17 lutego 2013r. godz. 10:14, odsłon: 6942, Bolec.Info/NataliaNowy rok na Madagaskarze
Prezentujemy kolejną część relacji pochodzącej z Bolesławca Natalii z wyjazdu na daleki Madagaskar!
(fot. )
Tratrin’ny taona 2013 ! (Szczęśliwego Nowego Roku 2013)
Jeszcze rok temu nawet przez myśl mi nie przeszło, że 2013 rok przywitam na Madagaskarze.
Projekt wyjazdu na misje powoli rodził się w mojej głowie, ale jeszcze nie wiedziałam, czy uda mi się go zrealizować, a przede wszystkim, według planów, ewentualna misja miała zakończyć się jeszcze w 2012 roku. Plany, jak wiecie, nieco się pozmieniały i w Nowy 2013 Rok weszłam w sandałkach i letniej sukience w temperaturze 27 stopni. Kto by pomyślał?
UFF, JAK GORACO!
Wysoka temperatura, która towarzyszyła wszystkim grudniowym wydarzeniom, szokowała mnie jeszcze bardziej niż w innych miesiącach. Adwent się zaczął, w kaplicy pojawiły się tradycyjnie cztery adwentowe świece, szopka z pustym jeszcze żłobkiem i bukiet z gałęzi iglaków znalezionych podczas pikniku, na który wybraliśmy się pewnego popołudnia. Po raz pierwszy w życiu słonko spaliło mi ramiona w pierwsza niedziele adwentu! Z nostalgią wspominałam lata mojego dzieciństwa, kiedy w śniegu w ciemności chodziliśmy z lampionami na roraty, opatuleni szalikami i czapkami. Tutaj, jeśli chcielibyśmy zrobić roraty rano, msza musiałaby zacząć się co najmniej o godzinie 4, bo o piątej jest już jasno. To właśnie teraz na Madagaskarze są najdłuższe dni. Tuż przed świętami słońce górowało nad zwrotnikiem Koziorożca, czyli było po normalnej dla Europejczyka stronie nieba - południowej. Zwrotnik jest jednak na tyle blisko, że nie było aż tak widać tej zmiany.
ŚWIĘTY MIKOŁAJ DEBIUTUJE NA MADAGASKARZE
Śniegu nie ma, mrozu nie ma, ale 6 grudnia przyszedł Mikołaj. Musiał być, no bo jak?! Na Madagaskarze ta tradycja nie jest znana, we Francji obchodzi się ją tylko w kilku regionach. Myślałam, że skoro Polacy czczą Św. Mikołaja, to znajdzie mnie on choć na końcu świata. Niestety, chyba za ciepło u nas dla reniferów, no i sanie po czym miałyby się ślizgać? Postanowiłam go zastąpić i przygotowałam dla moich współbraci małe niespodzianki, które położyłam pod drzwiami wcześnie rano. Wszyscy byli zdziwieni i nie bardzo wiedzieli, o co chodzi, tylko siostra Claire tuż przed jutrznią szepnęła mi w kaplicy: « Dzięki, Święty Mikołaju! ». Studenci mieli dostać rózgi, bo dzień wcześniej troszkę narozrabiali, ale nawet nie wiecie, jak trudno znaleźć tu suche gałęzie! Wszystkie mają teraz pełno liści! Cóż było robić? Rano w jadalni zastali więc pudło cukierków z listem od Św. Mikołaja, w którym wyjaśniłam im naszą piękną tradycję. Jeden z młodych przy kolacji powiedział mi: « Ten Św. Mikołaj to ma naprawdę dobre serce, bo po naszych wczorajszych wybrykach na cukierki raczej nie zasłużyliśmy. »
WEEKEND BIBLIJNY
W pierwszy weekend grudnia karmiliśmy oczy pięknymi widokami pól ryżowych, rwącej rzeki i czerwonego wodospadu, w drugi weekend zadbaliśmy o pokarm dla duszy. Był to czas formacji biblijnej. Przez dwa dni w dwudziestoosobowej grupie zgłębialiśmy tajniki Świętej Księgi. Byli wśród nas młodsi, starsi, małżeństwa. Najmłodsza uczestniczka miała 4 miesiące. Nie widziałam, żeby notowała, choć wykłady i dyskusje były niesamowicie interesujące, zarówno z punktu widzenia religijnego jak i historycznego i literackiego. Zanim jednak rozpoczęliśmy przygodę biblijną, pożegnaliśmy Anne i Bertrand, o których pisałam Wam we wcześniejszych JETnewsach. Ich pobyt na Madagaskarze zakończył się inauguracją naszej nowej sali rekreacyjnej, sali Św. Ignacego Loyoli, w której prawie wszystkie instalacje, prace i wykończenia, wykonali właśnie Anne i Bertrand. Nigdy nie zapomnę, jak z wielkim sercem, przez kilka dni na kolanach woskowali z nami posadzkę. My, młodzi, padaliśmy ze zmęczenia, a oni wciąż pełni zapału i energii zagrzewali nas do woskowego boju. Ach, brakuje mi entuzjazmu Anne i anielskiego spokoju Bertrand. Mam nadzieję, że na wiosnę znów do nas zawitają.
VELOMA ROSELYNE
Na kolejny wyjazd nie czekaliśmy długo...W poniedziałek Antsirabe opuściła Roselyne. Obie wyruszyłyśmy do Tananarivo, by jeszcze spędzić tam razem dwa dni przed jej wylotem do Francji. W wersji studentów pojechałam do stolicy, by hucznie świętować moje urodzinki. No właśnie, urodzinki... Urodziłam się w srogiej zimie, a teraz obchodziłam je w lecie. Kiedy w niedziele wieczorem, podczas świętowania ze studentami powiedziałam im, że jak byłam mała to zawsze marzyłam, żeby na moje urodziny spadło dużo śniegu, jedna z dziewcząt odpowiedziała: « Wiesz, Natalia, choćbyśmy nie wiem ile się modlili, to chyba jednak śniegu jutro nie zobaczysz. Jeśli chcesz, rozsypiemy ci kulki z waty przed drzwiami. » Nazajutrz rano otworzyłam drzwi i... nieee, nie było kulek z waty, ale piękna paczuszka z drobnymi upominkami od naszej malgaskiej postulantki. Kiedy kilka dni wcześniej świętowaliśmy urodziny Roselyne i moje w gronie wspólnoty, role tortu odegrało przepyszne ciasto czekoladowe z kilkoma M&M'-sami na wierzchu. Rok temu jeden z moich studentów, stażysta u najwybitniejszego francuskiego szefa kuchni Paula Bocuse, przygotował mi w szkole taki deser urodzinowy, że oczy wyszły mi na wierzch. W tym roku, to skromne ciasto czekoladowe z kolorowymi drażami było o wiele bardziej wyjątkowe niż ten luksusowy deser.
Powracając do odjazdów: z wszystkich miejsc, które planowałyśmy odwiedzić z Roselyne w stolicy, ostatecznie dotarłyśmy tylko do dwóch. Korki (myślałam, że są one zjawiskiem typowym dla krajów rozwiniętych, gdzież tam!) i tłumy były przerażające, i jakoś nie zachęcały do spacerów po mieście. Tana jest ogromna i samo przemieszczanie się zabiera dużo czasu, dlatego oprócz wizyty w galerii sztuki malgaskiej, wybrałyśmy się jeszcze tylko na spacer do ZOO-Ogrodu botanicznego! Przepiękne miejsce, ciekawa roślinność i … lemury! Moje najdroższe lemury! Pracownicy ogrodu zaproponowali mi podanie im podwieczorku. Niesamowite są te stworzonka. Najchętniej zabrałabym sobie takiego jednego do domu! Wielkie dzięki dla tego, co wynalazł aparaty cyfrowe, można cykać zdjęcia i cykać. Wśród tych zwierzaków stałam się jak typowy azjatycki turysta. I nie mówię tu o oczach...
We wtorek wieczorem Roselyne wyleciała. Przez miesiąc zdążyłam się przyzwyczaić do jej obecności. Wniosła do domu wspólnoty dużo radości i takiej... matczynej opiekuńczości. Anne i Bertrand, Roselyne, opuścili nas nasi seniorzy-mentorzy. Wielopokoleniowa rodzina straciła jedno pokolenie. Żeby trochę poprawić sobie humor, przed powrotem do Antsirabe, w odpowiedzi na zaproszenie Ojca Marka (patrz JETnews n°4) pojechałam na obiad do Ojców Oblatów. Na stole czekały na mnie… kluski śląskie! W ogóle obiad przygotowany przez malgaskie kucharki był typowo polski. Szaleństwo! No i dowiedziałam się, że kluski śląskie można robić z mąki z manioku. Nie muszę chyba Wam mówić, co jadła nasza wspólnota na kolację kilka dni po moim powrocie z Tana. Z wizytą u księdza Marka był inny polski ksiądz, duszpasterz Apostolstwa morza, nie zabrakło wiec przy stole morskich opowieści. Ta wizyta u oblatów była historyczna: po raz pierwszy od 6-ciu miesięcy zjadłam JABŁKO! O rany, ojcowie pękali ze śmiechu, podobno miałam iskierki w oczach. Mała rzecz, a cieszy. Wracałam do Antsirabe « upolszczona », z plecakiem pełnym polskich kolęd (trzeba było zacząć myśleć już o świętach) i reklamówką liczi znad morza. Druga w moim życiu podróż taxi-brousse odbyła się spokojnie, bez większych wrażeń. Przede wszystkim wyruszyliśmy kwadrans po tym jak wsiadłam do busa, taki fart nie zdarza się często. Przed odjazdem ksiądz Marek rozmawiał przez chwilę z kierowcą i nie wiem, co mu powiedział, ale przez całą trasę byłam traktowana jak VIP. Wciąż pytano się mnie, czy wszystko ok, słano uśmiechy i nawet chciano załatwić mi taksówkę z « dworca » do domu.
ŚWIĘTA BOŻEGO NARODZENIA
Bez śniegu, bez mrozu, bez pierogów, uszek, karpia, po raz pierwszy poza Polską... ale się odbyły.
W STUDENCKIM GRONIE
Najpierw świętowaliśmy, mocno przedwcześnie, z młodzieżą z akademika. Pierwsze wyjazdy do domów zaczęły się już w połowie miesiąca, więc żeby skorzystać z obecności wszystkich studentów, do wieczerzy wigilijnej zasiedliśmy 14 grudnia. Ale wieczerze trzeba było najpierw przygotować. Kiedy tydzień wcześniej ekipa odpowiedzialna za akademik zaprezentowała pomysł kolacji, na drugi dzień mieliśmy już od studentów gotową listę ekip odpowiedzialnych za zakupy, przygotowanie posiłku, dekoracje, animacje. Byłam pozytywnie zaskoczona tak wielkim zaangażowaniem młodych. Fraternie od tygodnia przygotowywały przedstawienia i gry. Dziewczyny z sekcji hotelarstwa i restauracji spędziły w kuchni całe dwa dni. Na atelier robienia dekoracji świątecznych, które zaproponowałam podczas jednego z wieczorów przyszli prawie wszyscy studenci. Przez dwie godziny kreśliliśmy, wycinaliśmy, zszywaliśmy ozdoby z papieru. Cyrkle, nożyczki, kolorowe kartki, zszywacze, sznurki - każdy chwytał, za co mógł i powstała prawdziwa produkcja taśmowa. Gwiazdy i aniołki rosły w liczbę w niesamowitym tempie. I co najlepsze, z największym zacięciem pracowali chłopcy. Kilku artystów odkryliśmy też w kuchni, potrawy podane zostały jak w kilku gwiazdkowej restauracji. Ale nim zasiedliśmy do stołu, żeby polskiej tradycji stało się zadość, podzieliliśmy się opłatkiem, który przebył ponad 8000 km, zanim znalazł się na malgaskim stole. Pozwoliłam sobie zmodyfikować nasz zwyczaj, ograniczając podział i życzenia do osób, które znajdowały się najbliżej nas, bo dzielenie się z każdym w 40- stuosobowym gronie zajęłoby nam sporo czasu. Młodym Malgaszom nasza tradycja bardzo się spodobała i potraktowali ją z powagą. Ze wzruszeniem i lekkim niedowierzaniem patrzyłam jak afrykańska młodzież przełamywała polski opłatek, składając sobie życzenia. Po tym braterskim podziale nadszedł czas ucztowania. I to jakiego! Przystawką były faszerowane nadzieniem rybno-jajecznym pomidory-mimoza, z jajkiem, sałatą i sosem vinaigrette. Jako gwóźdź programu wystąpiły kurczaki w przepysznym sosie i oczywiście król stołu malgaskiego: ryż. A na deser sałatka owocowa z bitą śmietaną! Niebo w gębie! Szefowa kuchni i jej pomocnicy spisali się na medal. Po posiłku i myciu naczyń zaczęła się zabawa. Każda fraternia przygotowała krótki program artystyczny. Na potrzeby spektaklu musiałam przeistoczyć się w skrzata pracującego w biurze świętego Mikołaja. Moja fraternia przedstawiła krótką scenkę, w której Św. Mikołaj i jego pomocnicy czytali listy od studentów z akademika. Komiczne przebrania +odrobina improwizacji + duża dawka humoru + niesamowity feeling w ekipie – oto przepis na prześmieszną inscenizacje! Przedstawienia pozostałych fraterni i przygotowane gry okazały się na tyle zabawne, że po zakończonej imprezie nasze brzuchy były naprawdę mocno zmęczone! Nie wiedziałam, że śmiech może być tak wyczerpujący!
Z NAJMŁODSZYMI
Kilka godzin snu musiało wystarczyć na regenerację sił, bo na drugi dzień o 8 rano czekało nas świętowanie z dzieciakami z dzielnicy, które przychodzą do nas na zajęcia wyrównawcze. I pierwszy bożonarodzeniowy cud: Dzieci pojawiło się dwa razy więcej niż na zajęciach. Skąd taka frekwencja? Za chwilę zrozumiecie sami. Niektórym maluchom towarzyszyli rodzice, więc nasza duża sala wypełniona była po brzegi. Spotkanie rozpoczęliśmy Mszą św. niezwykle radosną i rozśpiewaną. W tych ubogich dzieciaczkach jest tyle prostoty, tyle radości i spontaniczności!Ich życie nie jest łatwe, a mimo to są pełne ufności i pokoju.
Po mszy każda z klas zaprezentowała przed Św. Mikołajem (który prawie mdlał z gorąca w swoim czerwonym stroju) przygotowany wcześniej program artystyczny. Na scenie królowały świąteczne piosenki, po malgasku i po francusku. Śpiewające ubrudzone dzieciaki w krótkich spodenkach, przymałych t-shirtach i sandałkach z dziurawymi podeszwami – oto prawdziwe Boże Narodzenie na Madagaskarze. W takim momencie uboga stajenka, w której przyszedł na świat mały Jezus, wydaje się dużo bliższa. Jeśli już mowa o stajence, tak jak i w niej, u nas też nie zabrakło anielskich głosów. Dwie dziewczynki z gimnazjum, które zaśpiewały solo piękną pieśń, swoimi głosami wzruszyły nie tylko mnie, ale i całą publiczność zgromadzoną w sali. U nas od razu wysłano by je do programu typu : MAM TALENT. Tutaj nie mają nawet szans na edukację muzyczną. Ale sam fakt zaśpiewania przed grupą swoich kolegów to dla nich wielkie przeżycie.
Po przedstawieniach wszyscy ruszyli do sąsiedniej sali – nadszedł najbardziej oczekiwany moment: loteria fantowa. Ekipa pomocy pozaszkolnej spędziła 2 dni na strychu domu wspólnotowego, przygotowując ponad 300 fantów, którymi tradycyjnie od kilku lat są ubrania. Sporo czasu zajęło nam przebieranie rzeczy, które otrzymaliśmy w darach, by wybrać z nich te dziecięce i młodzieżowe, posegregować według płci, podzielić na małe i większe, ponumerować, poskładać. Żmudna to była praca, ale gdybyście widzieli tą radość w oczach dzieci, kiedy stały w kolejce do loterii. Potem losowanie, chwila napięcia i lekkie zniecierpliwienie, podczas szukania odpowiedniego numeru wśród stosu paczek. I nareszcie jest! Paczka trafia do rąk właściciela i momentalnie na jego twarzy pojawia się wielki uśmiech od ucha do ucha. Niby to my ofiarowaliśmy im drobne podarki, ale tak naprawdę dostaliśmy od nich o wiele więcej: ponad 200 uśmiechów na umorusanych buźkach ubogich dzieci. Moim pomocnikiem przy loterii był jeden ze studentów z akademika, pochodzący z dość zamożnej rodziny. To chyba właśnie on tego sobotniego poranka miał najszerszy uśmiech na twarzy.
WIGILIA WE WSPÓLNOCIE
No i nadszedł 24 grudnia. Nadszedł w upale, ze słońcem i błękitnym niebem. Wyobraźcie sobie, że dzień przed Wigilią pojechaliśmy na przechadzkę, zjedliśmy kanapki nad rzeką, opaliliśmy buźki.
W Polsce 23 grudnia z kuchni się nie wychodziło: pieczenie, gotowanie, ucieranie maku, lepienie pierogów i uszek. Tutaj w menu miały pojawić się: przystawka, jedno główne danie i deser. Żeby wprowadzić na stół trochę polskości postanowiłam przygotować barszcz ukraiński, hihi. Taki z fasolą, ziemniakami, kapustą i grzybami (przyleciały w kopercie z Polski), jaki zawsze królował na stole w moim rodzinnym domu. Ze wszystkich potraw wigilijnych, ze względu na tutejsze składniki, ta właśnie była najbardziej możliwa do przygotowania. O śledziu, makowcu, pierogach mogłam sobie pomarzyć. Do uszek zabrakłoby mi grzybów, ale zastąpiłam je krokietami z farszem ze zmielonej grubej fasoli z cebulką i... sezamem. Sezamu w planie nie było, jak się znalazł w farszu? Miałam dzielnych pomocników w kuchni: Samuela (lat 10) i Etienne (lat 9), synów Antoine i Benedicte, których znacie z poprzednich JETnewsów. Chłopcy przez całe popołudnie przygotowywali polskie dania, wspomagani przez Fanny, nową wolontariuszkę, która dołączyła do nas tuż przed świętami. Razem smażyli naleśniki, rozgniatali fasolę widelcem (bo nie mamy maszynki) i potem mieli już ja tylko wymieszać z cebulką, żeby zrobić farsz. Zeszłam na dół, rozścielam obrusy i przybiegają chłopcy: « Natalia, czy ten sezam w miseczce obok cebulki był też do farszu? Bo jeśli nie był, to chyba będzie musiał być ». I tak polski improwizowany przepis został jeszcze bardziej urozmaicony.
Przygotowania szły pełną parą całe popołudnie. W kuchni oprócz barszczu i krokietów gotował się jeszcze kurczak z ryżem i powstawała sałatka owocowa. Na dole w sali razem z chłopcami tworzyliśmy świąteczny nastrój. Słonko i upał nie dawały tego samego klimatu, co w Polsce, ale daliśmy radę. Kilka dni wcześniej kupiłam na rynku sztuczną choinkę, małą, bo duże były takie... made in China. Przybrałam ją kwiatami z bibuły, wstążkami, drobnymi ozdobami, które wieczorami kreowałam z koralików. Jednym słowem, co na strychu znalazłam, to zawisło na gałęziach. Powycinaliśmy z chłopcami trochę choinek i gwiazdek z papieru do przyklejenia na krzesła, na okna, na ściany :) Jako wielka fanka dekorowania stołów byłam niepocieszona... Wymyślne składanie serwetek odpadało, bo mieliśmy tu do dyspozycji tylko takie cieniutkie białe. Dzień wcześniej podczas pikniku pozbierałam szyszki ( nawet nie musiałam ich wykopywać spod śniegu) i pomalowałam je złotą farbą (też ze strychu). Przed 19.30 wszystko było dopięte na ostatni guzik. Pierwszej gwiazdki nie znalazłam, bo gwiazdozbiory tu całkiem inne. Spojrzałam więc tylko krótko na Jowisza i zasiedliśmy do stołu, dłuuuuugiego stołu. Było nas przy nim w sumie 18 osób: wszyscy mieszkańcy domu z nową wolontariuszką, Antoine i Bénédicte z Tananarivo z dwójką synów, Mario i Lanto z trójką dzieci, Josiane - siostra Mario i Laurent – kapitan linii lotniczych, który gościł u nas ze swoją żoną w listopadzie, a teraz miał lot 23 grudnia z Paryża do Tananarivo i przyjechał spędzić z nami święta. Dla mnie Laurent był tym wędrowcem-niespodziewanym gościem, dla którego zostawiamy wolne nakrycie na wigilijnym stole.
Kolację rozpoczęliśmy modlitwą i podzieleniem się opłatkiem. Księdzu Henri bardzo spodobał się ten zwyczaj i mimo że było nas sporo, a w brzuchach już trochę burczało, każdy miał czas podejść do każdego, by złożyć mu świąteczne życzenia. Przez moment poczułam się jakbym była w Polsce, choć języki, które słyszałam wokół mnie absolutnie na to nie wskazywały. Ale to było właśnie piękne: Malgasze, Francuzi i Polka zgromadzeni wokół opłatka 8000 km od Polski. Myślami i sercem łączyłam się z moją rodziną i najbliższymi. Wieczerza przebiegła w radosnej międzynarodowej atmosferze. Nie obyło się bez wspomnień, śmiechów i czerwonych, trudnych do wywabienia plam na białych obrusach (niech żyje barszcz!). Rozmowy przy stole były bardzo ubogacające: opowiadaliśmy o świętach z naszego dzieciństwa, o tradycjach, o świątecznych potrawach. Już nie raz doświadczyłam, że patriotyzm wzrasta poza ojczyzną: im dalej od rodzinnego kraju, tym jest on większy. Podczas tej wieczerzy wigilijnej, kiedy opowiadałam o świętach w Polsce, czułam się dumna, że pochodzę z kraju o tak głębokiej tradycji. Byłam wdzięczna moim rodzicom i najbliższym za te wszystkie Boże Narodzenia w ciepłej, rodzinnej atmosferze, z modlitwą i opłatkiem, z choinką i siankiem, z kolędami, z dwunastoma potrawami, z kolędnikami, z pasterką. Siedziałam przy stole na dalekim Madagaskarze, a w mojej głowie przewijały się piękne wspomnienia z Polski. To było niesamowite. I jak nigdy dotąd miałam ochotę na śpiewanie kolęd. Na moich współbraci średnio mogłam liczyć, bo język polski do najłatwiejszych nie należy, ale podczas gotowania, czy w moim pokoju, śpiewałam na całego ze Śląskiem, Natalią Kukulską, Natalią Niemen.
PANI MIKOŁAJOWA
Akcja Mikołaj była pamiętna. Już na początku grudnia szukałam pomysłu na prezenty dla współbraci. Po długich namysłach postanowiłam ulepić dla każdego aniołka z masy solnej. Tylko jak to zrobić, żeby nikt niczego się nie domyślił? Przed świętami było tyle pracy, że na lepienie czasu absolutnie nie znalazłam. Postanowiłam działać w nocy, bo też tylko wtedy nikt się nie krząta po kuchni. Na kilka dni przed wigilią wstałam o drugiej i ruszyłam przez podwórze do domu wspólnotowego, żeby zrobić masę, ulepić aniołki i wsadzić je do pieca ( w porze deszczowej nie wyschłyby mi naturalnie). Najpierw ochroniarz wziął mnie za złodzieja (no bo kto spaceruje po nocy między domem a akademikiem?), potem jak na złość w kuchni spadały mi różne rzeczy, robiąc niesamowity hałas. Kiedy wreszcie po całej operacji o 6 rano wyciągnęłam aniołki z piekarnika i wracałam do akademika z blachą przykrytą ścierką, z daleka dojrzała mnie nasza postulantka. Na szczęście nie zadawała trudnych pytań. Początkowo do stołu wigilijnego miało nas zasiąść 7 osób, ale z każdym dniem dowiadywałam się o nowych gościach i dorabiałam aniołki, dopiekając je nocami. Malowanie też odbywało się kosztem snu, bo w dzień absolutnie nie było na to czasu. Na pytania współbraci o moje podkrążone oczy odpowiadałam wymijająco, zwalając wszytko na pisanie JETnewsa;) Do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy zdążę, czy to wszystko wyschnie. Prezenty zapakowałam pół godziny przed wigilią. Żeby było śmieszniej, postanowiłam aniołki wręczyć osobiście. Podczas deseru wyszłam, przebrałam się za Mikołaja i zadzwoniłam do drzwi. Rolland, nasz nowicjusz, trochę się wystraszył kiedy mnie zobaczył. Zeszłam do sali i nie wiem, kto bardziej pękał ze śmiechu, ja czy goście. By otrzymać prezent, każdy musiał zaśpiewać piosenkę lub powiedzieć wierszyk. Po 2 pierwszych osobach żałowałam, że wpadłam na ten świetny pomysł, bo byłam już ugotowana w moim typowo zimowym stroju. Do tego broda zaczęła mi się kleić do warg, a okulary zaparowały. Ale przynajmniej było śmiesznie. Zagadka podkrążonych oczu (niektórzy podejrzewali u mnie jakąś chorobę), została rozwiązana.
Po deserze i prezentach ruszyliśmy na pasterkę, nie w mrozie i po śniegu, ale schodami piętro wyżej do kaplicy. Moja pierwsza taka kameralna pasterka i na dodatek bez « Wśród nocnej ciszy ». Ale właśnie chyba brak tych wszystkich « dodatków » pozwolił mi skoncentrować się na tajemnicy wcielenia. Nie potrafię tego opisać, ale ta msza była jedyna w swoim rodzaju. Fakt, że byłam daleko od swoich, pozwolił mi uświadomić sobie, że nie ważne, gdzie się jest, Chrystus rodzi się w każdym z nas i dla każdego z nas: dla Polaka w Polsce, dla Malgasza na Madagaskarze i dla Polaka na Madagaskarze też. W tym roku miałam okazję przywitać nowo narodzonego Księcia Pokoju na wyspie, gdzie tego pokoju niestety brakuje. Miejmy nadzieję, że w tym roku zagości on i tu. Malgasze z wielką nadzieją czekają na zapowiedziane wybory prezydenckie.
DZIEŃ BOŻEGO NARODZENIA
25 grudnia zaproszeni byliśmy na chrzest córeczki naszych przyjaciół, małej Laury Liz. Msza we francuskojęzycznej parafii zgromadziła wielu emigrantów. Po raz pierwszy podczas bożonarodzeniowej mszy umierałam z gorąca. Maleństwo też płakało, bo było mu za ciepło. Z nostalgią myślałam o zimnym kościele mojej rodzinnej parafii. Po chrzcie zaproszeni byliśmy na obiad. Był on tak wystawny, że współbracia się śmiali, że mogę kumulować dania, żeby wreszcie polskiej tradycji zjedzenia dwunastu dań stało się zadość. Gościem specjalnym « garden party » była papuga, która siedziała sobie spokojnie na drzewie, wcinając bagietkę i dając głos od czasu do czasu. Oprócz egzotycznego ptaka, atmosfera prawie jak w Polsce: duuuużo jedzenia, śpiewy, tańce, nowe znajomości.
WSRÓD RODAKÓW
Po powrocie z chrzcin dostałam wiadomość od księdza Marka z Tananarivo z zaproszeniem na polską wigilię, którą organizowano nazajutrz w stolicy. I tak z błogosławieństwem księdza Henri rano zabrałam się z rodzinką Antoine i Bénédicte do Tany na spotkanie z Polakami! Serce radowało mi się przez całą drogę. Kiedy weszłam do domu Ojców Oblatów, wszędzie pachniało uszkami i bigosem, na kuchni gotował się barszcz, polskie siostry nakrywały do stołu. Poczułam się jak w domu! Co chwilę dojeżdżali kolejni księża misjonarze z różnych zakonów. Przyjechała też polsko-malgaska rodzina z dwójką dzieci. Tato-Polak pochodzi z wioski oddalonej o 30 km od mojego rodzinnego miasta. To jest właśnie piękne w spotkaniach Polonii: każdy pochodzi z innego zakątka Polski, każdy ma swoją historię, każdy w jakiś sposób znalazł się tu na Madagaskarze, jedni liczą swój czas pobytu na wyspie w dziesiątkach lat, inni w latach, a jeszcze inni -jak na przykład ja- w miesiącach i wszyscy mogą być świadkami tej jedności w różnorodności, czy też różnorodności w jedności. Byłam w tym gronie nowa, ale zostałam tak ciepło przyjęta, że miałam wrażenie, że znam ich wszystkich od wieków. Kiedy w kaplicy podczas mszy zabrzmiały polskie kolędy, łza zakręciła mi się w oku. Było tak po prostu… polsko! Po mszy tradycyjnie opłatek, życzenia i zasiedliśmy do suto zastawionego stołu, przy którym rozmowy nie ustawały. Był to pierwszy odcinek wigilijnych opowieści... misyjnych. Niesamowite historie przeniosły się później do salonu, gdzie czekał na nas sernik na zimno i jabłecznik (chwała Panu za polskie siostry!) i zaczęło się kolędowanie. Do śpiewania gości namawiać nie było trzeba, przez cały wieczór nie rozstawaliśmy się ze śpiewnikami przygotowanymi przez... no przez kogo? Siostry oczywiście! Byłam w siódmym niebie, bo pochodzę z rodziny wybitnie rozśpiewanej, szczególnie przy bożonarodzeniowym stole! Jakby tego było mało, trzyosobowa ekipa z Polski południowo-zachodniej, okazała się wybitnie przywiązana do tradycji kolędników. Zniknęli na 5 minut, by po powrocie urządzić nam krótkie przedstawienie. Pękaliśmy ze śmiechu! Ofiary dużo nie uzbierali, jak to powiedziała siostra: « do bramy by nie dojechał », ale ile radości było! Ten świąteczny czas spędzony z Polakami był dla mnie bardzo ważny. Czułam się wśród nich jak w moim rodzinnym domu. Wspominałam czasy wśród Polonii, od kiedy mieszkałam za granicą: kilka lat temu w Dunkierce, potem w Paryżu, ostatnio w Lyonie. Polonia zawsze była mi bliska, serce ciągnęło do oazy polskości. Kto by pomyślał, że Boże Narodzenie 2012 będę świętować z Polonia na Madagaskarze? Jeszcze przed wyjazdem miałam okazję posłuchać niesamowitych opowieści jednego z ojców, który pracuje w buszu. Taki numer specjalny « Misyjnych dróg » (pozdrowienia dla ich wiernej czytelniczki, mojej babci), relacja na żywo. Życie misjonarzy jest czasem naprawdę pasjonujące! Genialny materiał na świetną książkę czy dobry film!
24 godziny pełne radości wśród rodaków pozwoliły mi naładować baterie. Wracałam do Antsirabe pełna energii i całe szczęście, bo rekolekcje Jerycho zbliżały się wielkimi krokami. Przygotowania już trwały... Studenci powoli zjeżdżali się do akademika. I całe szczęście, bo okropnie pusto było bez nich! Miałam cały akademik dla siebie, ale co z tego? Brakowało mi moich sąsiadów! Z radością witałam ich po kilku lub kilkunastu dniach rozłąki. Jedni cieszyli się z powrotu, inni z nostalgią myśleli o rodzinie, którą musieli opuścić, by pojawić się na rekolekcjach. Ale temat rekolekcji rozwinięty zostanie w kolejnym JETnewsie. Nie będziemy uprzedzać faktów:)
W tym miesiącu Waszej modlitwie polecam wszystkich misjonarzy i misjonarki na całym świecie, którzy opuścili swoje ojczyzny, by służyć tym, którzy są w potrzebie. Niech nigdy nie zabraknie im sił do niesienia nadziei ubogim, strapionym, chorym, zagubionym. Niech będą apostołami radości i pokoju.
Dziękuję Wam z całego serca za Wasze wsparcie i modlitwę! Ja także o Was pamiętam!
Veloma! (Do widzenia)
Po raz pierwszy w 2013 roku!
Natalia