce też już się nie ma co się pokazywać. I prosiła, żeby po nią jak najszybciej przyjechał do tej galerii w centrum i zabrał w bezpieczne miejsce. A potem z płaczem w głosie obiecywała, że kiedy tylko wyjadą gdzieś daleko, to już na zawsze zostanie razem z nim. Było to dla Dymitra duże zaskoczenie i przyspieszenie ich niesformalizowanej w żaden sposób relacji, ale w sumie, to kiedy wykona tu swoje zadanie, nie miałby nic przeciwko ich wspólnemu wyjazdowi do jakiegoś egzotycznego kraju. Czy Sylwii spodobałyby się białe plaże na Zanzibarze…?

Wioząc dwie młode i, jak by nie było, atrakcyjne dwudziestokilkulatki, Dymitr zignorował pod względem seksualnym na razie ten fakt i rozmarzył się, myśląc już o kolejnym spotkaniu i wspólnej przyszłości z Sylwią. Z czysto prywatnego i męskiego punktu widzenia wiedział, że ze swoim wyglądem i pochodzeniem nie miałby u niej jakichkolwiek szans, ale wiedza o jej potrzebach i sprytnie rozegrana, inteligentnie poprowadzona intryga, począwszy od ich pierwszego, niby przypadkowego spotkania we wrocławskim kasynie, miała realną szansę na rozwinięcie się w ciekawym kierunku, zwłaszcza po jej dzisiejszym błagalnym telefonie.

Dymitr domyślał się, że fascynacja tej pięknej kobiety jego osobą mogła wynikać po części z możliwości dysponowania przez niego na co dzień pokaźną gotówką, co na każdym kroku starał się jej okazywać, a z czego ona starała się skwapliwie korzystać. Ale miał wrażenie, że Sylwia łyknęła także opowiedzianą jej bajkę o jego wcześniejszym życiu jako tajnego agenta międzynarodowej organizacji, za jakiego od samego początku ich krótkiej, ledwie czterotygodniowej znajomości się podawał. Skutecznie utwierdził ją w przekonaniu, że umożliwiając dostęp pewnego człowieka do archiwów wojskowych, przyczyni się do zapobieżenia groźbie globalnego konfliktu na świecie. Wojny, która mogłaby pochłonąć miliony ofiar, w tym kobiet i dzieci.

Była to naciągana i nieprawdopodobna historia, ale o dziwo, na Sylwię zadziałała. Może nawet bardziej niż zaoferowana jej przez Dymitra zielona gotówka za udział w tej akcji. Sylwia z chęcią towarzyszyła mu nawet w wyprawie taksówką do Środy Śląskiej w celu zakupu poprzedniego audi, które tak głupio potem stracił przez nieprzewidziane komplikacje podczas akcji u tego komandosa w garażu. Chyba jednak musiała w nim widzieć coś jeszcze poza amerykańską walutą i dość szarmanckim podejściem do kobiet, jakie jej od początku autentycznie okazywał.

Nawet nie zauważył, kiedy minęła mu cała droga do obranego celu, wskazywana bezgłośnie przez nawigację w wyciszonym telefonie. Zanim podjechał pod nieczynny hangar z urządzoną wewnątrz wcześniej kryjówką, najpierw powoli i dwukrotnie przejechał w tę i we w tę, oceniając, czy nikt nie kręci się w bezpośredniej okolicy. Powoli chylące się ku zachodowi słońce wydłużało cienie wszystkiego, co tylko odstawało od ziemi. Spory, zacieniony fragment dziko porośniętej łączki po lewej stronie od dawnego wjazdu dla samolotu pozwolił mu ustawić samochód w miejscu, z którego wygodnie będzie mu przenosić swoje ofiary do prymitywnie zaaranżowanej celi w tylnej części hangaru, w pomieszczeniu niegdyś przeznaczonym do przygotowania pilotów, przechowywania sprzętu i wyposażenia technicznego.

Dymitr otworzył bagażnik. Dziewczyny, stłoczone jak sardynki i poskładane jak kobiety-gumy, wyglądały razem dość żałośnie. Ta wydziarana foka z żółtą pokrywką znów zaczęła jęczeć. Ale ta druga, cenniejsza i ważniejsza dla osiągnięcia zamierzonego celu, nadal była nieprzytomna. Może za mocno stuknęła wtedy w szpitalu głową o ścianę? Sprawdził na jej szyi tętno. Było wolne, ale na szczęście wyczuwalne i regularne. Znaczy będzie żyć. Gdyby fajtnęła, nie wiadomo, czy tą drugą dałoby się potem wymienić u rudej na kamień.

Tak naprawdę Dymitr w ogóle nie mógł mieć stuprocentowej pewności, że znajduje się on w jej posiadaniu. Być może zgłosiła się już z nim na policję. Jeśli tak, to jej w tym głowa, żeby teraz go na powrót odzyskać. Inaczej jej doczka może nie dość następnego zachodu słońca. Nie wiedział ile godzin, a może dni będzie musiał tutaj przechowywać te dziewuchy, ale musiał się liczyć z tym, że sprawy znów mogą się skomplikować. Kto wie, czy lisica nie wywinie mu kolejnego numeru, jak z tymi szklanymi podróbkami?

Nie zwlekając dłużej niż to konieczne najpierw wsunął ręce pod pachy dziennikarki. Zaczął od niej, bo nie chciał, by się całkiem obudziła, zanim przeniesie ją do hangaru. Kiedy z dość dużym wysiłkiem wyciągał bezwładne ciało z bagażnika poczuł miękkość obfitych piersi dziewczyny. Przerzucając ją przez ramię, chcąc nie chcąc poczuł to, co mężczyźni czują przy tego rodzaju dotyku. Po chwili niósł ją już dość sprawnie, jak nieco większy worek kartofli i rzucił luźną uwagę w powietrze, bo wydawało mu się, że śpiąca redaktor Żaklina wcale go nie słyszy:

- A może się najpierw jeszcze z tobą zabawię? Sylwia czeka na mnie w galerii, ale przecież o niczym się nie dowie, co nie?

Na te słowa nieoczekiwanie dziewczyna zaczęła wierzgać i mruczeć przez knebel wepchnięty do jej ust. Dymitr nie był przygotowany na to nagłe wybudzenie i nie wzmocnił swojego uchwytu, więc stracił równowagę i razem z nią przewrócił się na trawę. Teraz zadziałały u niego wyszkolone odruchy. W ułamku sekundy okręcił się i usiadł na leżącej na plecach Żaklinie okrakiem. Mimo, że nie musiał tego robić, bo przecież miała unieruchomione nogi i ręce, a usta zaklejała jej taśma, zacisnął jej ręce na szyi. Przerażona Żaklina zauważyła w oczach swojego oprawcy szaleństwo i amok. Po chwili, kiedy traciła już oddech i zapadała się w ciemną przepaść, usłyszała jeszcze:

- Nie rzucaj się, skarbie, bo nie masz żadnych szans. A tak właściwie, czy ty mi jesteś do czegokolwiek potrzebna? Potrafisz mnie jakoś przekonać, że nie warto marnować czasu, aby cię zabić?
--------------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Konopna Tunbergia niezalogowany
14 kwietnia 2021r. o 1:43
~Ceglasta Kalmia napisał(a): Jestem fanem Waldka - twardy chlop! Troche widze w nim siebie... no moze juz nie te lata ;) Taki ja dziesiec lat temu, to tak.
Bolek tez twardy, ale ta Julia go zmiekcza... czy Waldek ma jakaś dziewoje tam w Warszawie?
Czy tez ruda?
Mnie sie tez rude podobaja, przybijam piatke Panie M.
Serdecznosci dla autora!!!


Dziękuję za przybicie i oddaję. W dowód wdzięczności za komentarz powyżej też coś więcej o rudych. To przecież tylko pogłoski, że są fałszywe... Czyżby twardy Dymitr mógł być aż tak podatny na zmiękczanie? Ach te kobity.
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~Groszkowa Robinia niezalogowany
14 kwietnia 2021r. o 11:18
Errata, errata, errata
W miejscu:
"Inaczej jej doczka może nie dość"
miało być "dożyć"
Sorry za niedopatrzenie i dziękuję za korektę.
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Niebieskawozielony Jarząb niezalogowany
14 kwietnia 2021r. o 15:47
"Przez wieloletnie zaniedbania ich stan techniczny pogorszył się na tyle, że na przełomie lat 60 i 70-tych ubiegłego wieku podjęto decyzję o ich rozebraniu."

Piedrolenie młotka przy pomocy kotka :) tak to chyba leciało :) w 60-tych latach w tym Hotelu były mieszkania komunalne, rotacja była w nim duża, ponieważ dużo w Bolcu się budowało. Kamienica była w super stanie gdzie był Universal, obok nie zapomniana Restauracja Piast lub Piastowska, za nią na ul. Kościelnej stała wypalona kamienica. Dopiero w 75 roku rozebrali to wszystko.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~Szarobłękitna Laurowiśnia niezalogowany
14 kwietnia 2021r. o 23:18
Od podjęcia decyzji do realizacji to nawet za komuny mijało parę lat. Z prawdą się wiec jakoś nie mija. Dzięki i za ten sympatyczny komentarz.
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).