Portal nr 1 w powiecie bolesławieckim
REKLAMAEfekt-Okna zaprasza
BolecFORUM Nowy temat
16 stycznia 2013r. godz. 19:05, odsłon: 5648, Natalia

Manao ahoana! Inona no vaovao?

Dwa miesiące na Madagaskarze minęły.. A ja wciąż jeszcze mogę patrzeć na ryż :)
(fot. Natalia)
Ale nie da się ukryć, pierwszy ryżowy kryzys nastąpił pewnego słonecznego sierpniowego poranka, kiedy podczas rekolekcji dla małżeństw na stole pojawiła się papka ryżowa z pulpetami. Typowo malgaskie śniadanie. Mimo że w Polsce śniadanie “na słono” to nic dziwnego, jakoś nie dałam rady ryżowej zupie. Pulpeciki owszem :) Na szczęście nie byłam osamotniona w tych śniadaniowych potyczkach. Siostra Claire z Francji i siostra Eveline z Wybrzeża Kości Słoniowej miały ten sam problem, więc na nas zawsze rano czekało pieczywo. O 7h30 pojawiałyśmy się wszystkie trzy w kuchni na śniadanku top secret, bo głupio by było zasiąść ze wszystkimi i wcinać chleb z masłem, podczas gdy oni delektują się ryżem. Panie kucharki, wtajemniczone w konspiracje, zostawiały mi zawsze trochę omleta, pulpecika czy po prostu mięsa mielonego i powstawały malgasko-europejskie kanapki. Eveline i Claire były lekko zszokowane moim apetytem na mięso z samego rana. No cóż, różnice kulturowe. Szybko polubiłam te chlebowe uczty przy garach, bo wypełnione były żartami i pozwoliły zacieśnić więzi z paniami kucharkami-wolontariuszkami. Któregoś wieczoru zaprosiły mnie do kuchni na konspiracyjną tym razem kolację – uratowały trochę makaronu z obiadu (a należy dodać , że w tygodniowym menu makaron pojawia się raz jeden) i przyrządziły mi specjalną kolację bez ryżu! To się nazywa miłość bliźniego, bliźniego-białego.

Bolec.Info - zdjęcie


Wędrówka

Ale zanim rekolekcje i ryżowe śniadanka, sierpień zaczął się króciutkim odpoczynkiem po kolonijnej przygodzie. Skorzystałam z tej okazji i wybrałam się na wędrówkę po pobliskich wzgórzach z dwójką studentów. Na druga stronę miasta, skąd ruszała nasza trasa, pojechaliśmy autobusem. 10 km pokonaliśmy w godzinę. Jeszcze nie zrozumiałam tutejszego systemu przystanków, niby są jakieś tabliczki, ale ludzie i tak zatrzymują autobus gdzie się da, średnio co 100 m. Ogólnie uwielbiam miejski transport. Są to normalne busy, biletów nie ma, za to oprócz kierowcy jest pan asystent, którego zadanie polega na otwieraniu tylnych drzwi i inkasowaniu 300 ariarów za obojętnie jak długa podroż. Zazwyczaj po 2 pierwszych przystankach wszyscy są już ściśnięci jak sardynki i pewne jest, że następni pasażerowie już się nie zmieszczą. Ach, człowieku małej wiary… Kolejne 5 osób pakuje się do busika (może one się rozciągają?), pan asystent krzyczy ALEFA! i dalej w drogę. Po godzinie podróży miałam wrażenie, że przeszliśmy te kilometry na piechotę :) Co tam, ważne że byliśmy poza miastem, dookoła piękne widoki i szum drzew (tego mi tutaj brakuje). Ruszyliśmy w drogę, trasa nie była długa, ale tempo marszu malgaskiej młodzieży... no właśnie, zgadnijcie... Taaaaak!!! MORA MORA.. Nie przeszkadzało mi to specjalnie, choć obawiałam się, czy zdążymy wrócić na przystanek przed zachodem słońca. No i faktycznie byliśmy na styk. Po drodze zrobiliśmy sobie dwugodzinny postój z piknikiem-sjesta pod wodospadem. Puszka sardynek, kawałek chleba, banany -15 minut pikniku, prawie 2godziny sjesty. Żyć nie umierać. Jak się okazało, odpoczynek się przydał. W drodze powrotnej szlak nagle się skończył, czasu na szukanie nie było, bo słonko już zbliżało się do linii horyzontu, więc ruszyliśmy na przełaj: stromo, chaszcze, ale jak przecinaki cięliśmy na dół, bo w ciemności to by dopiero była katastrofa. Ostatni etap trasy, już na przystanek, pokonaliśmy na stopa, w ciężarowce wiozącej piasek. Niech żyje przygoda i aktywny wypoczynek!

Bolec.Info - zdjęcie

Tydzień rozpoczął się ze studentami z naszego akademika, z nimi też się zakończył. I to jak, z wielką pompą! Zaprosili mnie na uroczystą gale rozdania dyplomów. Razem z księdzem Henri i siostrą Claire spędziliśmy z nimi na uczelni cały poranek i czuliśmy, ze nasza obecność była dla nich naprawdę ważna, bo większość ich rodziców mieszka za daleko, by móc przyjechać na tą uroczystość. Ostatnie roczniki defilowały w togach, młodsze w specjalnych uniwersyteckich mundurkach. Pięknie wyglądali. Wielu z nich zostało wyróżnionych za dobre wyniki. Mimo że znaliśmy się tylko miesiąc, naprawdę byłam wzruszona, kiedy przychodzili pochwalić się dyplomem i ocenami. Nadzieja Madagaskaru.

I pojechali…

Ostatni studenci wyjechali i zrobiło się trochę pusto. Ale na szczęście nie na długo. Nazajutrz popołudniu na podwórze zajechał «wesoły busik», który przywiózł kilka roześmianych małżeństw na rekolekcje życia braterskiego. Mimo pięciogodzinnej podróży po krętych drogach biła od nich niesamowita radość. Na początku trochę obawiałam się o nasz kontakt, bo prawie nikt z nich nie mówił po francusku. Pierwszego wieczoru, chociaż wszystko nam tłumaczono, mocno odczuwałam ciężar blokady językowej. Ale od czego ma się ręce, nogi i … uśmiech. Już na drugi dzień dyskutowaliśmy na temat Polaków i ojca Beyzyma, którego relikwie znajdują się w ich mieście, Fianarantsoa. Kolejny raz doświadczyłam, jak ważny jest język serca. To głównie dzięki niemu przeżyliśmy wspólnie genialny tydzień wypełniony konferencjami, grupkami dzielenia, świadectwami. Nie zabrakło tez rozrywek. Największą atrakcją było rzeźbienie w glinie, które z założenia miało odbywać się bez rozmów, przy spokojnej muzyce. Idea upadła już po pięciu minutach, kiedy nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu, patrząc na nasze kreacje. Tworzenie to wcale nie jest prostą sprawą. Ale cokolwiek by nie mówić, nasi goście byli grupą prawdziwych artystów, uzdolnionych nie tylko plastycznie. Te malgaskie ubogie rodziny tryskały energią ,tańczyły i śpiewały dosłownie wszędzie: przy myciu naczyń, sprzątaniu, podczas sjesty, podczas przechadzki. Ich głosy, megadonośne, słychać było z daleka. Nasze sąsiadki, siostry, które prowadzą przychodnię, pewnie się zastanawiały, co to za karnawał za płotem. Zakończył się on uroczystą kolacją i oczywiście śpiewem i tańcami. Wodzirejów nie brakowało.

I pojechali. I znów zrobiło się pusto. I znów na szczęście nie na długo. Niecałą dobę po ich wyjeździe zawitały do nas kolejne rodziny. Tym razem gwar był większy, bo w tej grupie dominowały dzieci. Rodzice przyjechali na rekolekcje dla małżeństw, a ich pociechy dostały w prezencie tydzień kolonii. Prawie skakałam z radości, kiedy zostałam przydzielona do opieki nad młodszą częścią naszych gości. To był w jakimś sensie powrót do animacji sprzed miesiąca, chociaż liczba uczestników zmalała 20 razy. Ale za to opiekowaliśmy się nimi całą dobę, by rodzice, choć mieszkali po drugiej stronie podwórza, mogli spokojnie przeżywać swoje rekolekcje. Po naszej stronie spokoju nie było co szukać, przez tydzień panował radosny dziecięcy gwar. Plan dnia był następujący : pobudka, modlitwa, śniadanie, gimnastyka, katecheza, zajęcia plastyczne, obiad, « leżakowanie » na siedząco z książką, tańce, zabawy ruchowe na boisku, prysznic, kolacja i … nieee, wcale nie lulu. W sypialni chłopców odbywały się turnieje szachowe, u dziewcząt zaś « rozmowy w toku ». Czasu na nudę czy tęsknotę za rodzicami nie było. Nie mogłam wyjść z podziwu, ze 25 dzieciaków w wieku od 3 do 12 lat potrafiło stworzyć tak zgraną grupę. Nie było konfliktów, zazdrości. Miałam wrażenie, że tak dobrze czuły się w swoim towarzystwie, że chciały maksymalnie wykorzystać czas spędzany razem. Uwielbiałam patrzeć, jak tańczą, bawią się, grają w piłkę. Najbardziej poruszyła mnie jednak opieka starszych dzieci nad młodszymi, nie tylko wśród rodzeństwa. Pomoc przy myciu, ubieraniu się, jedzeniu, opowiadanie bajek na dobranoc – to wszystko było na porządku dziennym. I było dla nich tak niesamowicie ewidentne i naturalne. Niejeden raz łza mi się w oku zakręciła. Dzieciaki bardzo się do siebie przywiązały. Kiedy dwójka chłopców musiała wyjechać dzień przed zakończeniem kolonii, na twarzach maluchów przez cały wieczór gościł smutek, kilkoro z nich długo płakało w łazience. Nie muszę chyba opisywać, co działo się w dzień wyjazdu. Zaczęłam mieć wątpliwości, czy aby na pewno jesteśmy w porze suchej, tak mokro było od łez. Ale żal rozstania poprzedziła wielka radość ze spotkania z rodzicami. Wszystko było zaaranżowane. Stęsknieni rodzice czekali na podwórzu na stęsknione dzieci, które w maskach i przebraniach, tanecznym krokiem przybyły na spotkanie. Przez kilka minut dwie grupy tańczyły naprzeciw siebie, po czym nastąpiło wielkie odliczanie i… stado przebierańców ruszyło w stronę rodziców. Buziakom, krzykom, uściskom nie było końca. Następnie wszyscy razem zasiedli do kolacji, nie byle jakiej, bo przy świecach - prądu zabrakło. A po kolacji tradycyjnie: tańce, zabawy, skecze. Każda grupa -rodzice, dzieci, animatorzy, kucharki - przygotowała krótki program artystyczny. No, program dzieciaków trudno nazwać krótkim, bo nie chciały zejść ze sceny, póki nie przetańczyliśmy i prześpiewaliśmy wszystkiego, czego się nauczyły. Kiedy wracam myślami do tego tygodnia z dzieciakami, uświadamiam sobie, ile od nich dostałam, ile się nauczyłam. Te kilka dni, które spędziliśmy razem dały mi tyle radości, zapału, energii. Była to dla mnie kolejna lekcja prostoty. Nie wiem, kto był bardziej smutny przy pożegnaniach, dzieci czy ja.

Bolec.Info - zdjęcie

I pojechali. I znów zrobiło się pusto. I znów na szczęście nie na długo. Ledwo skończyliśmy sprzątać po rekolekcjach, w naszych progach pojawiła się kolejna rodzina :) Zaczynał się tydzień wspólnotowy. Tutaj na Madagaskarze członków wspólnoty nie jest za wiele. Oprócz naszej szóstki domowników, w Antsirabe jest jeszcze jedna rodzina z trójką dzieci i jedna siostra, która mieszka po drugiej stronie miasta. Dwie rodziny ze stolicy aktualnie przebywają we Francji. Tydzień wspólnotowy zgromadził więc 12 osób. Skromnie, ale wystarczyło, by dyżury w kuchni były dwuosobowe :) Był to czas, który pozwolił nam przede wszystkim pobyć razem. Oczywiście nie zabrakło konferencji, wspólnych modlitw, rozmów, spacerów, zabaw, bilansu minionego roku i przygotowania misji na przyszły rok. Wszystko to w rodzinnej, radosnej atmosferze. I co najważniejsze, udało się złapać oddech po koloniach, rekolekcjach , przyjazdach, odjazdach. Każdy potrzebował odrobiny mora mora .

I pojechali. Ale tym razem zabrali ze sobą też dwóch naszych księży i ruszyli animować rekolekcje dla 30 par w Fianarantsoa. Postulant też wybył na weekend, więc zostałyśmy same, 3 dziewczyny na gospodarstwie. Postawiłyśmy znów na aktywny wypoczynek i wybrałyśmy się nad pobliskie jezioro. Jeszcze nie wysiadłyśmy z auta, a już wszyscy sprzedawcy z pobliskich butików z kamieniami i minerałami podbiegli zaprosić nas na zakupy. Usiłowałyśmy wytłumaczyć im, że nie wzięłyśmy pieniędzy. Bez skutku. Wciąż zapraszali « choć dla przyjemności oka ». Po kilkuminutowych negocjacjach stanęło na tym, że zajrzymy po rundce wokół jeziora. I faktycznie, nie dali nam wsiąść do samochodu, póki nie obejrzeliśmy tych wszystkich klejnotów. Madagaskar to naprawdę wyspa skarbów. Raj dla tych, którzy uwielbiają szlachetne kamienie.

Ostatni tydzień sierpnia upływa nam pod znakiem wielkiego sprzątania. Staramy się doprowadzić dom do porządku po licznych wizytach. Nie ma pośpiechu, powoli doczyszczamy kolejne zakątki. Na błysk i tak się nie da, bo pierwszy wróg błysku- wszechobecny czerwony kurz - jest niezwyciężony. Nawet jeśli zamieciesz, umyjesz podłogę, pozamykasz okna i drzwi i nie będziesz wchodził do pomieszczenia przez tydzień, wracasz i zastanawiasz się, czy aby na pewno tu sprzątałeś. No ale dziury i szczeliny w oknach i drzwiach wszystko tłumaczą. Poczekamy na porę deszczową, kurz zapadnie w letni sen, za to pojawi się … błoto.

Bolec.Info - zdjęcie
Polacy na Madagaskarze.


W tym miesiącu nasz dom gościł dwóch Polaków. Pierwszy z nich to ksiądz Roman, saletyn, posługujący na Madagaskarze już od 25 lat. Wpadł na cole i polskie pogaduchy dwa tygodnie temu. Mieszka całkiem niedaleko nas. Po raz pierwszy spotkałam go, kiedy byliśmy na spacerze z grupą rekolekcjonistów. Od naszego księdza wiedział już, że Polka mieszka w Chemin Neuf. Kiedy rozmawialiśmy sobie na drodze przed domem saletynów, nadjechał samochód i wysiadł z niego kolejny ksiądz Polak. Pracuje 200 km stąd i wpadł do ks. Romana z wizytą. Drugim naszym polskim gościem był pastor Czesław z Pszczyny. Przyjechał tu na międzynarodowe spotkanie organizacji promującej ewangelizację dzieci. Zatrzymał się w hotelu, którego właściciele tydzień wcześniej byli u nas na rekolekcjach. Już pierwszego dnia usłyszał o Polce w Chemin Neuf. Któregoś wieczoru hotelowy kierowca zabrał mnie do hotelu, bym mogła poznać pastora. Przegadaliśmy chyba z półtorej godziny. Niesamowity człowiek, taki ciepły i otwarty. Nazajutrz pastor przyjechał do nas na obiad z woreczkiem polskich prezentów. Flaga Polski ma teraz honorowe miejsce w moim pokoju:) Ilu jeszcze rodaków uda mi się tu spotkać?

Szkoła

W powietrzu, którym oddychamy, czuć już powoli zapach szkoły, mimo że rozpoczęcie roku dopiero za miesiąc. Dlaczego tak szybko? Powody są dwa:
1. Ten bardziej optymistyczny. Wczoraj spotkałam się z Alexandrem, Francuzem, który pracuje w Fianarantsoa nad dość sporym projektem edukacyjnym. Jak tylko usłyszał, ze w domu Chemin Neuf pojawił się nauczyciel FLE (francuskiego jako języka obcego), od razu zaproponował współpracę. Będziemy organizować zajęcia wyrównawcze z francuskiego dla naszych dzieciaków. Długo by tłumaczyć na czym projekt polega, trochę to skomplikowane. W każdym razie zapowiada się dużo pracy, ale jakże pasjonującej. Zanim tu przyjechałam,nigdy bym nie pomyślała, że może być problem z nauczaniem francuskiego przy pomocy naszych europejskich podręczników. No ale faktycznie, jak pracować z dziećmi stąd, prezentując im dialogi, w których przyjaciele kłócą się, czy wyjechać do czterogwiazdkowego hotelu w Alpach, czy może wynająć samochód terenowy na przejażdżkę po pustyni? Albo jeszcze lepiej, dając im tekst, w którym dzieci marudzą, bo na talerzu mają ziemniaki z kotletem, a wolałyby zjeść w McDonaldzie?
Cieszę się ogromnie, że z mojego wykształcenia i doświadczenia będzie pożytek także tutaj. Muszę najpierw sama popracować nad moim sposobem myślenia i nauczania, bo mimo wszystko realia są na tyle różne, że nie będzie łatwo się przestawić. Nowa przygoda z FLE na Madagaskarze rozpoczęta.
2. Teraz powieje troszkę pesymizmem. Od kilku dni wciąż pukają do naszych drzwi rodziny, których nie stać na opłacenie szkoły dzieciakom. Nie mówię tu o szkołach prywatnych, ale o publicznych, które wymagają corocznego wpłacania tak zwanego « wpisowego ». Przede wszystkim trzeba się radować, że w ogóle rodzice chcą posłać dzieci do szkoły, bo to wcale nie jest tutaj takie ewidentne. Ostrożności też nigdy za wiele, bo niektórzy proszą o pieniądze na wpisowe, a potem okazuje się, że wydali je na coś innego. Pozostaje jeszcze kwestia wyposażenia szkolnego. O podręcznikach nie ma tu co marzyć, nie istnieją, bo nikogo i tak by nie było na nie stać. Całe szczęście mamy trochę zeszytów i długopisów, które zostały po kolonii. Będziemy mogli dać je uczniom z naszej dzielnicy. Wpisowe wynosi tutaj ok 30 złotych. Może macie ochotę dołożyć skromną cegiełkę, by pomóc w skolaryzacji malgaskich dzieci? Taka mała ofiara z okazji rozpoczynającego się roku szkolnego. Jak to zrobić? Na pewno już wiecie – w załączniku znajdziecie formularz:)

Lipiec był miesiącem dzieci, sierpień nazwałabym miesiącem (oprócz przyjazdów i odjazdów) rodzin. Cieszę się, że mogłam poznać bliżej kolejnych reprezentantów malgaskiego społeczeństwa. Nie udało mi się uniknąć porównań z naszymi europejskimi rodzinami, ale jedno jest pewne: mimo wielu różnic, rodzina zawsze pozostaje rodziną. Kolejne 31 dni na Czerwonej Wyspie już za mną. Bagaż powiększył się o nowe znajomości, nowe doświadczenia, nowe radości czy też problemy tutejszych ludzi, których wcześniej nie dostrzegałam. Czasem czuję w sobie taki wewnętrzny bunt wobec tej biedy, która bije po oczach, sytuacji politycznej, która wcale się nie poprawia. Jak to mi powtarzają niektórzy : świata nie zbawisz. No nie zbawię, ale może chociaż mogę być takim malutkim Apostołem Nadziei?

Polecam Waszym modlitwom wszystkie malgaskie rodziny, które spotkałam w tym miesiącu, szczególnie te, którym bieda nie pozwala posłać dzieci do szkoły.

Ja także pamiętam o Was w modlitwie.

Natalia

Poprzednie części:
  • (05.01.2013r.) - Wolontariuszka na końcu świata
Bolec.Info - zdjęcie
Bolec.Info - zdjęcie
Bolec.Info - zdjęcie

Manao ahoana! Inona no vaovao?

4469
#Patrzalski nieaktywny
17 stycznia 2013r. o 8:49
Przypomniał mi się Arkady Fiedler ,którego czytałem jako dzieciak:)
Wiecie ,że Polska miała plany na kolonizację Madagaskaru?
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
4335
#Pannazdzieckiem nieaktywny
17 stycznia 2013r. o 8:58
Patrzalski napisał(a): ...Wiecie ,że Polska miała plany na kolonizację Madagaskaru?


Wybaczmy ojcom. Imperializm nie jedno ma imię. Miłego dnia Wam życzę :)

Ludzie w zasadzie myślą logicznie. Problem polega na tym , że operują na nie pełnych , bądź fałszywych informacjach. I dlatego taką logikę trzeba w du... ży kapelusz włożyć . Krzysztof Karoń.
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~mimi niezalogowany
17 stycznia 2013r. o 10:57
Świetna robota.Z niecierpliwością czekam na kolejne spotkanie z Madagaskarem:-)
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
~ niezalogowany
18 stycznia 2013r. o 13:06
IP: 93.159.46.82 - proxy: 93.159.46.29

to było co najmniej nieuprzejme :>
Zgłoś do moderacji Odpowiedz
Wypowiedz się:
Jeśli zostawisz to pole puste przypiszemy Ci losową ksywę.
Publikacja czyichś danych osobowych bez zezwolenia czy użycie zwrotów obraźliwych podlega odpowiedzialności karnej i będzie skutkować przekazaniem danych publikującego organom ścigania.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników serwisu. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii i wypowiedzi, a osoba zamieszczająca wypowiedź może ponieść za jej treść odpowiedzialność karną i cywilną. Bolec.Info zastrzega sobie prawo do moderowania wszystkich opublikowanych wypowiedzi, jednak nie bierze na siebie takiego obowiązku. Pamiętaj, że dodając zdjęcie deklarujesz, że jesteś jego autorem i przekazujesz Wydawcy Bolec.Info prawa do jego publikacji i udostępniania. Umieszczając cudze zdjęcia możesz złamać prawo autorskie. Bolec.Info nie ponosi odpowiedzialności za publikowane zdjęcia.
Daj nam Cynk - zgarnij nagrodę!

Byłeś świadkiem jakiegoś wypadku lub innego zdarzenia? Wiesz coś, o czym my nie wiemy albo jeszcze nie napisaliśmy? Daj nam znać i zgłoś swój temat!

Wypełnij formularz lub wyślij pod adres: [email protected].

Kontakt telefoniczny z Redakcją Bolec.Info: +48 693 375 790 (przez całą dobę).

REKLAMA Metrohouse zaprasza