#alter nieaktywny
28 lutego 2016r. o 11:38
Dlaczego właśnie 1 marca?!
Ostatnie chwile idących na śmierć członków IV Zarządu Głównego WiN opisywał
ich współwięzień Mieczysław Chojnacki (ur. w 1924 r. i żyjący do dziś),
członek Ruchu Oporu Armii Krajowej, skazany na karę śmierci, zamienioną na
wieloletnie więzienie:
„1 marca 1951 roku w godzinach popołudniowych zburzono nasz świat zamknięty
w czterech ścianach. Oddziałowy stojąc w otwartych drzwiach, odczytał z
listy nazwiska osób mających przygotować się do wyjścia. Wyczytani, a było
7-8 więźniów, zaczęli zbierać skarbowe rzeczy im przydzielone i swoje
osobiste drobiazgi, robiąc z tego węzełki. Znajomi i mniej znajomi
zamieniali z sobą słowa pożegnania, gdyż wyglądało, że biorą ich w
transport, to znaczy wywożą do więzienia karnego, ale wśród tych kilku
wyczytanych byli dwaj koledzy z Czwartej Komendy WiN. Nie pamiętam, którzy,
w każdym razie z wyrokami śmierci, bo o zmianie wyroku nie byli dotychczas
powiadomieni.
Wielu z nas powzięło podejrzenia o zmasowanej brance na egzekucję. Nawet
wśród pozostałych na razie oficerów WiN też uznano taką możliwość. Nie
trwało długo, gdy oddziałowy wezwał ich do wyjścia i grupa więźniów wyszła
na korytarz. Nim jednak stalowe drzwi zatrzaśnięto, stwierdziliśmy na
korytarzu obecność kilku strażników. Wkrótce po tym oddziałowy znowu
odczytał z listy nazwiska kilku osób, aby z rzeczami osobistymi i skarbowymi
przygotowali się do wyjścia. Między wyczytanymi znalazł się także ppłk
Łukasz Ciepliński „Pług” – prezes Czwartej Komendy WiN. Pamiętam, gdy stał w
grupce więźniów, wśród których byłem i ja, mówiąc powoli i dobitnie, że gdy
spostrzeże, iż zanosi się na egzekucję, wówczas połknie srebrny medalik z
wizerunkiem Matki Boskiej. Żegnając nas, jeszcze się zwracał o zapamiętanie
tego, co zamierza uczynić z medalikiem. Po paru minutach i drugiej grupy
kolegów nie było między pozostałymi w celi. Za jakiś czas oddziałowy,
pełniący też obowiązki klucznika, polecił trzeciej grupie przygotować się i
spakować „dobytek” więzienny. W tej grupie, złożonej z sześciu-siedmiu
ludzi, znalazł się mjr Adam Lazarowicz „Klamra”, ten sam, który obdarzył
mnie swoim zaufaniem, polecając zawiadomić jego rodzinę w wypadku, gdybym
nabrał przekonania o śmierci majora. I teraz także zbliżył się do mnie ze
słowami pożegnania i przypomnienia zobowiązania, jakie przyjąłem. Ja
natomiast dałem słowo honoru, że gdy przeżyję, o wszystkim powiadomię jego
rodzinę.
Całkowitej pewności, że tylko zabierają ludzi w transport, a nie na
egzekucję, nikt z więźniów nie miał, nauczyliśmy się nie ufać tym
zdradzieckim wrogom. Kilka chwil oczekiwania i grupa, w której był major
„Klamra”, opuściła celę, wychodząc na korytarz. W charakterystyczny sposób
stukały ich drewniaki, gdy szli korytarzem do wyjścia na klatkę schodową.
Odgłos ich kroków oddalał się, aż ucichł zupełnie. Wydaje mi się, że zabrano
z celi jeszcze czwartą grupę więźniów i w tej także znalazł się któryś z
oficerów Czwartej Komendy WiN. Zabrano z celi śmierci tego popołudnia około
połowy jej stanu, tak że pomieszczenie wydawało się mocno wyludnione. (…)
Zrozumiały był więc nastrój niepokoju o los osób, które znaliśmy i cenili. Z
rozstrzygnięciem i tak musieliśmy czekać do wieczornego apelu, a przez czas,
który do niego pozostał, w małych grupkach rozważaliśmy, co może czekać ich
tam, na dole, w piwnicach.
Po kolacji jak zwykle w niedługi czas odbył się apel, ale go nie przedłużano
i polecono nam kłaść się spać. Jak już wspomniałem, w drugiej połowie lutego
otrzymaliśmy metalowe łóżka i ustawiono je na trzech poziomach. Moje
posłanie znajdowało się na trzecim, najwyższym poziomie i od skraja było
pierwsze, o dwa metry, nie więcej, od okna i kibla. Miejsce to stanowiło
świetny punkt obserwacyjny, dający w pozycji leżącej dobry wgląd na
dziedziniec więzienny. Obok mnie swoje posłanie miał Maciek Jeleń lub Romek
Woźniacki, poniżej nas, na drugim poziomie też dwie pary oczu czujnie
wpatrywały się w ponurą scenerię, którą tworzyły budynki więzienia z
czerwonej cegły, otaczające oświetlony placyk. Raptem nocny krajobraz ożywił
się kilkoma postaciami ludzkimi, które rozdzieliły się, ustawiając pod
murami budynków. Rozpoznaliśmy w nich uzbrojonych strażników. Po chwili, jak
zwykle w takich okolicznościach, przemierzył dziedziniec naczelnik więzienia
ze swoim pocztem. Patrzyłem na te przygotowania ze ściśniętym sercem. Zaraz
dwaj funkcjonariusze więziennictwa z łaźni wynieśli złożone nosze, udając
się pospiesznie do ukrytego przed moim wzrokiem miejsca kaźni. (…) Wreszcie
pojawiła się też ekipa trzech eskortujących więźnia morderców. Szli szybko
ze swą ofiarą, znikając za magazynem mundurowym. Po chwili padł strzał.
Pierwszy z zamordowanych był niewysoki, a takim wzrostem i przeciętną
postawą podobnych do siebie było dwóch wśród Winowców: Łukasz Ciepliński i
Józef Rzepka. Ale nie mogłem ustalić, który z nich zginął pierwszy. Z
przykrością muszę podać, że dziś nie potrafię podać kolejności, w jakiej
żołnierze WiN byli tego wieczoru zamordowani. Jednakże pięciu z nich
rozpoznaliśmy na pewno. Majora Adama Lazarowicza poznaliśmy po wysokiej
szczupłej sylwetce i charakterystycznym kroku, kpt. Mieczysława Kawalca
można było poznać po wyniosłej, prostej postawie (najwyższy z całej grupy) i
sprężystym kroku. Jestem pewien, iż Kawalca nie trzymano pod ręce, szedł nie
dotykany przez plugawców. Porucznika Karola Chmiela także łatwo było poznać
po niskiej atletycznej postaci, łysinie i długiej jak na niego jaśniejszej
bluzie. W tym wypadku zaznaczam z naciskiem, że gdy Chmiela prowadzono na
śmierć, w chwili gdy eskorta z nim miała skręcić za magazyn mundurowy,
wyrwał się z rąk dwóch strażników, upadł na ziemię, wołając głośno
rozdzierającym głosem: „Mordują…, mordują!”. W jednej chwili dopadli go, a
trzeci z eskorty, idący zwykle za skazanym, zarzucił mu na głowę płachtę,
tłumiąc głos, po czym powlekli szarpiącego się, znikając za narożnikiem
magazynu. Ta gwałtowna scena, rozegrana wobec nas, niemych i bezradnych
obserwatorów, zrobiła wstrząsające wrażenie. Jak mógł krzyknąć, przecież
podobno usta zalepiano jakąś taśmą, co dawało się spostrzec. Widocznie
oprawcy czynili swoją powinność niezbyt starannie, co umożliwiło Chmielowi
na głośny protest przeciw dokonywanemu zbrodniczemu bezprawiu.
Por. Franciszka Błażeja i kpt. Józefa Batorego rozpoznaliśmy także po
wyglądzie odzieży więziennej, postawie i sposobie chodzenia. Zwracam uwagę,
że wtedy zamordowano nie tylko siedmiu oficerów WiN, ale także jeszcze kogoś
nieznajomego, a więc tego wieczora było osiem ofiar, nie siedem. I jeszcze
jedno: w czasie tej masakry do jednego z zamordowanych oddano dwa strzały,
jeden strzał, w minutę potem – drugi. Widocznie pierwszy strzał nie był
dosyć skuteczny. (…) Wydaje mi się, że egzekucja nie trwała dłużej niż
godzinę. Długo w celi koledzy nie mogli zasnąć, szepcąc między sobą i
rozważając wydarzenia strasznego dnia i wieczora. (…) Mnie i kolegów
zastanowiła taktyka władzy więziennej w dniu 1 marca 1951 r., gdyż do tej
pory w czasie poprzednich rozstrzeliwań trzymali nas na zbiórce, utrudniając
śledzenie wypadków. Tymczasem w ostatniej, którą dane było przeżyć,
postąpiono inaczej, jakby pozwalając na przyglądanie się tragicznym
przemarszom. (…) Przez następne dwa dni czuliśmy się bardzo źle psychicznie,
wiele godzin przechodziłem w „kieracie” sam i z kolegami stale w rozmowach
powracaliśmy do nieżyjących już naszych znajomych, a polskich patriotów”.
(cyt. za: Elżbieta Jakimek-Zapart, Nie mogłem inaczej żyć…
Grypsy Łukasza Cieplińskiego z celi śmierci).
<b> Poezja Królową Sensytywnego Życia. </b>