Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
Tylko na Bolcu
8 maja 2021r. godz. 17:26, odsłon: 2404, Bolecnauci/Bolec.Info

Tajemnica szmaragdu - odcinek 70

Część w której Romciu i Boguś wiozą skrępowaną Olę na wózku, a redaktor stara się pozyskać informacje.
Hangar
Hangar (fot. pixabay)

Już jest siedemdziesiąta część naszej bolesławieckiej powieści w odcinkach!

Sześćdziesiąta siódma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Sześćdziesiąta ósma część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Sześćdziesiąta dziewiąta część tajemnicy szmaragdu - TUTAJ

Czy Sergiusz połamie redaktorowi ręce? Zapraszamy do lektury:


Jadąc taksówką na umówione z Sergiuszem spotkanie w kierunku opuszczonych od kilku lat magazynów znajdujących się na końcu ulicy Staroszkolnej, które wkrótce miały ustąpić miejsca kolejnej galerii handlowej, redaktor Skrętkowski stwierdził, że lek przeciwbólowy zaczął jednak w pełni działać, bo ból barku i ramienia wyraźnie się zmniejszył. Wykorzystał ten moment ulgi i przejrzał w smartfonie wpisy na portalu, dla którego od kilkunastu lat pracował i który bez niego prawdopodobnie nie byłby tak znany w Bolesławcu i okolicach. Ludzie zawsze będą łaknąć sensacji.

Najświeższy artykuł ze zdjęciem jakiegoś pilnie poszukiwanego bandyty, zapewne przesłanego do redakcji przez Policję, został zamieszczony już po zwyczajowej godzinie zamknięcia redakcji. Redaktor zastanawiał się, kto mógł pracować tego dnia po godzinach. Odszukał autora tekstów. To Kamil. Jasne, że on.

Przypomniał sobie, że sam mu kazał zostać w biurze nieco dłużej. Po zdobyciu ciekawych, jak się spodziewał, informacji na temat ofiary bandyckiego napadu na ulicy 1 Maja, miał mu wysłać materiał do publikacji, ale niestety został nakryty na gorącym uczynku i musiał salwować się nieszczęśliwą w skutkach ucieczką. Niestety, nie opanował jeszcze sztuki przenikania przez zamknięte drzwi, choć w jego zawodzie akurat ta umiejętność bardzo by mu się przydała. Obiecał sobie, że do szpitala wróci później, bo przecież lek na pewno przestanie działać, zanim pęknięty obojczyk się zrośnie. Jeśli będą pytać czemu wyszedł, powie, że po zastrzyku dostał małpiego rozumu i nie myślał racjonalnie. A, co! Niech się czepią tej wrednej siostrzyczki, że wybrała nieodpowiedni lek albo za dużą dawkę.

Zapłacił taksiarzowi gotówką i wysiadł. Rozejrzał się i stwierdził, że prace rozbiórkowe na terenie tej ogromnej nieruchomości musiały się zacząć jakiś czas temu, ale główne budynki jeszcze stały. Na razie rozbierano zdaje się elementy zewnętrzne i instalacje. W budynkach nie było już też okien ani drzwi. Same mury jak zwykle są rozbierane na końcu, bo ich nie da się sprzedać ani nic z nich odzyskać.

Przeszedł go dreszcz, kiedy spojrzał na stojące jeszcze potężne magazyny niedawnej hurtowni alkoholu. Miał nieprzyjemne skojarzenia z tym miejscem z dwóch powodów. Pierwszy to fakt, że podczas wojny na tym terenie znajdowała się filia niemieckiego obozu Gross Rosen, a drugim powodem było nieprzyjemne w skutkach spotkanie z Sergiuszem i jego siepaczami. Na szczęście skończyło się ono dla niego tylko kilkoma siniakami i niechęcią do pchania nosa w sprawy ludzi Sergiuszowi podobnych. Miał nadzieję, że dzisiaj ich pogawędka odbędzie się w bardziej pokojowej atmosferze. Nie po to się przezornie zabezpieczył, składając wydrukowane informacje w pewnej kopercie, w znanej tylko jemu kancelarii notarialnej.

Redaktor zobaczył z daleka zaparkowanego przy jednej z dawnych bram do hali magazynu charakterystycznego, białego jeepa wranglera. Wyglądało na to, że tym razem Sergiusz przyjechał sam. Podszedł od prawej strony do szerokiego jeepa o wielkich, niemalże jak w monster trucku, oponach. Zanim jeszcze zajrzał przez szybę auta, Sergiusz otworzył drzwi pasażera od wewnątrz i zaprosił go gestem do środka. Dziennikarz wsiadł do luksusowo, choć mogło się na pierwszy rzut oka wydawać, surowo wykończonej kabiny.

- Twarzowy zielony garnitur, Gerard! Wojskowy mundur?

- Wiesz, że nie przyszedłem tu rozmawiać o mojej garderobie.

- Wiem, wiem – zapewnił uśmiechając się z lekkim grymasem bólu Sergiusz, na którego szyi widać było świeże blizny po operacji. – Podzwoniłem tu i ówdzie, bo chciałem wiedzieć, u kogo najlepiej zasięgnąć języka w twojej sprawie. Myślałem, że uda mi się namierzyć kogoś z moich starszych przyjaciół. Ale wyobraź sobie, że dzisiaj jakby wszyscy gdzieś wyparowali.

- A może po prostu nie chcą z tobą gadać? Ja im się nie dziwię… – redaktor Skrętkowski ponownie spojrzał na puste okna dawnych budynków magazynowych, jakby sprawdzał, czy Sergiusz nie zabezpieczył się, przybywając razem z jakimś strzelcem wyborowym. Ale chyba za bardzo pracowała mu wyobraźnia. Odwrócił się ponownie do Sergiusza. – Jeśli z innymi gadasz tak uprzejmie, jak ze mną, to każdy może dostać do ciebie awersji.

- A ty znowu swoje. Coraz bardziej niegrzeczny się robisz, wiesz? – Sergiusz wyciągnął paczkę papierosów, ale po chwili namysłu schował ją z powrotem do kieszeni koszuli. 

– Wewnątrz staram się nie palić. - wytłumaczył się. - Klienci potem mówią, że śmierdzi i nie chcą takich aut. A wracając do twojej prośby: wygląda na to, że dzisiaj się zbyt wiele nie dowiemy. Ale zaraz spróbuję podzwonić jeszcze raz. Jak uda mi się kogoś złapać, dam ci telefon, a ty se zapytasz o co tam chcesz, dobra? Kasę masz?

- Najpierw informacje. Co z ciebie za biznesmen?

- Właśnie. Ten wranglerek ci się nie podoba? Tanio oddam – Sergiusz poklepał ręką po kokpicie, jakby chciał pochwalić swojego rumaka za jego posłuszeństwo. Jako handlarz nie lubił marnować czasu.

- Mówiłem, że nie potrzebuję samochodu, ale ty jak zwykle słyszysz tylko to, co chcesz słyszeć – lista zarzutów wobec Sergiusza mogłaby był znacznie ciekawsza i znacznie dłuższa, jeśli redaktor mógłby pogrzebać w swojej pamięci i notatkach.

- Kilka osób mi powiedziało, że podobno szef zarządził mobilizację na jakąś akcję jeszcze tego wieczora. Podobno wybierają się większą grupą do Bolesławca. Cóż, trzeba będzie gdzieś zniknąć na jeden dzień, żeby się przypadkiem wkurzonemu szefowi nie napatoczyć…

- Do Bolesławca? Po co? – redaktor ożywił się, węsząc zaczątek kolejnego tematu. Coś dużo się w tym naszym małym Bolesławcu ostatnio dzieje, pomyślał.

- Nie wiem. Że niby ktoś nie wykonał swojego zadania i przerobił szefa na dużą kasę, czy coś. Nie znam szczegółów. Ale gość, którego szukają jest lepszy niż Rambo. Więc może się zrobić gorąco. Zostawiłem informacje dla kilku jego najbliższych współpracowników, którzy mi, że tak powiem, sprzyjają, żeby oddzwonili, jak będą mogli. Chodzi o tych, no wiesz, tych, co mogą coś tam jeszcze pamiętać sprzed trzydziestu lat, bo tacy cię, myślę, interesują.

Niespodziewanie głośna i wesoła melodia „Kalinka” wybrzmiała z telefonu Sergiusza. Jakżeby inaczej, pomyślał redaktor. Sergiusz odebrał rozmowę.

- Anton, cześć. Dzięki, że oddzwaniasz. Gdzie ty służyłeś przed 93 rokiem? W Pstrążu? A to świetnie. Mam tu kogoś, kto szuka kolegi z tamtych czasów.

***

Romciu i Boguś pachnieli nieprzyjemnie, ale i tak w porównaniu do fetoru pomieszczenia, w którym dziewczyny zostały zamknięte przez faceta z blizną, mogli być wzięci za chwilę wcześniej buszujących po drogerii w celu spryskania się testerami perfum.

Losy ludzi im podobnych jednak nie zawsze wynikają z własnego wyboru. W większości przypadków bezdomność i alkoholizm są skutkiem, a nie przyczyną dramatycznych, pokręconych życiorysów. Młodzi ludzie w swoich planach na przyszłość raczej nie zakładają tego, że w wieku pięćdziesięciu lat będą żyć na ulicy, żebrać o złotówkę pod marketem albo zarabiać na kolejną butelkę wina zbieractwem jakiegoś żelastwa. A potem, kiedy zdarza się coś złego, nikt w odpowiednim czasie nie podaje ci ręki albo ktoś bezdusznie wykorzystuje twoją rezygnację, uległość i łatwowierność. A wtedy szpony uzależnienia wciągają na dobre, z początku mamiąc możliwością zapomnienia o problemach, a na końcu odbierając zdolność racjonalnego myślenia i wiary, że można w ogóle jeszcze zacząć żyć inaczej.

Ola nie wyczuwała ze strony tych, jej zdaniem, życiowych wykolejeńców niebezpieczeństwa, ale nie ufała tym ludziom i uznała, że nie będzie się odzywać. Może wezmą ją za niemowę, to jej wartość rynkowa spadnie? Z kolei, jeżeli faktycznie mają wobec niej jakieś złe zamiary, to niech przynajmniej Żaklina tego nie doświadczy. Na szczęście jej mądra przyjaciółka postała niezauważona w swojej improwizowanej kryjówce. Na pewno się okropnie bała, ale ani nie drgnęła, ani się nie odzywała. Może złomiarze nie będą tacy precyzyjni i nie pomyślą o przeszukaniu zakamarków tej ich improwizowanej celi?

Póki co, nieco zbyt grubo odziani jak na tę porę roku, dwaj przedsiębiorczy poszukiwacze nadających się do spieniężenia skarbów nadal tkwili w miejscu i przyglądali się jej, nad czymś dumając. Wreszcie odezwał się Romcio.

- Boguś, ona wygląda jak siedem nieszczęść… Przecież nie możemy jej tak, k..wa, zostawić, co nie?

Boguś zaciągnął się ostatni raz papierosem, po czym pstryknął niedopałkiem w ciemność.

- Pewnie, że nie. Dawaj pod pachy i na wózek. I pilnuj się przy kobiecie, ty niekulturna pało… Pani wybaczy koledze – zwrócił się już bezpośrednio do leżącej dziewczyny – Dawno nie miał do czynienia z tymi… no… z damami.

- Co ty pier… yhm… znaczy chrzanisz – poprawił się Romciu. – Przecież codziennie gramy w karty…

Amatorzy metali i trunków kolorowych ujęli Olę nadzwyczaj delikatnie pod pachy oraz za nogi i podnieśli. Musieli mieć w swoim fachu sporo doświadczenia nabytego podczas dźwigania różnych gabarytów i ciężarów, bo poszło im to nader szybko i sprawnie. Ola próbowała jeszcze spojrzeć w ciemny kąt, do którego Żaklinie udało się wcześniej dohycać. Wydawało się jej przez moment, że zauważyła iskierki światła odbijające się w jej przerażonych oczach, ale być może było to tylko optyczne złudzenie. Co teraz się z nimi stanie? Skoro ten chrypiący Boguś zwracał się do niej per „pani”, to może nie przepadła jeszcze szansa na ratunek?

Książęta recyklingu wnieśli Olę do wielkiej, otwartej hali o półokrągłym, gęsto żebrowanym sklepieniu. Ola nadal nie miała pojęcia, co to za miejsce. Na jednej z umownych ścian, bo w pomieszczeniu o takiej konstrukcji trudno było odróżnić ściany od sufitu, to znaczy po jej lewej stronie, znajdowały się ledwo jeszcze widoczne napisy, zdaje się po rosyjsku. Drugą z umownych ścian, tą przeciwległą, zdobiły nieco nowsze malowidła, sporządzone zapewne przez współczesnych, wyposażonych w farby w sprayu jaskiniowców, przedstawiające również jakieś napisy i grafiki, ale były one dla Oli zrozumiałe w podobnym stopniu, co cyrylica. Przez chwilę pożałowała, że nie wybrała w ogólniaku jako dodatkowego języka Tołstoja i Puszkina. Wybrała włoski. Chociaż znajomość la lingua italiana przydawała się jej w życiu. Przynajmniej wtedy, kiedy jeden szarmancki Antonio na campingu w Pescici podarował jej „Piekło” Dantego w oryginale i mogli sobie o tym porozmawiać.

- Niech panienka go nie słucha – trzymający nogi Oli i idący tyłem Boguś poczuł się w obowiązku objaśnić niedomagania intelektu kolegi. – On niedawno, ze dwa tygodnie nazad, na łeb upadł. Z wysoka. Wlazł pod taki jeden dach, w Bolesławcu na Staroszkolnej co tam te stare budynki rozbierają i ciął piłką ceownik. Kawał metalu, niezły grosz, mówię panience. Tyle, że dureń na nim siedział. No i po chwili to się wygło, a on spadł. Romuś ma naprawdę twardą łepetynę, tylko trochę hmm… słabo wypełnioną. Tak do połowy gdzieś, albo może i mniej. Może i mu nie pękła od tego upadku, ale od tamtego czasu jakoś tak jeszcze mniej normalnie myśli i gada.

- A najgorzej, że ten ceownik został pod dachem – dodał swoje przemyślenie na temat przeżytej traumy Romcio.

- A nie mówiłem? Wolnomyśliciel.

- To może trzeba było iść do lekarza i zrobić badania? – Ola obiecała sobie milczeć, ale górę wzięły lekarskie przyzwyczajenia. Może powiedzieć im, że jestem medykiem? - zastanawiała się w myślach. Zagadam ich, może jakoś odwrócę ich uwagę i nadarzy się okazja na uwolnienie?

Uprzejmi i nadzwyczaj delikatni sprzątacze świata zdołali wreszcie dotrzeć ze swoim odnalezionym, nietypowym skarbem do ręcznego wózka pozostawionego na zewnątrz. Ola zauważyła, że słońce zbliża się już do linii horyzontu. Rozejrzała się dookoła i coś zaczęło świtać w jej głowie w kwestii lokalizacji geograficznej tego miejsca. Przypomniała sobie film „Mała Moskwa”. Tam też pokazane były takie hangary do… no, do garażowania samolotów wojskowych. Na jakimś dawnym lotnisku. Ale Ola, do niedawna głogowianka i wrocławianka, nie była obeznana w kwestii struktur i rozmieszczenia jednostek dawnej armii radzieckiej na Dolnym Śląsku.

- Do lekarza? Panienka raczy żartować – wyjaśnił Boguś. – Romek prędzej urwałby sobie bolący łeb, niż pozwoliłby komuś się zbadać.

Boguś i Romek położyli Olę na jednej z popękanych, betonowych płyt, w szczelinach których fauna i flora od niemal trzydziestu lat próbowała znaleźć swoje miejsce do dynamicznego rozwoju. Przełożyli kilka pordzewiałych elementów metalowych, robiąc na swoim środku transportu trochę wolnego miejsca. Powstałą w ten sposób pustą przestrzeń po chwili zajęła całą sobą skrępowana młoda dziewczyna. Dokąd oni mnie wloką? - zastanawiała się Ola. Gdyby mieli dobre zamiary, to by przecież mnie rozwiązali, prawda? - pytała sama siebie z myślach, póki co bez nadziei na odpowiedź.

- A po co? I tak nie wyleczą. Chyba że pójdziesz z wypchaną kopertą – Romuś postanowił się wreszcie odezwać i podzielić własną opinią na temat mankamentów publicznej służby zdrowia. Chwycił za rączkę wózka i nie czekając na Bogusia pociągnął, a pojazd z pasażerką potoczył się do przodu. - Nie będę nabijał im kabzy, kur… de blacha.

W tej sytuacji chyba nie ma sensu wspominać o moim wyuczonym zawodzie, pomyślała Ola i postanowiła nie włączać się więcej ani do tej gorącej dyskusji, ani do żadnej innej. Zamiast tego, podczas podróży tym nietypowym środkiem lokomocji, zaczęła obmyślać, jak wybadać nastroje i zamiary swoich drugich tego dnia porywaczy…

- Nie nasza sprawa – Bogusiowi, który szedł obok wózka coś ciągle musiało nie dawać spokoju. – Ale męczy mnie…

- No fakt, mnie też troszeczke suszy… – nie odwracając się pokiwał łepetyną Romcio, którego opłakany stan higieniczny Ola mogła podziwiać jedynie od tyłu.

Boguś na słowa kolegi pokręcił ze zniecierpliwieniem swoją głową. Jego długa, pokryta siwizną broda zatrzęsła się przy tym tak, że Ola obawiała się, czy nie wypadną z niej jacyś lokatorzy. Skarciła się natychmiast za te myśli. Wiedziała, że takie podejście do drugiej istoty ludzkiej jest dalekie od empatii, której powinno się oczekiwać nie tylko od lekarza, ale też od każdego innego człowieka. Lecz jak na razie trudno jej było wykrzesać z siebie większą ilość współczucia dla, chyba pogodzonych ze swoim losem, niegdyś Bogdana i Romana, a dzisiaj nieco zinfantylniałych Bogusia i Romcia.

- Ten, to jak se nie golnie, to z półmózga robi się ćwierć ynletigentem – po raz kolejny Boguś skomentował wypowiedź swojego życiowego kompana.

- Ćwiarteczka byłaby w sam raz – wyglądało na to, że od wysiłku podczas ciągnięcia wózka Romcio mógł mieć problemy ze słuchem.

- Męczy mnie, co panienka tam robiła? – Ola spodziewała się, że w końcu któryś z nich zada jej to pytanie. Dlatego odpowiedź dla nich miała wcześniej przygotowaną. Wydawało się jej, że powinna być odpowiednia.

- Wynajęłam apartament w Hiltonie – odpaliła, ale już ułamek sekundy później pożałowała swoich słów.

Boguś ewidentnie się zasmucił i spuścił głowę, choć nie wydawał się specjalnie urażony. Pewnie wielu ludzi traktowało go na co dzień jak śmiecia, kiedy próbował z nimi zwyczajnie porozmawiać. Trzęsącymi się rękami wygrzebał z którejś kieszeni pomięty kartonik od markowych papierosów, ale zamiast całego papierosa, wyjął z niego jakiś niedokończony niedopałek. Z innej kieszeni wyjął zapałki i po chwili dopalał palonego zapewne przez kogoś niedawno papierosa, którego prawdopodobnie Boguś podniósł z ziemi albo wygrzebał ze śmietnika. Chowając peta do opakowania, prawdopodobnie chciał, aby inni odnieśli potem wrażenie, że stać go było na nową paczkę.

Przez kolejną dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Ola zacichła, bo po swoich ostatnich słowach poczuła się nieswojo, a jej towarzysze byli prawdopodobnie przyzwyczajeni do długich okresów ciszy.

Ola zaczęła się coraz mocniej niepokoić. Dokąd ją wiozą? Słyszała chrzęst opon i czuła drgania wózka od jazdy po mocno wykruszonej, betonowej nawierzchni. Po lewej stronie drogi rozciągała się olbrzymia pusta przestrzeń, która z jej perspektywy wydawała się porośniętym trawą nieużytkiem. Po prawej stronie drogi ciągnął się szpaler wysokich drzew, a za nimi można było zauważyć wyłaniające się maszty reklamowe, jeden z logo Orlenu, a drugi znanej sieci fastfoodów. Wyglądało to zupełnie jakby byli blisko jakiejś autostrady albo centrum handlowego. W sumie to im bliżej ludzi, tym lepiej. Ola odzyskiwała powoli nadzieję, że może nie trafi na żadną galerę z niewolnikami.

- A ja mogę o coś zapytać? – zdecydowała się jednak rozpocząć konwersację. Niepewność coraz bardziej ją frustrowała.

- Czego chce? – Romciowi oprócz intelektu brakowało też znajomości podstawowych zwrotów grzecznościowych.

- Romek, zacichnij – zrugał kolegę Boguś. – Panienka wybaczy koledze brak kurtuly. Słucham?

- Dokąd mnie zabieracie? – Ola zapytała wprost. I tak nie miała nic do stracenia.

- Na tamten cepeen. Zatelefonować po pomoc – spokojnie i uprzejmie wytłumaczył złomiarz. – Tak się złożyło, że nam telefony wyłączyli, bo nie płaciliśmy abonentu.

- Nie chrzań Boguś, przecież nigdy nie miałeś komóry – wtrącił się znowu nieproszony o zdanie Romcio. – A ja miałem kiedyś telefon, wiesz pani? Tylko nie działał, bo wcześnie jakiś tir po nim przejechał.

- Ta, miałeś jedną komóreczkę. W mózgu. Ale ci wypadła, jak wtedy glebłeś… – Boguś musiał być kiedyś naprawdę zabawnym człowiekiem. Wykolejenie nie odebrało mu tej cechy.

- To dlaczego mi nie rozetniecie więzów? Przecież mogłabym pójść sama, na nogach…

- Właśnie, mądralo Bogusiu. Czemu ona jedzie, ty se idziesz, a ja ciągnę? – Romek wydawał się zbulwersowany swoją rolą siły pociągowej. – Zawsze każesz mi ciągnąć wózek, a ja nie jestem koniem ani mułem.

- Pewnie, że nie jesteś mułem. Jesteś osłem. Jak ci kiedyś obiję gębę, Romek, to ci paszcza spuchnie i przynajmniej nie będziesz durnot wygadywał – Boguś pogroził pięścią Romkowi, a potem odpowiedział Oli. – Bo nie mamy ostrego noża po prostu. A takich grubych trytytek nikt nie rozerwie rękami.

- A nie macie może tej piły, co nią przecinacie metale? – Ola próbowała zapobiec dalszej kłótni swoich nowych znajomych, podsuwając im proste rozwiązanie.

- No, nie mamy, niestety. Została zaklinowana w tym ceowniku, co z niego zleciał Romek.

- Co za pech. Bo trochę mnie już bolą nadgarstki i kostki – Ola poruszyła się i zastękała podkreślając swoje niewygody.

- Spokojnie, jeszcze trochę i zaraz dojedziemy. Wytrzymasz, moje dziecko…

Boguś zmienił ton i zamyślił się. Przez chwilę szedł obok wózka zapatrzony przed siebie, po czym wreszcie się odezwał. Ale całkowicie zaskoczył Olę, tym, co powiedział.

- Wiesz, mam córkę. Troszkę starszą od ciebie. Ale nie chce mnie znać. Wstydzi się mnie. Ani męża, ani nawet swojego syna dotąd mi nie pokazała. Mój wnusio ma już cztery latka i dziadka nie widział…

- Przykro mi – Ola nie tylko zastanawiała się dokąd zaprowadzi ich ta droga, ale także dokąd zaprowadzi ich ta rozmowa. Wierzyła, że wszystko co spotyka człowieka, dzieje się z jakiegoś powodu, który wcześniej czy później zostanie ujawniony.

Po kilku chwilach Boguś machnął ręką na Romka mówiąc „Tędy”. Chwycił rączkę wózka i razem z kolegą pociągnęli swój ciężarowy pojazd w prawo, pomiędzy przydrożne drzewa, kierując się już prosto w stronę wielkiego czerwonego logo z głową orła. Widocznie postanowili, że będzie szybciej, jeżeli pojadą na skróty, przez łąkę.

Ola niepokoiła się o los pozostawionej w ciemnym pomieszczeniu Żakliny. Ale mimo, że wydawało się jej, iż przynajmniej z Bogusiem nawiązali nić sympatii i zrozumienia, wolała do czasu dotarcia na stację benzynową nie zdradzać informacji o drugiej skrępowanej lokatorce hangaru . Postanowiła natychmiast tam wrócić, ale dopiero kiedy uwolni swoje ręce i nogi.

Z tymi alkoholikami to w sumie nigdy nic nie wiadomo, przeszło jej przez myśl… I znów poczuła się głupio za swoją nieuzasadnioną i niesprawiedliwą ocenę. Nie ocenia się książki po okładce. Co z niej będzie za lekarz bez krzty empatii? Skąd te uprzedzenia? Może to wpływ środowiska z czasu studiów? A może dotąd była wychowywana trochę pod kloszem, bez styczności z tą drugą, także prawdziwą stroną życia?

Kilka sekund po tym, kiedy zjechali z betonowych płyt, po zniszczonej drodze w stronę hangaru przejechał jakiś osobowy bus z przyciemnianymi szybami. Ciekawe, co ten tu robi na tym odludziu? Na kolejnych, zmotoryzowanych tym razem złomiarzy, raczej to nie wyglądało. Nie ten środek lokomocji.

Dosłownie kilkanaście sekund później, śladem busa, ale z dużo mniejszą prędkością, dosłownie tocząc się, przejeżdżał jakiś czerwony, sportowy samochód, którego silnik wydawał z siebie charakterystyczny, niski , burczący pomruk. Auto naprawdę wyglądało na drogie, ale Ola nie znała się zbyt dobrze na markach samochodów, a już na sportowych w szczególności się nie znała.

Samochód stanął w miejscu, w którym oni chwilę wcześniej zeszli z drogi. Silnik przestał mruczeć, drzwi się otworzyły i ze środka wysiadł młody kierowca. Zobaczył w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie dwóch idących powolnym krokiem złomiarzy i można było przez chwilę odnieść wrażenie, że chce coś do nich krzyknąć, bo podniósł rękę jakby w geście pozdrowienia. Ale najwyraźniej zrezygnował, kiedy zobaczył ciągnięty przez nich wózek wypełniony pordzewiałym złomem.

Ola mogłaby po tysiąckroć przysiąc, że zna skądś tego osobnika. Szukała w myślach tej twarzy, jakby przeglądała album ze zdjęciami kandydatów w agencji matrymonialnej. Mimo przewertowania swojej pamięci dwa razy, ni cholery nie mogła sobie przypomnieć, gdzie i kiedy mogła spotkać tego przystojniaka.


Czy przystojniakowi uda się rozwiązać trytytki Oli? Czy Ola zostanie porwana w celu sprzedania? Czy Dymitr zastanie swoją kryjówkę bez zakładniczek? Czy Julia jeszcze odzyska honor i da radę kogoś uratować? Dajcie znać, jak wyobrażacie sobie dalsze losy naszych bohaterów!

Bolecnauta Pan M. pisze, dzieląc się z nami swoją niesamowitą wyobraźnią! Cieszymy się ze wszystkich Waszych komentarzy! Piszcie, co najbardziej podoba się Wam w powieści i która postać jest najbliższa Waszym sercom!

Kolejny odcinek już w środę w godzinach popołudniowych!

Tajemnica szmaragdu - odcinek 70

~Szaropopielaty Szparag niezalogowany
11 maja 2021r. o 18:31
Pan (a może pani?) (A) dawno temu już spytał/a mnie co myślę o fabule i jakie drogi jej potoczenia mogę sobie wyobrazić. A ja właśnie nie mogę, bo nigdy bym o takim rozwiązaniu nie pomyślała: ach, żeby panów Romcia i Bogusia wpuścić do powieści, a Olę posadzić na taczce... coś tutaj śmierdzi dużym niebezpieczeństwem. W końcu sam Pan M. zapowiedział, że Żaklina będzie mieć okazję odwdzięczyć się Oli za uratowanie życia na wakacjach. To by sugerowało, że panowie złomiarze nie są tak mili, albo, co gorsza i bardziej prawdopodobne, nagle spod ziemi wyskoczy Dymitr i upomni się o swoją zgubę. Czerwone auto sugeruje, że pościg śledzenia się udał i gdzieś tam już kręci się ruda/blond lisica Dymitra. Czy ona sama też już jest groźna, a może rosyjski szwarccharakter czyha za jej plecami? Nie sądzę, żeby nagle wyskoczył ze śmigłowca, albo zmaterializował się z niczego (portal czasoprzestrzenny?). Zastanawia mnie jednakowo kontakt z Sergiuszem. Czy redaktor poinformuje policję i służby specjalne, czy będzie działać na własną rękę (a rękę ma mocno nadszarpniętą... to znaczy, przepraszam, bark) nadwyrężając swoje zdrowie i życie? Znając jego, wybierze to drugie. Wciąż liczę na Julię i Żaklinę w heroicznym boju!
Dużo zdrowia dla autora i pana/i (A), fanka ;)
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~Śnieżnobiała Goryczka niezalogowany
11 maja 2021r. o 19:18
Dziękuję za sugestie, droga Fanko! Skoro kibicujesz Julii, przekonasz się, że warto. Odwagi w gębie nigdy jej nie brakowało. A pomysł z desantem powietrznym... nie przeczę, że chodził (latał) mi po głowie. Stąd poruszenie na szczycie legnickiej piramidy. Kawaleria ABW albo innego CBŚ ma nadjechać, ale wszak wedlug Waldka następnego dnia. Czy aby Dymitrowi teraz nie zacznie się palić pod obuwiem? A czy Sylwię oprócz dużej kasy może pociągać jeszcze większa kasa? No i najważniejsze pytanie. Czy małe żółte polo jest warte więcej niż szpital z parkingiem, na którym stoi?
Pozdrawiam,
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~~Herbaciany Dyptam niezalogowany
12 maja 2021r. o 2:11
c.d.
-------------------------------------------
Dymitr odłożył telefon na blat stołu i przyglądał się wyświetlaczowi, aż nazwa rozmówcy i czerwona słuchawka zniknęły, tak jak jego nadzieja na korzystne dla niego zakończenie całej tej sprawy. Albert starał się jak zwykle być uprzejmy, rzeczowy i elokwentny, ale przecież i tak musiał mu powiedzieć to, co powiedział, bo tacy jak on nie dzwonią, żeby pogadać o pogodzie. Bez ogródek i lojalnie poinformował go, że czas na wykonanie zadania się skończył.

Nigdy dotąd nie znalazł się w takiej kłopotliwej sytuacji, więc nie krył zdenerwowania. Przez chwilę obracał telefon wokół jego osi, co przypomniało mu dawną muzyczną winylową pocztówkę z piosenką „Człowieczy los” kręcącą się na gramofonie, którą kiedyś miał w swojej kolekcji.

„Człowieczy los nie jest bajką ani snem”

Anna German pięknie śpiewała, ale według Dymitra najładniej to po rosyjsku. Z chęcią znów usłyszałby jej cudowne piosenki, jak „Katiusza” czy „Nadieżda”. Piękne czasy. Gdyby tak móc cofnąć się do tamtych dni...

W zasadzie mógł się spodziewać tego telefonu, ale nie przypuszczał, że tamci stracą cierpliwość tak szybko. Zwykle uwijał się z tak prostymi zleceniami w jeden-dwa dni, nie licząc okresu przygotowania do akcji. A tutaj już piąty dzień bawi się z robotą, a sprawy nadal się wydają komplikować. Najpierw przez rzucającego rowerami szalonego komandosa, a potem przez tę cwaną babę, której wydawało się, że nikt nie odróżni oryginału od szklanej podróbki. W sumie to można śmiało powiedzieć, że razem zrobili z niego durnia i skompromitowali go na rynku, na którym dotąd oferował swoje usługi. Pilna wymiana córki tej rudej na kamień naprawdę będzie jego ostatnią szansą bez względu na zakomunikowaną mu decyzję. Nie mogę już więcej nic spieprzyć, obiecał sobie solennie, bo to może być moja ostatnia karta przetargowa w grze o życie. A ta dwójka dostanie potem to, na co zasługuje. Gratis.

Po poinformowaniu go o odwołaniu zlecenia odnalezienia i dostarczenia kamienia, spotkany niedawno w Legnicy wypachniony elegant dodał jeszcze od siebie:

- Kiedy wysłałeś zdjęcie tej podróby szef się rozsierdził. Powiedział, że jesteś niepoważny i nie chce już twojej roboty, a całą dotychczas otrzymaną kasę możesz sobie zatrzymać. Zbiera właśnie ludzi i zamierza zająć się tym osobiście. Pierwszy raz dzisiaj usłyszałem z jego ust „Job twoja mać”. A więc nie masz już u nas roboty, Dymitr. I nigdzie indziej jej nie dostaniesz. Uprzedzam, bo czuję się za ciebie trochę odpowiedzialny. Jesteś spalony.

Rozmowa z Albertem nie dawała mu spokoju. Co to oznacza, że szef się tym zajmie? Albert chciał mu coś przekazać, ale pewnie nie mógł tego zrobić wprost. Dymitr zaczął podejrzewać, że ten szef chyba ma wobec niego jakieś niedobre plany? Ale jakie? W jego fachu słowo spalony może oznaczać jedynie potrzebę natychmiastowej ewakuacji…

Dymitr zawsze zdawał sobie sprawę, że dotyka go wysokie ryzyko zawodowe i raczej nie ma szans umrzeć ze starości we własnym łóżku, trzymany za rękę przez równie jak on siwą i pomarszczoną kobietę, pełniącą od co najmniej pięćdziesięciu lat zaszczytną funkcję jego małżonki. Ale żeby z takiej błahostki robić sprawę tak wielkiej wagi? Jak nie wiadomo o co chodzi… Cóż, trzeba będzie po prostu zachować czujność, bo stron, z których może czyhać niebezpieczeństwo właśnie przybyło.

Z zamyślenia wyrwał go lekko sepleniący, żeński głos.

- Podać coś? – spytała młoda, raczej mało doświadczona kelnerka, sennym ruchem wyciągając z krótkiego fartucha notesik i coś do pisania. Widoczny aparat na zębach nie dodawał jej uroku, ani nie poprawiał dykcji w okolicach szeleszczących głosek. Z kolei brak aparatu korygującego wady uzębienia niewiele by pomógł zarówno w kwestii lepszej wymowy, a i urody by jej od tego nie przybyło. Swoim zachowaniem i wyglądem podkreślała swój ewidentny dar niewzbudzania męskiego zainteresowania, mimo nie do końca nieatrakcyjnej fizyczności. Chyba za rzadko zaglądała w lustro, a za często w smartfona. Ech, to młode pokolenie „Pracuję, bo muszę”.

- Dziękuję, czekam na kogoś. Może później – Dymitr odpowiedział najuprzejmiej jak tylko potrafił, żeby tylko jak najszybciej się jej pozbyć.

- Rozumiem, proszę dać znać, jeśli będzie pan czegoś potrzebował – powiedziała bez entuzjazmu i ponownie nieco sepleniąc dziewczyna, ewidentnie rozczarowana brakiem zamówienia i potencjalnego napiwku, po czym odeszła, niknąc w drzwiach niezbyt licznie obleganego w to późne poniedziałkowe popołudnie kulinarnego przybytku.

Dymitr siedział sam na ciężkim drewnianym krześle przy jednym z sześciu wielkich, drewnianych stołów, znajdujących się na tarasie zewnętrznym dopiero co ukończonego stylowego budynku z drewnianych bali, imitującego prawdziwą góralską architekturę. Był jedynym potencjalnym konsumentem w tym miejscu, oprócz kilku kawek, zaciekle walczących między sobą o rozjechane kołami na przebiegającej nieopodal asfaltowej drodze resztki bułki po hamburgerze. Wielu kulturalnych podróżnych musiało pozbywać się w ten sposób resztek swoich smacznych i kalorycznych posiłków, bo na poboczach walały się dziesiątki charakterystycznych, biało-czerwonych opakowań po zestawach i napojach. Jak ma się tu żyć przyjemnie, kiedy ludzie to takie fleje, stwierdził zniesmaczony Dymitr. Ciekawe, czy w swoich domach też łażą po śmieciach?

Trudno było stwierdzić, czy był tu jedynym klientem w ogóle. Przed budynkiem nie stał żaden samochód, więc wewnątrz, tak jak na tarasie, zapewne także nie było żadnych gości. Może to z powodu niedługiego czasu funkcjonowania, a może z powodu odleglejszej lokalizacji od zjazdu z tak zwanej autostrady. A może po prostu mają leniwą i niezaangażowaną obsługę także w kuchni?

Właściciel tej nowej restauracji, którą postanowił otworzyć tuż obok także świeżo wybudowanej, chyba już czwartej na tak małym obszarze stacji benzynowej, miał prawdopodobnie ambicję uszczknąć dla siebie coś z rosnącej liczby kierowców ciężarówek i innych podróżujących dwujezdniową drogą, niesłusznie nazywaną dotąd autostradą. Niesłusznie, bo od kilkudziesięciu lat definicja autostrady zmieniała się i obecnie stała się już prawdziwie europejska. A ta droga wiodąca z Wrocławia do Berlina na niektórych odcinkach pamiętała jeszcze swoich przedwojennych budowniczych. Oprócz fragmentów zniszczonej, betonowej nawierzchni oraz niewystarczającej szerokości i liczby pasów, nie posiadała jak dotąd odpowiedniej autostradowej infrastruktury, by zgodnie z przepisami zasłużyć na to miano. Ale wkrótce miało się to zmienić. Wszystko w Polsce się rozwija. Także sieć autostrad, logistycznie łączących Polskę z Europą po to, aby w przyszłości być może połączyć je również mentalnie. Na naszym Starym Kontynencie Zachód coraz bardziej się oddala od Wschodu, pomyślał Dymitr. A może Wschód od Zachodu? Z drugiej strony Wschód robił tak naprawdę niewiele, aby miało się to szybko zmienić.

Ktoś taki jak Dymitr, kto po raz ostatni przebywał w tej okolicy niemal trzydzieści lat temu, mógł doznać jeśli nie szoku, to przynajmniej zaskoczenia, w jaki sposób na odludnym niegdyś obszarze może powstać tak zatłoczone samochodami, stacjami benzynowymi, knajpami i ludźmi miejsce. Ale przecież to nic nadzwyczajnego. W każdym kraju, który dobrowolnie porzucił świetlaną przyszłość, gwarantowaną przez ustrój socjalistyczny, ludzie oczekiwali, oprócz wolności poglądów, także swobody gospodarczej. Przedsiębiorczość rozwija się niesamowicie szybko i jest motorem zmian. Zawsze tam, gdzie zjawiają się potencjalni klienci, znajdzie się ktoś, kto zechce na nich zarabiać. Można powiedzieć, że biznes jest jak inwazyjny gatunek rośliny, który rozwija się tam, gdzie są do tego najlepsze warunki. A znajdując takowe, biznes zapuszcza korzenie i rośnie.

Dymitr był akurat bardzo zadowolony z faktu, że ogródek knajpy, do której dotarł po kwadransie szybkiego marszu od wyjścia z hangaru, był pusty. Przynajmniej nikt nie zwróci na niego uwagi, ani go nie zapamięta. Odruchowo usiadł tyłem do zainstalowanej na budynku kamery, którą zauważył od razu, kiedy tylko zbliżył się do restauracji. Zawodowe przyzwyczajenie.

Ten budynek z drewnianych bali, któremu zdołał się przez chwilę przyjrzeć, nie podobał się Dymitrowi. Nowe to nie stare. Nie ma duszy, ani tego czegoś, co dawni architekci wkładali w swoje projekty. W dzisiejszych konstrukcjach rzadko kiedy można dopatrzeć się indywidualnej, unikalnej myśli twórczej i artystycznej, jedynego w swoim rodzaju pociągnięcia kreski. Dzisiaj najważniejsze są wygoda i koszty. Kiedyś liczył się kunszt, wyjątkowość oraz chęć wyróżnienia się i zapisania swoim dziełem w historii dla przyszłych pokoleń. Można tylko żałować, że obecnie rzemieślnictwo przegrywa z racjonalizacją, optymalizacją, wydajnością i globalizacją. Zdunów zastąpili glazurnicy, stolarzy – montażyści, piaskowiec – styropian, a deski kreślarskie – komputery.

Zanim wyruszył pieszo do opisanego Sylwii miejsca spotkania, zostawiając uprzednio na tyłach hangaru swoje dwa związane i zakneblowane trofea, dokładnie zamknął prowizoryczne, własnoręcznie skonstruowane, szczelne drzwi. Nie na klucz, ani na kłódkę. Wiedział, że zbyt długo nie będzie musiał tam przetrzymywać tych dziewczyn, gdyż będąc gwarantem otrzymania zielonego kamienia, niedługo miały stać się przedmiotem nietypowej wymiany. Nie sądził, by w poniedziałek, w przedwieczornej porze, ktokolwiek będzie próbował buszować po dawnym radzieckim schronie dla samolotów, a tym bardziej, że będzie próbował zajrzeć na zaplecze tego byłego wojskowego obiektu. Oprócz wartości historycznej, nie było w tych niszczejących budowlach niczego cennego, czy interesującego. No chyba, że pordzewiałe elementy stalowego zbrojenia. Ale kto o zdrowych zmysłach wycinałby podpory, bez których cały obiekt mógłby się zwyczajnie zawalić?

Po zaniesieniu dziewczyn do wcześniej przygotowanej celi, z których jedną musiał ponownie pozbawić przytomności za pomocą nasączonej szmaty, a drugiej, tej ważniejszej zacisnąć grube plastikowe opaski na rękach i nogach, ukrył uszkodzone audi w kępie krzaków, rosnących za hangarem. Nie dbał o usuwanie pozostawionych w aucie śladów, bo i tak nie miało to już większego sensu. Policja zapewne nie ustaliła jeszcze jego prawdziwych personaliów, ale z pewnością dysponuje jego opisem, odciskami palców, a kto wie, może i zdjęciami. Dlatego, kiedy już dostanie od cwanej lisicy ten cholerny kamień, postanowił zniknąć stąd na zawsze. Ale dopiero po tym jak ona i jej gach dostaną to, co im się należy. Chyba, że pojawią się jakieś kolejne nieprzewidziane komplikacje.

Wyjechać, zapomnieć o wszystkim i zacząć gdzieś nowe życie jako całkiem inny człowiek. Chodziło mu to po głowie od dłuższego czasu. A to, co powiedział Albert, tylko te kiełkujące w nim zamiary wzmocniło i przyspieszyło.

Wcześniej, podczas swojego niezbyt długiego spaceru, Dymitr wykonał dwa telefony. Obie rozmowy były ważne. Obie przeprowadził z kobietami. I obie miały zadecydować jak będzie wyglądać jego najbliższa i dalsza przyszłość. To od tych kobiet oraz od zachowania porwanych dziewczyn będzie teraz zależało, czy będzie w stanie zrealizować swoje plany.

Podczas pierwszej z rozmów telefonicznych naprawdę głupio się poczuł, kiedy musiał prosić Sylwię o przyjazd po niego. Przemilczając fakt rozbicia audi, poprosił ją o zorganizowanie jakiegoś większego środka transportu, zapowiadając, że będą mieli chwilowych pasażerów do przewiezienia, a jego auto byłoby na to zdecydowanie za małe. Jeszcze większy dyskomfort czuł, kiedy prosił Sylwię, aby wybrała i przywiozła ze sobą sporą ilość gotówki, a także kilka ważnych dla niego, a pozostawionych w wynajętym mieszkaniu rzeczy. Jak to dobrze, że niedawno użyczył Sylwii zapasowego klucza do mieszkania, zwyczajowego miejsca ich kilkunastu namiętnych schadzek.

O ile z potrzeby dostarczenia mu drogiego elektronicznego sprzętu i broni ukrytej w sportowej torbie jakoś udało mu się wytłumaczyć, powtarzając bajkę o swojej przeszłości międzynarodowego agenta wywiadu, o tyle nie za bardzo umiał racjonalnie wyjaśnić, do czego mu potrzebna jej gotówka. Przecież to zawsze on był sponsorem ich kolacji, krótkiego wypadu w góry i masy prezentów dla niej. Na szczęście zakochana Sylwia nie zgłębiała zbyt mocno tematu, ufając jego wyjaśnieniom, kiedy palnął bez namysłu, że przez wpisanie złego PIN-u po prostu zablokował swoją kartę kredytową.

Sylwia zupełnie nie zainteresowała się także tym, dlaczego w pierwszym lepszym fast foodzie miała kupić aż cztery zestawy z jedzeniem. Wyraźnie uspokojona rozmową z nim powiedziała tylko „W porządku”, a potem obiecała szybciutko opuścić galerię, w której ukrywała się przed ewentualnymi poszukiwaniami. Zachowując ostrożność i czujność miała pojechać taksówką do swojego domu po jeden z większych samochodów należących do jej męża. Dymitr wierzył, że jeśli ta kobieta jest równie obrotna, co piękna, to szybko uwinie się z listą swoich zadań i za chwilę będzie się mógł z nią ponownie zobaczyć.

Poza jedzeniem potrzebował także jej pomocy w tym, co planował zrobić po zakończeniu drugiej z przeprowadzonych przed dotarciem do knajpy rozmów. Choć z początku trudno mu było porozumieć się z rudą lisicą, w końcu jakoś się dogadali. Na razie zatem wszystko układało się po jego myśli. Do uzgodnionej transakcji pozostały jeszcze dwie godziny. Co prawda będzie już wtedy panował niemal całkowity mrok, ale ciemność miała być dla Dymitra sprzymierzeńcem, którego potrzebował i miał zamiar wykorzystać.

Na niewielki parking przez restauracją zajechał wyjątkowo czysty i zadbany mercedes vito, z którego wysiadła Sylwia. Brawo, mądra dziewczynka! Auto będzie idealne. Uśmiechnięty Dymitr wstał od stołu i zszedł po kilku schodkach. Sylwia padła mu w objęcia i uniosła prawą nogę do góry w swojej charakterystycznej pozie.

- Cześć, kochanie. Byłeś bardzo tajemniczy, a ja tak bardzo się dzisiaj bałam – Sylwia naprawdę mocno tuliła się do niego, próbując chyba wcisnąć w niego wszystkie swoje cudowne kształty. Dymitr nabrał przekonania, że nigdy dotąd nie była taka szczera i oddana, jak w tej chwili, która według niego powinna trwać jak najdłużej. - A teraz pochwal swoją myszkę. Zrobiłam wszystko tak, jak prosiłeś. Tylko, po co kazałeś mi przywozić tyle tłustego żarcia, skoro mamy tutaj taką przyjemną knajpeczkę?

***

Telefon Julii zadzwonił dokładnie w momencie, w którym na wykostkowaną nawierzchnię parkingu posypały się okruchy rozbitej z hukiem przez Waldka bocznej szyby auta należącego do Oli. Ponieważ rękami zasłoniła uprzednio uszy, wyjęcie telefonu z kieszeni i przesunięcie palcem po ekranie trwało w sumie sześć albo siedem dzwonków.

- Co jest, do cholery?! – głos porywacza w słuchawce nie należał do mocno zdenerwowanych, ale za to emanował pewnością siebie i jadowitością jednocześnie. Zapewne zwykle działa to na jego ofiary, pomyślała Julia i wysłuchała do końca jego pretensji. – Postanowiłaś olewać moje telefony? Chyba nie myślisz, że w ten sposób nasz problem załatwi się sam? Tu chodzi o życie twojej córki, głupia ździro!

- Jeśli spadnie jej włos z głowy, osobiście utnę ci wszystko poniżej pasa! – Julia ściszyła i obniżyła głos, żeby brzmieć bardziej groźnie i bezwzględnie. – Będziesz do końca życia pełzał i podciągał się rękami jak weteran, który nadepnął na minę, padalcu jeden. A załatwiał się będziesz przez rurkę!

Waldek zastygł w bezruchu z kamiennym wytrychem w ręku. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał z ust Julki. Ona prawdopodobnie sama nie mogła w to uwierzyć. Zasłoniła słuchawkę i głośno szepnęła do stojącego nieruchomo z otwartą buzią i wytrzeszczonymi oczami niedoszłego szwagra.

- Milczy. Chyba jest w szoku. Tak to jest, jak się ze mną zadziera. Nie jestem żadną głupią ździrą…

- Przypomnij mi, żebym się z tobą nie żenił, gdyby Bolek jednak się przekręcił – odpowiedział również szeptem Waldek z niedowierzaniem kręcąc głową. – Jego też zresztą będę starał się od tego odwieść. Może zrozumie, jak mu opowiem, co z ciebie za źźź… ziółko. W końcu w łepetynę nie dostał...

Julii musiała się spodobać jej nowa rola, bo nie dając nawet dojść do głosu bandycie, spokojnie kontynuowała, dając kolejny popis swojej elokwencji i cynicznego humoru:

- Biznesmen z ciebie, jak z wielbłąda saturator. Nie potrafiłbyś znaleźć dupy we własnych gaciach. A z tym swoim gnatem jesteś gó… wartym, pożal się Boże, kilerem, co nie trafiłby w słonia, nawet jakby wsadził mu klamkę w odbyt.

Julia w gębie czuła się w tym momencie bardzo mocna, ale w razie ewentualnej konfrontacji tête-à-tête z przestępcą na pewno gorąco liczyłaby na profesjonalizm, wyszkolenie, uzbrojenie i szerokie plecy Waldka, którego miała zamiar, zgodnie z zaleceniem Bolka, nie odstępować odtąd ani na krok. Natomiast przeliczyła się sądząc, że ma do czynienia z nieczułym na obelgi, nieogarniętym, mało wygadanym i nieobytym w sferach złodziejaszkiem i rzezimieszkiem.

- Spokojnie, twoją znajdę. I obrobię ci tak, jak zaraz obrobię twoją córeczkę, jeśli się nie zamkniesz! – bandyta nie pozostawał dłużny. Musiał mieć naprawdę nieprzebrany zasób słownictwa i bogate doświadczenie w zastraszaniu. – Lubię zabawić się z takimi charakternymi, jak ty. Będę syczał, kiedy będziesz we mnie wbijać paznokcie wyjąc z rozkoszy.

Tym razem to Julię zatkało. Nie traciła jednak rezonu, jakby nie zdawała sobie sprawy, że swoje groźby ten drań szybko mógłby wcielić w czyn. Zdecydowała mimo wszystko trochę spuścić z tonu.

- Nie śmiesz jej tknąć, inaczej pożegnasz się z tym swoim świecidełkiem na zawsze. No, chyba że ci na nim nie zależy…

- Wierz mi, że bardziej niż tobie na twojej młodej…

Julia odwróciła się od Waldka i zaczęła się przechadzać po parkingu, kilka kroków to w jedną, to w drugą stronę, nawracając za każdym razem z wykorzystaniem piruetu na jednej ze stóp. Niektórzy ludzie lepiej myślą, kiedy chodzą. Julia ścisnęła mocniej telefon, jakby miała z niego wycisnąć grosza nadpłaconego ostatnio abonamentu.

- Aha, zdenerwowałeś się, filozofie od analizy świeżych krowich placków…

- Zrozum, że naprawdę szkoda czasu na te twoje dowcipno-inteligentne pierdy. Wrzuć wreszcie na luz, bo zaczynasz mi działać na nerwy. Spinasz się, chociaż doskonale wiesz, na co mnie stać i wiesz, że dałem temu twojemu magikowi żyć, mimo, że już dwa razy mogłem go wykreślić z kartoteki. Jeśli się nie dogadamy, najpierw wyślę ci kurierem usmażoną nerkę twojej słodkiej niuni, a potem dla sportu dokończę jednak tę twoją podziurawioną łysawą łajzę w szpitalu. A potem tego glinę z klatki schodowej, tego staruszka, z którym mieszkasz, twoich starych, jeżeli w ogóle spłodził cię ktoś z tej planety i wszystkich, do których kiedykolwiek się jeszcze uśmiechniesz. Chociaż długo nie powinno być ci jeszcze do śmiechu, kiedy ten kurier odjedzie…

- Nie nazywaj Bolka łysawą łajzą. Ma tylko wysokie czoło. Jemu przynajmniej w życiu wyszło coś więcej niż tylko włosy – broniła na swój sposób swojego odzyskanego chłopaka Julia. A potem w odwecie jeszcze raz popuściła wodze fantazji. – A o tobie mówił, jakim to jesteś powolnym cieniasem, cieniem samego siebie z przeszłości, zakompleksionym wyrobnikiem i niewolnikiem, który do niczego w życiu nie doszedł i nie dojdzie, nawet z silikonową seksilalą. Twoje istnienie usprawiedliwia jedynie możliwość umieszczenia twoich szarych zwojów w słoikach z formaliną w jakimś instytucie kryminologii, żeby mogły posłużyć studentom do badań nad umysłem psychopaty. Jesteś wcielonym Złem. Mów, draniu po prostu czego chcesz, zamiast ciągle straszyć mnie i moich bliskich. A ja i tak wcale się ciebie nie boję, najarany szczurołapie...

Odpowiedź długo nie nadchodziła, jakby koleś analizował, ważył i trawił każde jej słowo. Waldek nadal stał zafascynowany jej słowotwórczym wybuchem, chociaż już bez kamienia, który w międzyczasie odrzucił z powrotem na trawnik. Julia zrobiła aż trzy nawroty podczas swojego powolnego, wspomagającego procesy myślotwórcze spaceru, milcząc i czekając cierpliwie na reakcję porywacza. Wreszcie w słuchawce sapnęło i padły spokojne słowa Złego, kończące się konkretną propozycją:

- Polubiłem cię. Szkoda, że cię wcześniej nie spotkałem. Nadajemy na podobnych falach, bo chyba oboje musieliśmy wiele w życiu przejść. Pomyliłem się co do ciebie i przepraszam za swoje słowa. Nie jesteś głupią ździrą. Jesteś mądrą ździrą. Zakończmy to po prostu jak najszybciej i wracajmy do swoich spraw i do swojego życia. – tu minęła chwila potrzebna prawdopodobnie bandycie na sprawdzenie zegarka na smartfonie. – Dokładnie za dwie godziny na dawnym lotnisku w Osłej. Tam jest taki tor do nauki szybkiej jazdy. Staniesz samochodem na parkingu przed bramą. Na pewno będzie pusty. I mam cię widzieć w samochodzie samą z tym cholernym kamieniem, inaczej wyślę ci kurierem... Cholera, znowu ci grożę, a przecież prosiłaś, żebym tego nie robił…

Julia odstawiła telefon od ucha. Dopiero teraz dopadł ją stres i zaczęła drżeć na całym ciele, jakby na dworze było minus, a nie plus dwadzieścia sześć stopni. Trzęsącą się ręką próbowała schować różowy telefon Oli do kieszeni, ale nie mogła trafić. Po trzeciej próbie udało się, a wtedy nagle poczuła pukanie w ramię. Odwróciła się. Tuż za nią stał Waldek. A tuż za nim Julia zobaczyła otwartą klapę bagażnika żółtego volkswagena.

- Słyszałem, że się umówiłaś z Jacenką – ton Waldka był jakiś dziwny, jakby nie dowierzał, że sobie mogła tak świetnie poradzić w zakończonej trudnej rozmowie z asem świata przestępczego.

- Tak, za dwie godziny na tym dawnym ruskim lotnisku. Mam przyjechać sama, wtedy puści Olę… no i chyba tę druga dziewczynę też – wręcz entuzjastycznie odpowiedziała Julia, wierząc, że tego wieczora koszmar Oli wreszcie zostanie zakończony.

- No, to mamy, jak by to powiedzieć, całkiem sporo czasu, żeby wykopać spod ziemi jakieś świecidełko, oszlifować i udawać, że to oryginał. Bo, na nic innego Oli nie wymienisz, a w bagażniku nie ma niczego innego, co by się nadawało…

Julia zerwała się do biegu, ominęła Waldka, potrącając go i dopadła do samochodu. Zaczęła w panice grzebać w środku rękami. Nie licząc znanego pomarańczowego kocyka i kilku starych marketowych ulotek, bagażnik był pusty.

- Jak to nie ma??? – z przerażeniem w oczach patrzyła naprzemiennie to na pusty bagażnik, to na Waldka. – To, gdzie się podział?!

Waldek objął ją i pozwolił jej wypłakać się na swoim ramieniu. Tym razem przynajmniej nie waliła w niego pięściami i nie krzyczała, że to jego wina.

- Wieloma rzeczami się w życiu zajmowałem, Julia, ale za jasnowidza to jeszcze nigdy nie robiłem.
---------------------------------------------
c.d.n.
Pozdrawiam
M.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
15429
#piotrek2 nieaktywny
14 maja 2021r. o 9:13
Piękne.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).