Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
BolecFORUM Nowy temat
Tylko na Bolcu
24 kwietnia 2021r. godz. 16:12, odsłon: 1803, Bolecnauci/Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 66

Część, w której Kora trafia do weterynarza, a Adam Mleczko śledzi rudą eks-współpracownicę i wspólniczkę Dymitra.
Bokserka
Bokserka (fot. pixabay)

Już jest sześćdziesiąta szósta część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Sześćdziesiąta trzecia część tajemnicy szmaragdu -TUTAJ

Sześćdziesiąta czwarta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Sześćdziesiąta piąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Jak to jest śledzić swoja byłą pracownicę? Adam Mleczko już to wie! Zapraszamy do lektury:


Doktor Mikołaj Kosowski pogłaskał przekrzywiającą zawadiacko głowę bokserkę, poprawił miseczkę z wodą i zamknął jeden z kilkunastu ocienionych kojców dla czworonogów, które zbudował na terenie ogródka przy jego gabinecie weterynaryjnym. Kojce okazywały się bardzo przydatne w przypadkach, kiedy należało zdecydować o zatrzymaniu jakiegoś zwierzęcia na obserwacji z powodu niepewnego stanu zdrowia albo wystąpienia nietypowych objawów. W tej chwili jedynie połowa z dwunastu klatek była zajęta. Zawsze tak było, że w lipcu i w sierpniu ludzie starali się odkładać sprawy zdrowotne swoich podopiecznych na „po wakacjach”, bo dopiero wtedy mogli im poświęcić o wiele więcej swojej uwagi i troski.

Stojący obok, młody i przystojny właściciel sympatycznego czworonoga o pręgowanej sierści, białym krawacie i białych skarpetkach, ukląkł przy ścianie klatki i nie mogąc pogłaskać swojej pupilki, zawiesił jedynie palce na poziomych prętach klatki. W jego oczach doktor Kosowski zobaczył autentyczne łzy. Pomyślał, że człowiek ten musiał być i czuć się dla tej suczki nie jak zwykły opiekun, ale wręcz jak kochający tata. Doktor spotkał już w swojej karierze tysiące podobnych mu właścicieli psów, którzy za swoim zwierzakiem skoczyliby w ogień.

Po wcześniejszym zbadaniu przywiezionej pacjentki ultrasonografem, doktor poinformował Adama Mleczkę, że niestety będzie musiał dla dobra bokserki zostawić ją u siebie. Właściciel suczki opowiedział mu przed badaniem, że przywiózł ją do gabinetu doktora, bo bardzo zaniepokoił się jej stanem. Kiedy wrócił do swojego mieszkania, Kora leżała, była osowiała i często popiskiwała. No i patrzyła na niego takim błagalnym wzrokiem, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widział. Dosłownie jakby prosiła o pomoc.

Badanie wykazało, że psia ciąża jest wyjątkowo mnoga. Narodziny ośmiorga, a być może nawet dziewięciorga maluchów dla suki, która miała szczenić się pierwszy raz w życiu, mogły przynieść pewne nieprzewidziane komplikacje i dlatego doktor Kosowski zalecił, aby zwierzaka zostawić u niego. Adam Mleczko zrozumiał i zgodził się zostawić swoją ulubienicę pod fachową opieką, choć można było zauważyć, że niełatwo my było podjąć taką decyzję.

Kiedy weszli z powrotem do gabinetu, otwartego tego dnia do późnego popołudnia, doktor Kosowski usiadł za biurkiem i wypisał receptę na kilka medykamentów, po czym wręczył ją Adamowi.

- Najlepiej niech pan kupi te leki już dzisiaj. Tym bardziej, że wspomniał pan, że mieszka sam. Potem nie będzie pan miał czasu. Zobaczy pan jakie to urwanie głowy przy tylu szczeniętach – doktor Kosowski podkręcając wąsa udzielał praktycznych porad z uśmiechem na twarzy. – Ale radość i ubaw z ich zachowania wynagrodzi panu potem wszelkie trudy.

- A czy na pewno wszystko z nią będzie dobrze? – Adam rozejrzał się po gabinecie i zauważył w kilku przeszklonych witrynach białe, wypreparowane szkieleciki różnych domowych zwierząt. Pomyślał, że jako żywe zwierzaki wcześniej mieszkały z kimś, kto je zapewne kochał i kto się nimi opiekował. Tak naprawdę pierwszy raz miał zostawić Korę pod opieką obcego człowieka na noc, a może nawet i na kilka nocy.

- Niech się pan na zapas nie martwi. U psów poważne komplikacje porodowe są niezwykle rzadkie -uspokoił go doktor głosem, który naprawdę mógł koić nerwy. Z tego zresztą był w Bolesławcu i okolicach znany, że zarówno swoich pacjentów, jak i ich właścicieli nie zostawiał samych sobie z ich chorobami, problemami i rozterkami.

- Wierzę panu doktorowi, ale nic nie mogę na to poradzić. Związałem się z tym psiakiem chyba bardziej niż z własną matką. A właśnie, będę musiał zadzwonić do niej, jak będzie po wszystkim i przekazać, że mam u siebie nowych lokatorów – zażartował Adam.

- Jasne. W końcu babcia to babcia. A ma pan już chętnych na szczeniaki? – zapytał doktor ze szczerym zainteresowaniem.

- Właściwie to jeszcze nie szukałem. Chciałem poczekać, aż maluchy się pojawią i wtedy dopiero zastanowić się, co dalej.

- Niech pan wystawi ogłoszenia, jak tylko się urodzą – doradził doktor. – A potem, co dwa tygodnie niech pan dokłada nowe fotografie, żeby pokazywać jak rosną i jak się zmieniają. Dla potencjalnych nabywców ważne są najpierw płeć i umaszczenie. Wiadomo nie od dziś, że ci, którzy szukają psów rasowych, najpierw zaglądają w rodowód, a zaraz potem w zdecydowanej większości kierują się wyglądem pieska. Oczywiście nie ma w tym niczego złego. Zgodność ze wzorcem w dużym stopniu bywa gwarancją pewnych pożądanych cech zwierzaka, charakterystycznych dla danej rasy.

- Z jednej strony mogę to zrozumieć – odpowiedział Adam analizując słowa doktora. Położył na biurku koszyk z kocykiem i ulubioną zabawką Kory, które zabrał z jej posłania w mieszkaniu. Chciał, aby jego ukochana sunia miała przy sobie coś ze znanym jej zapachem. – Ale z drugiej, takiej bardziej ludzkiej, to trochę jest nie w porządku, prawda? No, bo co z tymi szczeniakami, co mają coś za małe, nierówne albo nie w tym kolorze? Do schroniska?

- Ma pan całkowitą rację – poparł etyczne wątpliwości Adama weterynarz. – Każde zwierzę, wliczając dwunożnego homo sapiens, jest stworzone po coś i zasługuje na godne życie. Tu często można właśnie rozważać pierwiastek boski i kwestię, po co Bóg uczynił nas myślącymi i jakie miejsce zostało nam na tej ziemi przeznaczone.

Adam zastanawiał się, ile doktor Kosowski musiał widzieć w swoim życiu okrucieństwa i bezduszności, zajmując się porzuconymi, rannymi czy zaniedbanymi zwierzakami. Ile podłości ludzkiej i ile cierpienia musiały znosić niektóre przywożone stworzenia zanim trafiły do tego gabinetu weterynaryjnego. A ilu z nich nie udało się temu wspaniałemu lekarzowi uratować… Paradoksem przyrody i współczesnego świata jest to, że niektórzy ludzie mają mniej ludzkich odruchów niż zwierzęta, którymi powinni się opiekować.

Adam podyktował doktorowi swój numer telefonu, wiedząc, że ten zadzwoni natychmiast, jeżeli tylko zajdzie taka potrzeba. Podziękował, a wychodząc z gabinetu, jeszcze raz poprosił o dobre traktowanie Kory.

- Wierzę że Korcia będzie miała tutaj najlepszą opiekę. Gdyby coś poszło nie tak, proszę samemu decydować, co dla niej najlepsze. Koszty nie grają roli – po tych słowach Adam ugryzł się w język. Słyszał i czytał bowiem opinie, że doktor Kosowski nie prowadzi gabinetu, żeby zarabiać nie wiadomo jakie pieniądze, ale przede wszystkim chce pomagać zwierzętom. – Do widzenia. Będę cały czas czekał na kontakt z pana strony.

- Oczywiście, zadzwonię, kiedy maluchy przyjdą na świat – przyobiecał doktor Kosowski nastawiając ucha na słyszane przez otwarte drzwi, dochodzące gdzieś z centrum miasta dźwięki wielu syren. – Ciekawe co się stało? Jeżdżą na sygnałach od kilku minut jak najęci. A o swojego pieska proszę być spokojnym. Do widzenia.

***

Kiedy Adam wjeżdżał swoim dwudziestotrzyletnim landroverem do podziemnego garażu w nowoczesnym budynku przy ulicy Śluzowej, w którym nie tak dawno nabył narożne i przez to niezbyt ustawne, dwupokojowe mieszkanie na najwyższym piętrze, z pięknym widokiem na wiadukt, czuł jeszcze w samochodzie charakterystyczny zapach psiej sierści. Woził co prawda w aucie specjalne maty zabezpieczające, ale krótkie, ostre włoski i tak skutecznie wbijały się w tapicerkę. Były bardzo trudne do zauważenia, a tym bardziej odkurzenia, więc nawet wożenie drzewka zapachowego nie do końca eliminowało ten problem. Dlatego właśnie swoją ulubienicę woził zawsze tym autem, a nie czerwonym chevroletem camaro, który stał pod przykryciem na drugim z posiadanych przez niego miejsc w garażu znajdującym się pod budynkiem.

Omiecione światłami reflektorów landrovera sportowe auto zakryte było specjalną, bawełnianą plandeką, która podobno miała nie powodować mikrorys na karoserii. Adam uwierzył, kiedy sprzedawca auta i plandeki zapierał się, że inne okrycia przeznaczone dla aut osobowych rysują zewnętrzną, przezroczystą warstwę wielowarstwowego lakieru, którego powierzchnia po kilku latach może po prostu zmatowieć. A przecież, jak wspomniał zachwalający zalety wartej ponad pół miliona amerykańskiej legendy, każdy posiadacz tak wyjątkowego auta z perłowym lakierem lubi, kiedy jest czyściutkie i błyszczy się w słońcu.

Oprócz drogiej plandeki o cudownych właściwościach Adam przy zakupie luksusowego chevroleta dał sobie wcisnąć w salonie jeszcze kilka innych kosztownych, acz całkowicie zbędnych gadżetów, jak choćby czapeczkę ze specjalnym logo, termos z tym samym specjalnym logo czy wreszcie miniaturowy breloczek w kształcie tego właśnie modelu samochodu i to dokładnie w tym samym kolorze. Pieniądze przeznaczone na dziesiątki szkoleń, w których musiał uczestniczyć sprzedawca, na pewno nie były zmarnowane, ale procentowały z każdym wciśniętym przez niego dodatkiem do sprzedawanego pojazdu, wliczając nawet specjalne fluorescencyjne naklejki umieszczone na niektórych elementach nadwozia auta dla nadania mu pożądanego, spersonalizowanego wyglądu i wyjątkowego charakteru. Każdy właściciel tego auta na pewno to doceni, a u znajomych wywoła dreszczyk zazdrości. Niezły był ten gość w salonie, naprawdę niezły. Sprzedałby Beduinom piasek na pustyni…

Adam nie do końca poczuł się wyjątkowym człowiekiem, kiedy wyjeżdżał z salonu tym rasowym sportowcem o sześciolitrowym silniku i 453 koniach mocy. Sprzedawca oferował mu oczywiście mocniejsze wersje silnikowe, ale tutaj akurat nie odniósł sukcesu i nie udało mu się z klienta wycisnąć dodatkowych setek tysięcy złotych na setki dodatkowych koni mechanicznych.

Zakup tak drogiego auta był jedynym zbytkiem, na jaki Adam w życiu sobie pozwolił, a bez którego mógłby się najzwyczajniej obejść, tak jak bez 80-calowego telewizora, którego i tak nie miałby gdzie powiesić. Samochód był jednak spełnieniem jego marzenia jeszcze z czasów chłopięcych. Camaro było jego ulubionym miniaturowym autkiem z kolekcji małych resoraków, która zajmowała aż trzy z sześciu półek jedynego regału w jego pokoju współdzielonym z bratem.

Adam nie do końca poczuł również uszczuplenie swojego konta bankowego po zakupie samochodu swoich marzeń. Od kiedy osiem lat wcześniej, zaraz na początku swojej kariery w wojsku, po zrobieniu zakupów w Kauflandzie na szybko i sposobem „chybił-trafił” wysłał w kiosku kupon totolotka, stać go było na wiele innych, równie drogich rzeczy. Choć według niego większość z tych drogich rzeczy okazuje się potem z reguły nie za bardzo przydatna.

Zawsze był zwolennikiem tezy, że liczy się nie ilość, ale jakość, więc mimo posiadanej siły zakupowej, każdy większy zakup starał się najpierw kilkakrotnie przemyśleć. Jak się człowiek uprze, to i trzydzieści milionów przepuści w kilka miesięcy. Tylko czy to uczyni go bardziej szczęśliwym? Adam starał się dotąd nie myśleć o posiadanych pieniądzach w kategoriach „stać mnie na wszystko” czy „jestem lepszy, bo mam więcej”. Wielokrotnie czytał o ludziach, którzy wpadli w tę pułapkę i roztrwonili majątki szybciej niż bokser nauczy się aportować.

Adam zaparkował landrovera obok zakrytego chevroleta, wysiadł i stanął tak, aby mieć przed sobą oba auta. Łamał się, czy na dalszą część dnia przesiąść się do narowistego, krwistoczerwonego, wyjącego rumaka, czy pozostać w mało rzucającym się w oczy, wysłużonym i podniszczonym aucie terenowym. Szybko podjął decyzję o przesiadce, choć wiedział, że jego nowy środek transportu będzie wzbudzać zainteresowanie na ulicy. Ale jemu nie chodziło o wyprawę na wielki podryw, tylko o możliwość śledzenia bez bycia rozpoznanym przez Sylwię. Oczywiście w przypadku, gdyby udało mu się ją odnaleźć. Adam wiedział, że ona doskonale zna jego terenówkę w kolorze zgniłej zieleni, którą każdego dnia udawał się do pracy.

Po kilku minutach jazdy, pamiętając nazwę ulicy i numer domu z akt osobowych Sylwii przejrzanych w dziale kadr, zatrzymał auto tuż za skrzyżowaniem dwóch ulic na Osiedlu Kwiatowym. Ponad dachami domów widział czerwony dach kościoła, który jako jeden z dwóch nowo wybudowanych w Bolesławcu nie posiadał wysokiej wieży. W lusterku wstecznym Adam widział wjazd na posesję należącą do Sylwii i jej męża. Kilkumiejscowy parking przed ich domem zajmowało kilka całkiem nowych i całkiem drogich aut. Adamowi trudno było ocenić, czy wszystkie należały do właścicieli nieruchomości, bo z tej odległości nie dało się odczytać tablic rejestracyjnych.

Nie minął jeszcze kwadrans, kiedy przy obserwowanym domu stanęła taksówka. Adam obrócił się na siedzeniu, bo z taksówki wysiadła ewidentnie poszukiwana Sylwia. Tylko kolor włosów się nie zgadzał! Aldona miała rację. Sylwia oszukiwała ich nawet pod tym względem.

Taksówka odjechała, a Sylwia rozejrzała się dokoła, weszła przez furtkę i zniknęła w domu. Adam zaczął zastanawiać się, co teraz. Nie miał planu działania, ale nie miał też ochoty nocować w aucie. Na szczęście nie spełniły się jednak jego obawy co do konieczności spędzenia nocy w chevrolecie, bo nie więcej niż po trzech minutach Sylwia wyszła przed dom. Co ciekawe, zdążyła zmienić wierzchnią odzież poprzez narzucenie cieniutkiego sweterka, a na jej głowie pojawiła się czapka z daszkiem. Również buty na wysokim obcasie zamieniły się w białe adidasy. Wyglądała, jakby miała za chwilę pobiec na jogging.

Zamiast jednak zażyć trochę ruchu na świeżym powietrzu i rozpocząć przebieżkę truchtem, włożyła rękę do niewielkiej torebki i musiała nacisnąć tam guzik schowanego pilota, bo mrugnęły kierunkowskazy jednego ze stojących koło niej samochodów. Był to według najlepszej motoryzacyjnej wiedzy Adama Mercedes Vito, ale w wersji do przewożenia osób, z przyciemnianymi częściowo szybami. Sylwia wsiadła do samochodu, uruchomiła silnik i zaczęła wycofywać auto z niewielkiego parkingu. No, to chyba sobie trochę pojeździmy, pomyślał Adam, ciekawy, dokąd to wybiera się prawdziwa, rudowłosa Sylwia takim dużym, prawdopodobnie siedmio- albo ośmioosobowym busem.

Po kilku minutach jazdy zatrzymała się na pustoszejącym już o tej porze parkingu pod marketem Carrefour. Adam jakoś tak nieszczególnie się zdziwił, że pierwszym celem śledzonej Sylwii był bankomat. Dziwił się tylko, że wybrała ten dość mocno oblegany. Chyba nie przejmowała się, że ktoś może ją rozpoznać. Pewnie i tak nikt nie znał jej tutaj jako rudowłosej. Wyraźnie z czegoś zadowolona stała pod bankomatem i wybierała z pięć albo sześć razy grube pliki banknotów. Wyglądało na to, że kiedy wracała do mercedesa jej nabrzmiała torebka mogła być więcej warta niż samochód, do którego po chwili wsiadła. Ciekawe, po co jej tyle pieniędzy?

Drugim przystankiem na drodze Sylwii do nieznanego na razie Adamowi celu był łącznik ulicy Jana Pawła II z ulicą 1000-lecia. Atrakcyjnie wyglądająca, niestety już była, koleżanka Adama z pracy zostawiła mercedesa na jedynym wolnym miejscu parkingu wzdłuż chodnika i po chwili zniknęła w jednej z klatek czteropiętrowego bloku. Czyżby miała tu jakichś znajomych? A może posiadała tu mieszkanie? To wszystko naprawdę było bardzo tajemnicze.

Ta wizyta trwała nieco dłużej niż wypłata pieniędzy w bankomacie. Dopiero dwadzieścia dwie minuty później Sylwia wyszła z klatki, dźwigając sporych rozmiarów tekturowy karton. Niosła go z naprawdę dużym wysiłkiem, a dziwnym trafem jakoś nie napatoczył się żaden rycerski dżentelmen, aby ją w tym wyręczyć. Kiedy dotarła w końcu do vana, z wyraźną ulgą postawiła na ziemi szczelnie zamknięte i zaklejone pudło. Otworzyła boczne drzwi, podniosła pakunek i z trudem wsunęła go na siedzenie.

Po chwili Adam wyjeżdżał już za Sylwią z Bolesławca, drogą wylotową w kierunku Legnicy. Minęli Kruszyn, a potem Tomaszów Bolesławiecki. Ciekawe, dokąd jedzie, zastanawiał się i z niepokojem zauważył, że wskaźnik paliwa w jego samochodzie pokazuje na zapełnienie benzyną mniej niż ćwierć zbiornika. Niedobrze. Jeżeli przejażdżka potrwa dłużej, będę musiał zjechać na jakąś stację benzynową, a wtedy mogę stracić ją z oczu, obawiał się Adam. Może pojedzie autostradą, a tam będzie łatwiej ją dogonić moją bryką, próbował się pocieszyć.

Jeszcze zanim Sylwia wjechała na rondo w Okmianach, zauważył z daleka, że przy pierwszym zjeździe na Wrocław mrugają niebieskie koguty. Koguty pod kogutem, uśmiechnął się Adam pod nosem. Nie wiadomo, czy Sylwia zrobiła to akurat z powodu obecności tej policyjnej kontroli, ale zamiast jechać dalej prosto, skręciła na rondzie w lewo i zatrzymała się w dość długiej kolejce przez lokalem znanej fastfoodowej marki. Widocznie musiała zgłodnieć, ale to się przypadkiem świetnie składa. Zanim ona zamówi żarcie i dostanie swoje zamówienie, ja zdążę zatankować na stacji, ucieszył się Adam.

Kiedy płacił za paliwo pomyślał, że Sylwia chyba dotąd nie zorientowała się, że ktoś za nią podąża. Wydawało się, że ma jakiś określony plan, którego wydaje się ściśle trzymać. Ale jeżeli jedzie na spotkanie z tymi szpiegami, to co? Przecież nie mam żadnej broni, zorientował się Adam. Postanowił, że w takiej sytuacji nie będzie się wygłupiał i nie będzie zgrywał bohatera, próbując kogokolwiek zatrzymywać. Nie ma co ryzykować. Od tego są fachowcy, więc w razie czego trzeba będzie po prostu zadzwonić do brata Bolka.

Po zajęciu z powrotem miejsca na wygodnym fotelu kierowcy, sięgnął po wizytówkę agenta Waldemara Wilczyńskiego i wcisnął ją za krawędź ramki otaczającej ekran systemu multimedialnego. Wyjął telefon, uruchomił bluetootha i aparat nawiązał połączenie z systemem głośnomówiącym w samochodzie. Przestawił auto spod dystrybutora na miejsce parkingowe, z którego miał dobry widok na okienko, z którego wysuwały się raz po raz ręce podające kierowcom wysokokaloryczne potrawy i napoje. Sylwia jeszcze stała w zmotoryzowanej kolejce, ale była już trzecia. Adam wyjął i ugryzł batona z orzechami, którego dorzucił przy kasie do rachunku. Ludzie to się żywią naprawdę na szybko i byle jak, połajał sam siebie w myślach. A potem się dziwią, że chore żołądki, jelita, o wałeczkach na biodrach nie wspominając.

Wreszcie Sylwia podjechała do okienka, opuściła do końca szybę i zaczęła wkładać do samochodu to co było jej podawane. Jeden zestaw, drugi, trzeci… Co jest? Po co jej aż cztery zestawy makjakieśtam? Czyżby miała zamiar nakarmić cały pluton szpiegów? A może tylko dorabia sobie na boku dowożeniem żarcia na wynos?


Czy Adam poinformuje na czas Waldka? Czy Sylwia zauważy, że jest śledzona? Czy Kora urodzi w bezpiecznych warunkach? Jeśli tak, komu przypadną w udziale szczeniaki? Czy Adam uratuje i zauroczy Olę? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów!

Bolecnauta Pan M. pisze, przybliżając nam historie nietuzinkowych bohaterów. Piszcie w komentarzach, co najbardziej podoba się Wam w powieści i która postać jest najbliższa Waszym sercom!

Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 66

~Ametystowa Smagliczka niezalogowany
28 kwietnia 2021r. o 0:49
c.d.
-------------------------------------------
Wypita prosto z kubka z logo miejscowej redakcji portalu internetowego zimna kranówka pozwoliła Julii na szybkie odzyskanie sił i powrót do pełnej przytomności. Waldek z panem Stefanem posadzili ją dokładnie na tym miejscu w kuchni, gdzie siedziała parę dni wcześniej, kiedy przyniosła profesorowi do obejrzenia cenny zielony szmaragd o niespotykanej wadze, wyjątkowym sześciennym kształcie, tajemniczym pochodzeniu i nieznanym przeznaczeniu.

Pan Rybka oprócz wody zaproponował coś na wzmocnienie, ale Julia odmówiła. Waldek, gdyby nie prowadził, z przyjemnością poczęstowałby się za to kieliszeczkiem jakiejś naleweczki, których starszy pan miał poukładanych w rządku równo dziesięć za szybką starej kuchennej witryny. Wszystkie butelki pochodziły z recyklingu po innych alkoholach, a na każdej z nich obok starej etykiety znajdowała się mała karteczka przyklejona taśmą klejącą, informująca o roku produkcji i rodzaju użytych do przygotowania trunku owoców. Człowiek nie wielbłąd, pić musi, przypomniał sobie stare porzekadło Waldek, ale tym razem musiał obejść się smakiem. Dziesięcioma smakami.

Brat Bolka, którego profesor Rybka nie miał okazji uczyć, bo ten nigdy nie był uczniem liceum, nie chciał usiąść przy kuchennym stole. Stał w oknie i patrzył na chylące się ku zachodowi słońce. Przyglądał się jak wygląda podwórko, na którym rozegrały się dramatyczne wydarzenia w garażu należącym do Bolka. Przypomniał sobie także, że jako dzieci niemal co niedzielę przyjeżdżali z rodzicami do dziadków na obiad i biegali razem po murkach albo wisieli na trzepakach, nieraz zdzierając kolana i łokcie do krwi. Bolek częściej nosił plastry, bo był dużo młodszy i jako kilkulatek dużo bardziej gapowaty.

Julia nerwowo potarła kark i upiła ostatni łyk wody z kubka. Wody, o której PWiK od wielu lat zapewnia, że można ja pić bez obaw prosto z wodociągu. Ale to nie z powodu obaw o zakażenie bakteriami Julia czuła się teraz taka roztrzęsiona.

- Jak to nie dała panu tego szmaragdu? Umawialiśmy się przecież, panie profesorze, że trzeba go u pana przetrzymać do jutra, a potem mieliśmy go schować do skrytki w banku – podniesionym głosem wyrażała swoje pretensje do pana Stefana, który siedział naprzeciwko niej i poruszał kciukami wyciągniętych przed siebie, splecionych i opartych o stół dłoni. Wyglądał na wyraźnie zakłopotanego.

- Julia, nieładnie tak krzyczeć na starszych – zrugał ją delikatnie Waldek. – Tak, jak nieładnie przywłaszczać sobie i ukrywać cudzą własność. Są na to paragrafy, moi drodzy…

- Waldek, ale my chcieliśmy przecież… – przerwała mu, próbując się usprawiedliwiać, Julia. Nie dokończyła zdania, opuściła głowę i uparła się, żeby akurat teraz zabrać się za odrywanie odstającego naskórka przy jednym z paznokci. Nie było to łatwym zadaniem z jej dość krótko przyciętymi paznokciami i widać było, że najchętniej użyłaby do tego celu zębów.

- Ależ oczywiście, że mieliśmy to potem oddać. Naprawdę! – Pan Stefan także zdawał sobie sprawę, że nie tak powinno się postępować w kwestiach znalezisk archeologicznych czy historycznych. Sam wielokrotnie pouczał innych, że to co w ziemi, należy do państwa.

- Dobrymi chęciami piekło wybrukowali – mentorski ton Waldka był do niego niepodobny i brzmiał trochę sztucznie. – Ale teraz to nieważne. Póki co, nic nie widziałem i nic nie słyszałem. Najpierw trzeba myśleć o bezpieczeństwie Oli, a potem będziemy myśleć o konsekwencjach, zgoda?

- Zgoda… – przytaknęli w tym samym momencie winni przestępstwa wspólnicy.

- No to gdzie jest teraz ten kamień, panie Stefanie? – Waldek odwrócił się od okna, podszedł do stołu i szeroko oparł rękami o blat, jakby go chciał za chwilę oderwać. W tej pozie szybko wszedł w rolę detektywa.

- Ano, twoja córka Ola nie wyjęła go z bagażnika i nie dała mi go – pan Stefan patrzył Julii prosto w oczy. – To, co miałem zrobić, siłą jej go zabrać? Tak po prostu?

- Myślisz, Julia, że tak po prostu, ten kamień nadal może być w bagażniku samochodu Oli? Czy to możliwe, że kilkadziesiąt milionów być może leży teraz na jakimś parkingu pod szpitalem? – Waldek sam nie mógł uwierzyć w niefrasobliwość swojej bratanicy. W nerwach pozwolił sobie na dyskryminującą uwagę. – Wyobraźnię chyba musiała odziedziczyć po tobie. W końcu to też kobieta.

- Wypraszam sobie, Walduś! A wy z Bolkiem to co, kurde felek? – Julia starała się nie pozostać dłużna. – Jeden lepszy od drugiego. Same tajemnice, obrażanie się, wypominanie i czort wie, co jeszcze tam z tej waszej mrocznej przeszłości pozostało wam w głowach. Fajna mi rodzinka. Rambo i Agent 007… Z wami to nigdy nie wiem, czy mówicie prawdę, czy znowu serwujecie mi jakieś ściśle tajne przez poufne. Znaleźli się, szpieg i komandos, cholera!!!

- Ło, matko! Ale mi się teraz oberwało. Ajajaj, aż mi uszy zapłonęły! – Waldek otwartymi szeroko oczami spojrzał na profesora Rybkę, próbując dotrzeć do jego pokładów męskiej solidarności. – Tym babom to jednak w stresie ewidentnie coś się robi nie tak. Skup się, dziewczyno. Córkę ci porwali, nie dociera to do ciebie?! Wyżalisz się na Bolka albo na mnie kiedy indziej…

- Jak to porwali?! Z powodu tego kamienia? – poważnie przestraszył się pan Stefan. – Julia, o co chodzi? Co myśmy znowu najlepszego narobili?!

- Pan nic złego nie zrobił. A Julia i owszem – zaczął wyjaśniać zagmatwaną sytuację Waldek. Postanowił pokrótce opisać całą historię panu Stefanowi, chociaż nie mógł wiedzieć, że pewna część tych faktów jest już panu profesorowi znana z ust Bolka i samej Julii. – Z ramienia mojej instytucji prowadzę obecnie ciekawe i dość nietypowe śledztwo. Niech pan sobie wyobrazi, że jacyś ludzie ze starych wojskowych akt dowiedzieli się, że Bolek i Julia jeszcze w liceum buchnęli z wojskowego transportu pewną skrzynkę, którą ukryli gdzieś w lesie za dawnym Waldschloss. Po latach rozłąki, jakimś przypadkiem nasza zakochana para spotkała się znowu i umyślili sobie, że tą zakopaną skrzynkę odszukają i odkopią, żeby dorwać się do jej cennej zawartości…

- Nie umyśliliśmy. To ja Bolka do tego namówiłam – swym wtrąceniem przyznała się do winy Julia. Zżymała się w sobie, ale postanowiła nie przerywać Waldkowi po każdym zdaniu. Albo i częściej. – Ale nie wiedzieliśmy, co jest w środku, zanim tego nie zabraliśmy do jego samochodu.

- No i ci tajemniczy i zdecydowani na wszystko ludzie… – kontynuował Waldemar ignorując wyjaśnienie Julii. – … jakimś sposobem zorientowali się, że Julia z Bolkiem bawią się w poszukiwaczy skarbów. Po leśnej wyprawie musieli ich zapewne śledzić i stąd właśnie niezapowiedziana wizyta i bijatyka w garażu Bolka, w trakcie której chłopak niemal otarł się o śmierć. A co robi nasza Julia? Zamiast oddać, co do niej nie należało, to jak zwykle musiała zrobić po swojemu. „Ale będę bogata!” pomyślała sobie ruda chytruska i próbowała wcisnąć bandycie nieudolną szklaną podróbkę.

- Dzięki ci bardzo! – zaprotestowała Julia. – Nie próbowałam, tylko sam ją znalazł w walizce, którą ukradł z mojego domu. Prawdziwy kamień odjechał razem z Olą i profesorem…

- No i przy okazji omal nie wyprawiłaś na tamten świat swojego wujka. To zaraz po Bolku ofiara numer dwa – Waldek pokazał dwa palce, kciuk i palec wskazujący. Spojrzał na Julię, która w myślach musiała na szybko coś policzyć i chyba przestraszyła się, że w dalszej części opowieści Waldkowi szybko zabraknie palców. Marną pociechą była myśl, że miał przecież jeszcze drugą rękę.

- Jedziemy dalej. Trzecią ofiarą… – Waldek nie chciał odginać samego środkowego palca, aby nie wyszło, że jest wulgarny, więc zamiast tego szybko wytłumaczył. – … mogłaś być ty, lecz zostałaś potraktowana jakoś podejrzanie delikatnie. No, ale niech tam. Być może pomyśleli, że gdybyś odwaliła kitę, to już w ogóle nie dowiedzieliby się, gdzieżeście skitrali ten klejnot. Więc postanowili, że podasz im tą informację dobrowolnie, zachęcona groźbą pozbawienia życia twojej córki. Tak było? Czy może się mylę?

- No, z grubsza…

- No więc, z grubsza ten uzbrojony facet nagle wpada do szpitala. Na monitoringu widać, jak wynosi z budynku porwaną, nieprzytomną Olę na własnych plecach. Tak naprawdę nie wiemy w jakim ona jest stanie. Ale ponieważ bandyta będzie chciał iść na wymianę, doświadczenie podpowiada, że na razie Ola jest mu potrzebna żywa. To mamy już czwartą osobę, która ucierpiała… – Waldek przytrzymał mały palec prawej ręki, pokazując tym samym wszystkie pozostałe cztery odgięte i wyprostowane. – Teraz robi się coraz ciekawiej. Niech pan sobie wyobrazi, że zanim ten kiler zapakował Olę do bagażnika swojego auta, kilkoma ciosami powalił dwóch krótkoszyich byczków, którzy być może w ludzkim odruchu ruszyli dziewczynom na pomoc…

- Chyba dziewczynie – pan profesor jako uważny słuchacz, szybko wychwycił tę drobną nieścisłość.

- Dziewczynom. W bagażniku widać na nagraniu drugą ofiarę porwania. Podkomisarz Kamiński coś mi wspomniał o jakiejś uprowadzonej redaktorce i to by się chyba zgadzało. To musiała być ona. Na razie nie wiadomo jeszcze, jak do tego doszło, lecz w tym momencie nie jest to takie istotne. Dobra, no to mamy ofiary numer pięć, sześć i siedem – Waldek musiał w tym momencie uruchomić drugą rękę. Ocenił, że zostały mu tylko trzy palce do liczenia poszkodowanych w całej tej aferze. – Kurczę, Julia, ile masz wolnych palców?

- Razem z panem Stefanem będziemy mieć jeszcze dwadzieścia… – Julia próbowała zażartować, choć nieśmieszny był akurat ten żart. Ugryzła się w język. Chyba Waldek nie dojdzie powyżej dziesięciu? A może jednak…?

- Ale, ale – Waldek uniósł do góry obie dłonie z siedmioma rozpostartymi palcami. – Zapomniałem, że zanim porywacz młodych dam wyniósł Olę jak worek ziemniaków, na klatce schodowej spotkał się twarzą w twarz z prokuratorem nadzorującym śledztwo w sprawie napadu na Bolka. Było krótkie pif, paf i oto mamy ósmą ofiarę, w tym drugą postrzeloną. Na szczęście podziurawiony prokurator szybko trafił na stół operacyjny, więc ma duże szanse, że wyjdzie z tego bez większego uszczerbku.

- A o mnie wie ten łobuz? – wtrącił się zaniepokojony pan Rybka. – Czy ja też miałem albo mam szansę dołączyć do grona pokrzywdzonych?

- Sądzę, że nie wie. Inaczej już leżałby pan w szpitalu. Ale w jakim stanie, to zależałoby od tego, czy miałby pan ten kamień u siebie, czy tylko potrafił wskazać miejsce jego przechowywania – Waldek odpowiedział na pytanie profesora najlepiej jak umiał.

- Waldek! To było niedelikatne! – Julia patrząc na niedoszłego szwagra zmarszczyła czoło.

- Ale to prawda! – wzruszył ramionami Waldek. – Gdyby ten Jacenko dostał kamień od razu, mógłby pana kropnąć, żeby nie zostawiać świadka. No ale gdyby pan tylko wiedział, gdzie go należy szukać, to szanse na nieco dłuższe pozostawanie wśród żywych faktycznie miałby pan większe...

Pan Rybka zajrzał do pustego kubka Julii. Wstał od stołu i trzęsącymi się rękami wyciągnął z witryny pierwszą z brzegu nalewkę, odkręcił ją i pociągnął łyk prosto z butelki.

- Waldek, no przestań już… Zobacz, jak pan profesor się przez ciebie zdenerwował…

- To za dużo jak dla mnie… – szeptał do siebie pan Stefan, cały czas stojąc przy witrynie plecami do swoich gości. Również drugi łyk smacznego, słodkiego alkoholu z pewnością nie miał mu służyć do delektowania się jego smakiem i aromatem. Po trzecim łyku i kolejnych rozważaniach dokonywanych w swojej głowie, musiał uznać, że przydałaby się jakaś boska interwencja. – Matko boska, co myśmy narobili. Po co nam to było. Żeby na starość iść do więzienia, kto to widział…

- No właśnie – Waldek jakby nie zdawał sobie sprawy, że nie każdemu należy walić prawdę prosto z mostu. W styczności z wszelkiej maści zdrajcami, szpiegami i oprychami nie musiał się dotąd zbyt często wykazywać delikatnością czy dyplomacją. – A najgorsze, że spodziewam się, że wkrótce będę mógł odginać kolejne palce. Być może nawet ktoś zginie. Obym nie wykrakał…

- Waldek!!!

Butelka spadła na podłogę i potoczyła się pod witrynę, z chlupotaniem ulewając przez szyjkę przy każdym obrocie ciemny, różowawy płyn. Julia nagle wstała, odsuwając krzesło, które wywróciło się z hukiem. Rzuciła się do pana Stefana, ponieważ jego głowa nieprzyjemnie mocno uderzyła przy upadku o jedną z czterech wystających nóg podpierających witrynę. Uklękła przy nieprzytomnym i delikatnie włożyła dłoń pod jego głowę, próbując ocenić, czy nie nastąpiła aby utrata oddechu. Pod siwymi włosami poczuła wilgotną plamę. Wysunęła rękę spod głowy staruszka. Jej palce były oblepione gęstą czerwonawą cieczą. Roztarła kleistą substancję palcami i powąchała, po czym odetchnęła z ulga. To była nalewka.

- Co z wami, ludzie! – Waldek wydawał się być zbulwersowany ale i skonsternowany jednocześnie. – To teraz tak na przemian będziecie mdleć?

- Zadowolony? – Julia była prawdziwie wściekła na zdziwionego całą sytuacją Waldka. Chyba jeszcze bardziej, niż przy pierwszym wybuchu złości na braci Wilczyńskich. – Dzwoń po pogotowie! Masz swój dziewiąty palec…

***

Ani Julia, ani Waldemar Wilczyński jeszcze nie wiedzieli, że pan Stefan stał się w ten sposób nie dziewiątą, ale już dziesiątą ofiarą aktywności będącego na usługach obcych służb Dymitra Jacenki. Dziesiątą, ponieważ w zasadzie plecy i kilka innych części ciała aspiranta Hieronima Świgonia wymagały dość pilnej interwencji medycznej, najlepiej w jakimś gabinecie zabiegowym, a jeszcze lepiej w szpitalnej izbie przyjęć. Ale sam poszkodowany z uporem maniaka twierdził, że nic mu nie jest i żadna kość na pewno nie jest u niego złamana. Hieronim był i owszem załamany, ale wyłącznie przez nieudany pościg. Mimo namawiania przez kilka osób, aspirant odmawiał przewiezienia do szpitala, pozwalając jedynie przybyłym na bolesławiecki rynek ratownikom na opatrzenie jego obrażeń na miejscu.

Wezwane przez podkomisarza Kamińskiego, na prośbę jeszcze wtedy zmotoryzowanego Hieronima, ambulanse, szybko pojawiły się na zdemolowanym, improwizowanym na czas Święta Ceramiki, targowisku, a obecnie smutnym pobojowisku. Medycy natychmiast zajęli się kilkanaściorgiem mniej lub bardziej poszkodowanych przypadkowych przechodniów oraz kilkoma osobami, będącymi przedstawicielami zarówno obsługi, jak i wystawców, które uciekając w popłochu ucierpiały w wyniku akcji godnej najlepszych filmów sensacyjnych. Na szczęście ich obrażenia, skaleczenia, czy stłuczenia od fruwających elementów motocykla i latających desek nie wymagały przewożenia do szpitala, a jedynie plastrów i podania zwykłych leków przeciwzapalnych i przeciwbólowych.

Strażacy dogaszali płonące resztki rozbitego motocykla blokujące wlot w ulicę Prusa, zbierali jego szczątki i zabezpieczali rozbite szkła okolicznych witryn sklepowych. Próbowali tez pozbierać na stertę porozrzucane elementy budek kupieckich. Zniszczenia drewnianych stoisk były na tyle duże i poważne, że jeżeli impreza miałaby się odbyć bez zakłóceń, w zasadzie konieczne byłoby odbudowanie ich w całości. Pomiędzy zalegającymi wszędzie szczątkami oraz krzątającymi się strażakami i ratownikami krążyli fotoreporterzy, dziennikarze i kamerzyści wszystkich trzech stacji telewizyjnych. Transmisje podobno szły na żywo i wiele dzieciaków, które pojawiały się znikąd, wbiegało w obraz kamer machając do anonimowych dla nich widzów, przygotowując się w ten sposób do przyszłych ról gwiazd ekranu bądź celebrytów. Informacje o Bolesławcu momentalnie pojawiły się na paskach i w okienkach „Pilne!” najważniejszych ogólnopolskich programów telewizyjnych, sugerując, że być może nawet doszło do zamachu terrorystycznego.

Na pewno nie była to wymarzona promocja dla Bolesławca, jakiej mógłby sobie zażyczyć udzielający akurat wywiadu prezydent miasta. Jak zwykle nienagannie uczesany i ubrany w garnitur stał blisko kręconych schodów prowadzących na piętro Ratusza, otoczony przez grupkę dziennikarzy i gapiów. Raz po raz między wypowiedziami odbierał jakieś telefony. Zapewne docierały do niego zbiorcze informacje od podległych mu osób, które w trybie pilnym zbierały dane na temat możliwości bezpiecznego kontynuowania przygotowań do Święta Ceramiki. Odwołanie tej ważnej, popularnej imprezy byłoby poważnym ciosem finansowym i wizerunkowym dla miasta, a żaden włodarz nie chciałby dopuścić do takiej porażki lokalnych władz.

Ktoś puknął w ramię siedzącego na ocalałej ławce i opatrywanego aspiranta Świgonia. Zarówno jego ubranie jak i plecy przedstawiały tragiczny obraz, ale Hieronim naprawdę zdawał się nie czuć pieczenia środków dezynfekujących aplikowanych na poważne otarcia jego skóry. Skupiony na myśleniu o losie porwanej dziewczyny, która zawróciła mu w głowie, a z powodu grożącego jej niebezpieczeństwa wciąż zaprzątała jego myśli, odwrócił się. Obok stał Kamil, kolega Żakliny, z którym nie tak dawno widział się w redakcji.

- Ale jaja. Wracam sobie po robocie spokojnie do domu. Mam ochotę na zimnego loda, więc wpadam na rynek popatrzeć przy okazji jak idą przygotowania na Święto Ceramiki, bo wiem, że trzeba byłoby coś na ten temat skrobnąć i wrzucić w njusa. Kupuję dużą porcję, siadam przy stoliku, zajadam łyżeczką i patrzę, a tu jakiś wariat na wyjącym ścigaczu śmiga za wariatem w samochodzie. Nagle ten motor najeżdża na jakąś dechę i startuje do lotu. Już myślałem, że poleci w niebo jak ten rower z kosmitą w filmie „E.T.”, ale nie. Grawitacja okazała się jednak silniejsza. Motor spada i pierdu na bruk – przy tym zdaniu Kamil pokazał opadającą dłonią lot koszący aeroplanu. - Aż się lodem zakrztusiłem, bo myślałem, że z bajkera będzie miazga. A tu proszę, cud! Pan aspirant cały i prawie nietknięty! Szkoda, że nie zrobiłem zdjęć. Ale na pewno napiszę jakąś wzmiankę o pana akrobacjach. A ze zdjęciem coś wymyślimy albo spreparujemy na bazie jakiegoś gotowca…

- Kamil, wiesz co? – Hieronim obdarzył Kamila błagalnym wzrokiem. - Nie terkotaj tyle, chłopie, bo mnie głowa rozboli. Lot był przedni, nie powiem. Tylko lądowanie muszę jeszcze trochę potrenować. Na szczęście kask mnie uratował. Jak tam moje plecy?

- Lepiej… - Kamil spojrzał na podartą garderobę aspiranta. Uniósł brwi i pokręcił głową.

- To dobrze, że lepiej… – odzyskał na moment pozytywne myślenie Hieronim.

- Lepiej… nie pytać – sprostował młody redaktor. Mimo wszystko uśmiechnął się. – Ale do wesela się zagoi, tylko nikt pana nie pochwali i przez jakiś czas po plecach nie poklepie za ten rozwalony motocykl.

- Ślubu to ja zbyt szybko akurat się nie spodziewam. Najpierw trzeba znaleźć sobie odpowiednią kandydatkę na żonę…

- A ja myślałem, że już pan znalazł – mrugnął okiem Kamil. – Widziałem, jak Żaklina na pana patrzy. Wiem, że jest akurat chwilowo stanu wolnego. Ale nie będę robił panu konkurencji.

- No, obecnie to raczej niezbyt wolnego. Nachyl ucha, Kamil – poprosił aspirant konfidencjonalnym tonem. Kamil zbliżył głowę do aspiranta, tak aby ubrany w czerwoną koszulkę ratownik nie dosłyszał tego, co policjant miał mu do powiedzenia.

- Powiem ci coś, ale to tajemnica śledztwa – mówił szeptem Hieronim. – Pamiętaj, jak komuś piśniesz słówko, będę musiał cię przymknąć i będziesz w pierdlu wydawał gazetkę.

- Morda w ciup aż po grób – zarzekał się Kamil udając, że zapina wargi zamkiem błyskawicznym, wydając przy tym całkiem realistyczny dźwięk „bzzzyyt”. Aspirant rozejrzał się zanim przekazał Kamilowi następną informację.

- Żaklinę porwano, a ten co uciekał miał ją w bagażniku – zdradził mu Hieronim, a następnie nieco podniósł głos. - Będę potrzebował twojej pilnej pomocy.

- Mojej? A na co ja mógłbym się przydać? – Kamil otworzył szeroko oczy, być może przerażony losem redakcyjnej koleżanki, a być może dopatrując się w tym swojej szansy na zaimponowanie szefostwu i wypłynięcie na szersze dziennikarskie wody.

- Wrócisz teraz migiem do redakcji i wygrzebiesz jakieś wyraźne, aktualne zdjęcie Żakliny. Tylko pamiętaj: zdjęcie samej twarzy, gamoniu. Żebyś mi się nie wygłupiał w jakimś fotoszopie – Hieronim ostrzegł młodego dziennikarza. – Dasz artykuł „Poszukiwana” albo „Zaginęła” z tym właśnie zdjęciem. Wielkie zdjęcie, wielkie litery i do tego krótki opis. Wiesz zresztą jak to się robi…

- No, wiem o co chodzi. I myśli pan, że jej tym pomożemy? – spytał Kamil.

- Na pewno nie zaszkodzimy. A być może ktoś gdzieś ją zauważy przez te jej włosy? – zadał retoryczne pytanie Hieronim.

- Co racja to racja. Ona akurat rzuca się w oczy… To będę leciał. W tym wypadku im szybciej, tym lepiej, co nie? – Kamil odwrócił się i zaczął odchodzić.

- Poczekaj, Kamil. To nie wszystko – Hieronim podniósł rękę, jakby usiłował użyć mocy rycerza Jedi, aby zatrzymać Kamila w miejscu.

- Słucham? – Kamil zrobił dwa kroki do tyłu i ponownie spojrzał na obolałego policjanta.

- Widziałeś to auto, które ścigałem? – spytał Hieronim.

- Każdy widział, ale pewnie nie każdy zapamiętał. Pana podniebne ewolucje skutecznie odciągnęły uwagę widzów spektaklu od tego detalu – uśmiechnął się Kamil, rozkoszując się zapewne złożoną konstrukcją wypowiedzianego zdania i bogactwem użytych figur stylistycznych. – Czarne audi A4 w wersji kombi na takich specyficznych, pełnych alufelgach, przyciemniane szyby, dużo chromowanych dodatków.

- No, no spostrzegawczy jesteś, młody człowieku – z podziwem zauważył Hieronim. – Poszukasz jakiegoś zdjęcia podobnego audi do tego, które widziałeś. I zamieścisz drugi wpis. Też z napisem „Pilne” albo „Uwaga!”, że Policja poszukuje niebezpiecznego przestępcy, który porusza się takim audi o numerach…. yyyy… Kurde, nie pamiętam. Poczekaj.

Aspirant pogrzebał w wewnętrznej kieszeni marynarki. Potem w drugiej. No przecież miał gdzieś schowany ten swój notes. A w notesie miał zapisane numery tablicy audi kupionego w Środzie Śląskiej. Ale notesu już nie miał. A razem z nim nie miał tych numerów. Gdzie jest notes? Może wypadł podczas upadku? Obmacał wszystkie kieszenie ponownie, ale tym razem dokładniej i głębiej. Cholera jasna! Nieźle musiało mu poszarpać marynarką podczas upadku, bo obie sprawdzone kieszenie były dziurawe!

Trzeba w takim razie zadzwonić do Kamińskiego. On też ma te numery rejestracyjne. Ale gdzie telefon? Też wypadł z marynarki? Nie! Hieronim przypomniał sobie, że był przymocowany do kierownicy Hayabusy. No jasne, pewnie poszedł w drzazgi razem z motocyklem! No i co tu teraz zrobić? Ani notesu, ani telefonu. Dobrze, że chociaż dzięki kaskowi uratowały się naprawione przez Żaklinę okulary…

Nieco zrezygnowany swoimi chwilowymi niepowodzeniami, zwrócił się wreszcie do czekającego na dalsze dyspozycje młodego redaktora w dredach.

- Ostatnia prośba, Kamil. Skocz i poproś tu któregoś z policjantów z radiotelefonem na ramieniu.
-----------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~Konopny Wiciokrzew niezalogowany
28 kwietnia 2021r. o 10:57
Prawidłowe słowo to "pierdut"
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).