30 października 2013r. godz. 20:01, odsłon: 7871, Kazimierz MarczewskiŻycie jest warte tego, by żyć
Jeszcze kilka lat temu był człowiekiem, którego wszędzie było pełno. Jego stan zdrowia spowodował, że dziś jest jakby z boku życia społeczno-publicznego.
Andrzej Żurek dziennikarz 30.10.2013 (fot. Kazimierz Marczewski)
Życie jest warte tego, by żyć.
Jeszcze kilka lat temu był człowiekiem, którego wszędzie było pełno. Jego stan zdrowia spowodował, że dziś jest jakby z boku życia społeczno-publicznego. Pokazuje się dość rzadko. Publikuje jedynie sporadycznie. Popularnie zwany Maćkiem – najbardziej niegdyś znany dziennikarz bolesławiecki.
- Andrzej Żurek od kilku lat boryka się z chorobą nowotworową zdiagnozowaną, jako rak IV stopnia, złośliwy, nieumiejscowiony, płaskonabłonkowy. Statystycznie pacjent po takiej diagnozie żyje około sześciu miesięcy. Andrzej dowiedział się o swojej chorobie ponad 4 lata temu…
Kazimierz Marczewski Gazeta i Portal Bolec.Info- Przedstaw się Bolecnautom. Andrzej Żurek - Nazywam się Andrzej Żurek obecnie rencista, a wcześniej górnik z trzynastoletnim stażem pracy pod ziemią i dziennikarz pracujący w różnych mediach, od lokalnych zaczynając na ogólnopolskich kończąc. Pisałem w gazetach, pracowałem w radio i telewizjach przez blisko piętnaście lat.
Domyślam się, że nie bardzo lubisz rozmawiać o chorobach, zwłaszcza o nowotworach?
Niby racja, ale nie mogę powiedzieć, że nie lubię. Każda taka rozmowa to rodzaj autorefleksji nad własnym losem. Nie rozmawianie o chorobie nie sprawi, że ona zniknie. Może to zabrzmi, jak banał, ale rozmowa o raku, jak się objawia, jak przebiega proces jego rozwoju, to rodzaj auto akceptacji mojego stanu zdrowia. Świadomie mówię zdrowia.
Bo to, co umownie nazywamy chorobą jest dla mnie niczym innym, jak mniej dorodnym rodzajem dobrego zdrowia…
Dość pokrętnie i dziwnie mówisz o tym. Czyżby to była jakaś twoja filozofia?
Nie moja, ale rzeczywiście, to taki nurt filozoficzno-myślowy. Byli i są na świecie ludzie, którzy doradzają i doradzali, by w ten sposób patrzeć na chorobowy stan zdrowia własnego organizmu. To pomaga w byciu „nie chorym”. Powracając do określenia banał – kto nie akceptuje choroby, nie akceptuje zdrowia, a idąc dalej, kto przeczy śmierci, przeczy życiu…
Gdy zachorowałeś odsunąłeś się jednak od życia. Przynajmniej tego publicznego…
Paradoksalnie odsuwając się od życia publicznego i społecznego, przybliżyłem się do swojego. Zajmując się sprawami innych, człowiek nie ma czasu dla siebie. Nie stało się to jednak nagle, że przestałem się interesować tym, co się dzieje w moim otoczeniu, w Bolesławcu, czy w naszym powiecie. Nie przestałem się zastanawiać jakie są przyczyny różnych zdarzeń, i obserwować jakie ludzie mają osiągnięcia czy porażki. To odchodzenie od różnych spraw, w które przez całe lata byłem zaangażowany całym sobą, to był proces.
Większość ludzi znających ciebie i twoją pracę uznała jednak, że odszedłeś z mediów nagle…
Rozumiem, że tak się mogło wydawać. Dla ogromnej większości ludzi, życie innych widać, jak klatka po klatce. Stąd też i taki wynik obserwacji – był facet i nagle go nie ma. Fakt, że gdy dowiedziałem się o nowotworze, musiałem sporo zmienić w swojej egzystencji.
Po pierwsze – kiedy zdiagnozowano u mnie nowotwór złośliwy i do tego IV stopnia, zdałem sobie sprawę, że to może być końcówka mojego życia. Moment to niełatwy, ale i – z mojego punktu widzenia i pojmowania świata – nietragiczny. Logicznym jest bowiem, że jeśli się człowiek rodzi, to musi i umrzeć. Wiedziałem jednak po diagnozie, że czeka mnie walka o zdrowie, o dłuższe życie, o jego jakość…
I jak było? Walczyłeś?
No tak, wziąłem się za tą walkę. Właściwie to jednak walczyli lekarze. Ja ich tylko wspierałem mentalnie. Badania, zabiegi, operacje, rehabilitacja… Ciężko było i strasznie… Chwilami miałem dość – z bólu, rozpaczy, beznadziei... Jako, że operowaną miałem krtań, długo nie mogłem w ogóle mówić. Napisałem więc na kartce prośbę, by lekarze zabrali mi te wszystkie sączki, rurki i inne maszynerie i dali mi spokojnie odejść.
Wybuchła w oddziale panika, że coś mogę sobie zrobić. Posadzili przy mnie pielęgniarkę, która mnie non stop pilnowała. Nie długo jednak, bo wyjaśniłem całemu konsylium, że gdybym chciał zrobić sobie krzywdę, to nic bym nie pisał żadnej prośby, a wyrwał ten cały sprzęt i tyle…
I ile trwała ta „intensywna” opieka?
Niedługo. Parę, czy kilkanaście godzin. Ten okres pamiętam, jakby zza mgły. Górnolotnie powiem jednak, że do czasu, aż zrozumiałem, że z chorobą nie wolno walczyć. Poddałem się więc zabiegom, kuracji i temu, co proponowali lekarze. To oni walczyli. Ja żyłem chwilą. Zrozumiałem bowiem, że wojna z chorobą zawsze kończy się przegraną człowieka.
Szybko więc nauczyłem się z chorobą żyć. Bo życie jest warte tego, by… żyć. Moim credo stało się przekonanie, że 90% każdego schorzenia tkwi w myślach, w głowie.
Zacząłem więc zmieniać swoje myślenie. I wierzę, że dzięki temu zamiast żyć prognozowane kilka, kilkanaście miesięcy od diagnozy, żyję już grubo ponad 4 lata. Dodam, że badanie kontrolne ciągle potwierdzają pierwotną diagnozę. Rak jednak się nie rozrasta i nie ujawnia w innych organach.
Jak przeżyłeś chemię, radioterapię? Jak postrzegasz te kuracje?
Nie poddałem się tym zabiegom. Po prostu odmówiłem. Miałem tyle doświadczenia „szpitalnego”, że wiedziałem, jak ludzie w większości reagują na tego rodzaju leczenie. Moja ówczesna perspektywa patrzenia na rzeczywistość była taka, że musiałem podejmować decyzje na „góra” 6 miesięcy - bo tyle czasu życia mi prorokowano. Pomyślałem, że nie warto cierpieć w ostatnim okresie bycia w tej rzeczywistości.
Nie podporządkowałem się więc niektórym zaleceniom i poleceniom medycznym. I widać postąpiłem dobrze. Nie chcę jednak, by ktokolwiek potraktował moją wypowiedź, jako wskazanie przy swojej chorobie. Niech każdy słucha własnej intuicji i postępuje, jak podpowiada mu własny rozum. I niech słucha, co mówią lekarze. Oni zawsze chcą, jak najlepiej dla pacjenta.
Dodam też, że odmawiając sugerowanemu mi leczeniu, przeszedłem jednak inną kurację. Alternatywną do czysto medycznej. Nie chcę o niej mówić szczegółowo, bo zakrawałoby to na kryptoreklamę. Leczyłem się – powiedzmy – po swojemu i przy wsparciu innych osób. Ale jednocześnie jeździłem karnie na wszystkie badania, konsultacje, obserwacje i konsylia. I jeżdżę do tej pory.
To czym się teraz zajmujesz? W jaki sposób zarabiasz na życie?
O, to już inny temat. Dorywczo zajmuję się drobnymi publikacjami, a i pomaganiem innym ludziom – chorym, ale też i tym bezradnym w obecnym systemie społeczno-polityczno-prawnym. Najogólniej jednak mówiąc, jestem tzw. „młodym rencistą”.
Młodym, bo co to jest trwający 56 rok życia, gdy wiek emerytalny ustalono na lat 67. Jestem więc młodym rencistą z relatywnie niewielkim świadczeniem obciążonym zadłużeniami. Z różnych przyczyn.
Osobiście doświadczam więc sedna starego porzekadła, które brzmi: By się leczyć, trzeba mieć zdrowie i pieniądze. Nie mam jednego ani drugiego, ale… jakoś egzystuję.
Nieraz ogarnia mnie beznadzieja, ale zawsze wtedy mówię sam sobie
– Przecież nikt ci nie obiecywał, że będzie łatwo… Autoironia pomaga. Zwłaszcza, że odejście od zawodu dziennikarskiego spowodowało znaczną pustkę w moim otoczeniu…
Aż nie chce się wierzyć, że ty, który przecież pomogłeś wielu osobom i instytucjom, który informował tysiące mieszkańców naszego regionu i Polski o wydarzeniach dziejących się w Bolesławcu i okolicach zostałeś zostawiony sam sobie?
No tak to jest. Każdy ma swój czas i swoje zadania. Gdy z jakiś powodów „wsiadasz” do innego pociągu, większość zapomina o tobie. Nie jest to skarga i złorzeczenie, a jedynie opisanie rzeczywistości. I określenie „sam sobie” nie jest do końca adekwatne do mojej sytuacji.
Mam kilku naprawdę dobrych przyjaciół, którzy są ze mną i przy mnie na dobre i na złe. Jest kilku przedsiębiorców i działaczy politycznych, którzy okazują mi zainteresowanie bardziej koleżeńskie czy przyjacielskie niż czysto formalne.
Mam kontakt z wieloma stowarzyszeniami i organizacjami w naszym mieście i w innych miejscowościach.
Mam nawet propozycje pracy, ale nie mam zdrowia, by podjąć stałe zatrudnienie. Nie umarłem więc jeszcze. Nawet symbolicznie. Chociaż pewnie niektórzy tak uważają…
Umieranie… Teraz, gdy zbliża się Dzień Zmarłych temat na czasie…
Wspomniałem już – śmierć to przecież część życia. Paradoks polega na tym, że czy człowiek jest chory na tzw. śmiertelną chorobę, czy zdrowy, niczym przysłowiowy byk, jest tak samo blisko odejścia z tego świata.
Przykładem jest mój młodszy brat Dariusz, który nie mając „raków” czy innych tzw. „strasznych” chorób, odszedł nagle i zupełnie niespodziewanie.
Mam też ciągle w pamięci wielu przyjaciół i znajomych, którzy zmarli, albo zginęli w wypadkach, jakby bez zapowiedzi. Moich współ chorujących, którzy chcieli żyć i walczyli z chorobami wszystkimi siłami, ale… polegli.
Wspominam ich ciepło i z szacunkiem. Wiem, że zrobili w swoim życiu to, do czego zostali powołani. W jakiś sposób oni ciągle jednak są.
W moich myślach, refleksjach, wspomnieniach. Kiedyś i ja, i każdy z dziś żyjących, będzie miał tylko takie miejsce w aktualnej wówczas rzeczywistości. Dlatego warto pamiętać o ludziach, którzy byli niegdyś blisko nas. O rodzinie, znajomych, a i o nieznajomych też.
I o tym co zrobili, co mieli w planach, co im się udało, a co nie. Czy daliśmy im to, czego od nas oczekiwali i czy wzięliśmy od nich, to, co mieli nam do dania.
Tak patetycznie mówisz o tym temacie. Przemawia przez ciebie jakiś rodzaj smutku, rozgoryczenia…
Uważam, że nie ma w tym żadnego patosu, a najmniej rozgoryczenia. Już wspomniałem, że po prostu warto żyć. Dla samego życia. Dla szczęścia, miłości, radości, ale i dla porażek, trudności i dla smutku. Jest takie powiedzenie: Umarłemu się nie zdarzy. I jest w nim sens i sedno życia.
By czerpać z życia radość, nie można myśleć tylko o przyjemnościach i złorzeczyć, gdy przychodzą trudne chwile.
Bo one to też życie. Taki zdrowy fatalizm jest wskazany dla każdego. A w ciężkich sytuacjach trzeba wierzyć, że to tylko okres przejściowy. Wszak po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój. A śmierć przyjdzie do nas sama. I to w odpowiednim dla nas momencie. Mogą się wtedy „buntować” tylko ci, którzy nadal będą żyli. A może nawet żałować, że czegoś z nami nie omówili, że czegoś nam nie powiedzieli, nie zdążyli nas wysłuchać… To jednak będzie ich trauma – żyjących. Tego, kto odszedł, te życiowe dylematy już nie dotyczą…
Czego więc życzyć ci na koniec rozmowy? Bo oprócz podziękowań, należą się ci życzenia ode mnie i od Redakcji Bolec.Info…
Pogody ducha oraz wiary w dobro ludzi i świata. I że to, co spotyka mnie złego, to tylko objaw przejściowych trudności. I to ja dziękuję, że Redakcja Bolec.Info odnalazła mnie w tym społecznym niebycie. Jestem wam bardzo wdzięczny, że pamiętacie o tym, co niegdyś robiłem. To dla mnie bardzo ważne. I mam nadzieję, że ważne i dla innych ludzi.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję, bardzo dziękuję.