28 stycznia 2013r. godz. 17:07, odsłon: 5343, Mahay miteny gasy ve ianao?
Mahay miteny gasy ve ianao? (Czy mówisz po malgasku?) Kely fotsiny. (Troszkę). Zapraszamy na kolejny odcinek opowieści Natalii z dalekiego Madagaskaru.
(fot. Natalia)
Patrzę właśnie na pola ryżowe, które powoli się zazieleniają i tak sobie myślę, że u Was zieleń powoli ustępuje miejsca ciepłym kolorom jesieni. U nas zima już się pożegnała, wieczory coraz cieplejsze, a w dzień słonko praży coraz mocniej. Zakwitły brzoskwinie i mangowce, ale zanim dadzą owoce, królem deseru nadal pozostaje banan.
Kiedy w Europie słychać było pierwsze dzwonki w szkołach, my pakowaliśmy walizki. Po sierpniowym tournee rekolekcji przyszedł czas na odpoczynek: WAKACJE!!! W tym roku wspólnota obrała kierunek północny, już dalej na północ naprawdę się nie dało. Jeśli ktoś ma ochotę zerknąć na mapę, oto nasza trasa:
Antsirabe – Tsarahasina – Ambanja - Nosy Be – Ambanja - Diego Suarez (Antsiranana) - Tsarahasina – Antsirabe.
10 dni, ponad 3000 km, tysiące zdjęć i głowa pełna wspomnień, którymi chciałabym się z Wami podzielić.
Zapraszam do lektury dziennika wakacjusza:
Wtorek, 4 września.
Zaczęło się nie bez stresu, bo o 4 nad ranem w Antsirabe zabrakło benzyny i dopiero na 5 stacji udało nam się zatankować. Dalsza część podróży upłynęła bez większych przygód, co nie znaczy, że zabrakło emocji. 14 godzin spędzonych w sześcioosobowym wagoniku kolejki górskiej mknącym po krętej 700 kilometrowej trasie podniosło poziom adrenaliny. Za kierownicą-prawdziwy rajdowiec, ksiądz Henri, a obok niego i za nim 5 wciśniętych w fotele lub też podskakujących na nich pasażerów z wywróconymi żołądkami, co niektórzy z nostalgią wspominający autostrady, nawet te polskie. Pasów na jezdni nie ma, bo rzadko kiedy spotyka się inne auta na trasie. Za to jakże liczne są stworzenia uparcie spacerujące po drodze: kury, gęsi, kaczki, świnie, kozy, no i oczywiście gwiazdy krajowe: zebu. Największą atrakcją były jednak zapierające dech w piersiach widoki. Kiedy minęliśmy Antananarivo poczułam się jak Alicja w Krainie Czarów. Przez dobre dwie godziny nie mogłam odkleić nosa od szyby, za którą jak w filmie przyrodniczym przesuwały się niesamowite obrazy. Kiedy przemierzaliśmy rozległe, nieskończone wyżyny, czułam się jak mała pchełka wśród ogromu tego, co mnie otaczało. Przez długi moment nie było żadnych osad, zero cywilizacji i taka cisza... Ochy i achy zachwytu przeplatane były nieznośnym poczuciem bezsilności i złością, kiedy na stokach gór porośniętych suchą trawą pojawiały się czarne plamy wypalonych lasów. Od czasu do czasu pociechą dla oka było kilka zielonych krzaków czy drzew, wyrastający z ziemi niczym oazy na pustyni. Kiedy zjechaliśmy z wyżyn, zaczęło robić się gorąco, więc włączyliśmy klimę (czytaj: opuściliśmy szyby na maksa). Nie ma to jak darmowy brushing:) I tak się afrykańsko zrobiło, kiedy mijaliśmy osady z lepianek z czerwonej ziemi pokrytych słomą. Mieszkańcy machający nam sprzed domów dodawali barw temu krajobrazowi. Zachód słońca (mój pierwszy poza naszym górskim w Antsirabe) z bajkowymi kolorami i ciemnymi konturami drzew był jak wisienka na torcie po całym dniu pięknych pejzaży. W ciemności zawsze trudniej trafić do celu, więc i nam się nie udało tak od razu dojechać do misji katolickiej, gdzie mieliśmy nocować. Nie żebyśmy źle skręcili czy pomylili drogę - tu droga jest jedna i cały czas prosto. Po prostu przejechaliśmy wioseczkę, z czego zdaliśmy sobie sprawę 30 km za nią. A biedni dwaj francuscy misjonarze cierpliwie czekali na nas z kolacją, podczas której mieliśmy okazję usłyszeć pierwszy epizod niesamowitych opowieści księdza Bertrand o pracy wśród Malgaszów na odludziu. Żałowałam, że nie miałam ze sobą dyktafonu, bo historie, które usłyszeliśmy przy kolacji i śniadaniu, mogłyby konkurować z przygodami Tomka Sawyera. Zasypialiśmy wszyscy pod wrażeniem tych misjonarskich opowieści. Noc była krótka, gorąca i pełna komarów, od których na szczęście chroniły nas moskitiery.
Środa, 5 września.
Jak na wakacyjny rytm przystało wstaliśmy o 5.30, by o 6.00 dołączyć do 2 % mieszkańców wioski, którzy przychodzą na codzienną mszę świętą. Jakie było moje zdziwienie, kiedy w kościele zobaczyłam 30 osób, z czego 25 to była młodzież i dzieci. Dopiero po mszy mogliśmy zobaczyć, gdzie tak naprawdę nocowaliśmy – w centrum typowej afrykańskiej osady z lepiankami, otoczeni bananowcami, mangowcami i maniokiem. Egzotyka na całego. Nie zdążyliśmy się nią nasycić, bo trzeba było ruszać w dalsza drogę. Na obiad zatrzymaliśmy się u jednego ze studentów z naszego akademika. Takie odwiedziny to już tradycja. Młodzi naprawdę cieszą się, że mogą gościć w swoich rodzinnych domach tych, z którymi mieszkają przez cały rok. Dalsza nasza trasa wiodła wzdłuż północno-wschodniego wybrzeża. Krajobrazy znów stały się górzyste, lecz tym razem lasów nie brakowało. Kontrast zielonych drzew podróżnika (ravenalas) z czerwoną ziemią był nadzwyczajny! Z daleka dostrzegliśmy najwyższy szczyt Madagaskaru (Maromokotro 2876m.n.p.m.), który « bujał w obłokach ». Osady, które mijaliśmy, też były już inne - domki z gliny ustąpiły miejsca szałasom z trzciny cukrowej i bambusów pokrytymi liśćmi palm i bananowców, skonstruowanym 30 cm nad ziemią ze względu na podmycie terenu w porze deszczowej. Kiedy dotarliśmy po zmroku do Ambanja, na wjeździe do miasta czekały już studentki z naszego akademika. Zaczęła się rundka odwiedzin. Do ostatniej, tej u której mieliśmy nocować, dotarliśmy ok. 21h30. I to jak dotarliśmy: jechaliśmy jakby przez busz, drogą wyboistą, gałęzie obijały się o szyby, zero światła. Miałam wrażenie, że już dalej w gąszcz się nie da. Rodzina czekała na nas z kolacją przy świecach, bo w ich domu nie było elektryczności. Tego akurat nie przewidziałam i byłam lekko zawiedziona, bo po południu padła mi bateria w aparacie. Możliwości naładowania nie było. Śmiać mi się chciało z samej siebie, bo przez myśl mi nie przeszło, że będę miała taki problem. Elektryczność w domu dla Europejczyka to po prostu pewniak. Drugim szokiem wieczoru były dwie ogromne pary oczu, które zerkały na mnie badawczo, kiedy wyszłam do toalety (czytaj: na zewnątrz gdzie się da). To zebu szykowały się do spania. Noc minęła przy akompaniamencie egzotycznych dźwięków dochodzących z zewnątrz, bo dom był skonstruowany bardzo prowizorycznie. Skrzeczały jaszczurki, huczały jakieś ptaszyska, chrapały zebu.
Czwartek, 6 września.
O świcie gospodyni oznajmiła z wielkim uśmiechem, że przygotowała nam prysznic. Przeszczęśliwe, poleciałyśmy z Claire jak na skrzydłach. Nasz wymarzony prysznic okazał się wiadrem z lodowatą wodą postawionym na cegłach na piasku. I znów śmiałyśmy się same z siebie. I znów dopiero po wschodzie słońca okazało się, gdzie naprawdę byliśmy. Uwielbiam ten moment, kiedy po przyjeździe po zmroku wychodzisz o świcie na zewnątrz i odkrywasz miejsce, w którym spędziłaś noc, nie do końca wiedząc, gdzie jesteś. Tym razem zabudowań nie było, natura w pełni: bananowce, papaje, drzewa kawowe i kakaowe, środek dżungli. Otaczająca przyroda i ciepłe przyjęcie gospodarzy nie motywowało do dalszej drogi. Na pocieszenie dostaliśmy 10 kg bananów z ogrodu i ruszyliśmy do portu, skąd mieliśmy popłynąć na wyspę Nosy Be, zwana wyspą perfum.
Port i statki okazały się wersją mini tego, co sobie wyobrażałam. Za to liczba pasażerów w porównaniu do wielkości « promu » była troszkę przerażająca. Ale po godzinnej przeprawie po lazurowej wodzie cali i zdrowi, lekko ochlapani dobiliśmy do brzegu w Hell-ville. Tam czekała już siostra ze zgromadzenia, które gościło nas przez dwa dni. Przemierzaliśmy wyspę, czując się jak w Europie: pełno hoteli, butików i Włochów, turystyka górą, a prawdziwego życia Malgaszów nie widać. Mam wrażenie, że turyści, którzy tam przyjeżdżają, nie ruszają się z plaży przez cały tydzień. A wybrzeża faktycznie są bajkowe, jak w katalogach. Góry wpadające do wody, złote piaski, małe wysepki. Wszyscy otworzyliśmy szeroko buzie z zachwytu, kiedy zaparkowaliśmy przed domem sióstr, który znajdował się na plaży, pod palmami kokosowymi. W czasie przypływu do morza mieliśmy 15 metrów. Nie na darmo na całej wyspie nasze siostry, które prowadzą kilka szkół, są nazywane « siostrami od palm kokosowych ». Dwa dni upłynęły nam aktywnie: na pływaniu w cieplutkiej wodzie, odwiedzaniu studentów, zbieraniu muszelek (wersja dla tych, co nie robili sjesty), podziwianiu przepięknych zachodów słońca, które znikało w wodzie tuż przed naszym domem, niekończących się rozmowach z niesamowicie wesołymi siostrami przy stole, na którym królowała kuchnia włoska: Mniam! W piątek o 6 rano urządziłam sobie mały jogging po plaży. Minęłam kilka hoteli i trafiłam do wioski rybackiej. Kiedy przez nią przebiegałam na plaży pełno osób w pozycji « na kucaka » patrzyło ze spokojem na morze. Dopiero zapach i spojrzenie pod nogi uświadomiło mi, co tak naprawdę mieszkańcy robili. Ach! Tempo mojego joggingu stało się dużo szybsze i kiedy cala zdyszana postanowiłam zawracać, natknęłam się na miłego starszego pana, jak się okazało -Włocha, który spacerował brzegiem morza. Pogadaliśmy sobie, zaserwował mi prawdziwą włoską kawę z ciastem marchewkowym w ogrodzie swojego domu i … paląc to, co pochłonęłam, pobiegłam na śniadanie u sióstr. Okazało się, że siostry dobrze znają Pino, który wraz z żoną buduje na wyspie centrum dla diabetyków. Uff, trafiłam na dobrego człowieka :) Największą atrakcją na wyspie była jednak dla mnie wizyta w parku przyrodniczym. Po zwiedzeniu destylarni i plantacji ylang-ylang (drzewa, których kwiaty są używane do produkcji perfum, pozwalają na długie utrzymywanie zapachu), ruszyliśmy na spotkanie ze zwierzakami. Kameleony, ogromne żółwie i to, na co czekałam od początku mojego pobytu na Madagaskarze- LEMURY. Moi współtowarzysze stwierdzili, że byłam jak oczarowana. Absolutnie nie chciałam zwiedzać dalej. Najchętniej zostałabym na jakimś stażu w tej części parku. Te milusińskie zwierzątka o przerażających oczętach skakały wokół nas jak szalone. Wszystko działo się w błyskawicznym tempie. Kiedy wystawialiśmy rękę, by dać im jeść, one najpierw chwytały swoją łapką palec, by przyciągnąć dłoń i potem migusiem pochłaniały banany. Za żadne skarby nie chciałam się stamtąd ruszyć, szczególnie że następnym punktem były krokodyle, ale zmrok powoli zapadał, a jedno z aut, które nas tam przywiozło, miało popsute światła. Wizytę zakończyliśmy degustacją soków z owoców tropikalnych. Patrząc na moje pokąsane nogi, miałam wrażenie, że komary wypiły w parku 0,5l mojej krwi, ale to nie było ważne, lemury wciąż skakały w mojej wyobraźni.
Sobota, 8 września.
Z wielkim żalem opuszczaliśmy magiczną wyspę wcześnie rano na pokładzie « promu ». Tym razem podroż była dłuższa,prawie dwugodzinna. Miejscówki oryginalne: ściśnięci na taboretach w przejściu miedzy rzędami siedzeń. Nogi drętwiały, ale widok lazurowej wody, żaglówek i pięknych wybrzeży maleńkich wysepek wynagradzał mrowienie w stopach. Hotel, na terenie którego zostawiliśmy nasz samochód, nazywał się Baobab, więc z uporem szukałam na jego terenie tego typowo malgaskiego drzewa. Znalazłam, ale nie było tak okazałe jak to sobie wyobrażałam. No nic, kolejny punkt po kameleonie i lemurze na mojej liście rzeczy koniecznych do zobaczenia został zaliczony. Ostatni odcinek naszej trasy ku północy miał tylko 200 km, cóż to jest w porównaniu do poprzednich dni? Z optymizmem ruszyliśmy w drogę. Hmm, już po 15 minutach podroży zastanawialiśmy się nad sensem słowa droga i droga narodowa. Dziury były tak wielkie, że pierwsze 30 km pokonaliśmy w półtorej godziny. A pozostałe 170 w 6 godzin. Masaż pośladków gratis. Nie obyło się bez niespodzianek. Mniej więcej w połowie drogi okazało się, że most na trasie jest zerwany (od miesiąca bodajże). No to będzie objazd - pomyślałam - i dodatkowe dziury. I znów malgaska rzeczywistość mnie dopadła. Jaki objazd? Innej drogi na północ po prostu nie ma. Nie ma i już. Malgasze - MacGyverzy usypali przejazd z kamieni w rzece. Dojechaliśmy do brzegu i zaniemówiłam, wody było prawie po kolana. Ludzie przechodzili na pieszo, auta przejeżdżały. Wysiadając, zerknęłam na podwozie naszej Sereny i zwątpiłam: « Nigdy tego nie przejedziemy, przecież to kompletne szaleństwo ». Claire popatrzyła na mnie, mówiąc: « Natalia, albo przejeżdżamy albo wracamy 1200 km do domu ». Zanim zdążyłam coś odpowiedzieć, ksiądz Henri był już na środku rzeki. Ach, człowieku małej wiary.. Nie było czasu na analizę, ruszyłam przez wodę, by dołączyć do pozostałych, mijając po drodze taxi-brousse zatopione do połowy z dwoma metrami bagażów na dachu. Ktoś próbował znaleźć alternatywną trasę przejazdu i chyba nie był to najlepszy pomysł.
Diego Suarez przywitało nas wietrznym popołudniem. Ten trzeci co do wielkości port na Madagaskarze, dawny francuski garnizon, to miasto nostalgii. Budynki o typowej architekturze kolonizatorów są niestety zaniedbane i czasem « straszą », kontrastując z kilkoma nowoczesnymi hotelami. W mieście tłum był niesamowity, gdyż od 5 dni trwały Malgaskie Dni Młodzieży. Przyjechało na nie 40 000 młodych katolików z całej wyspy. Jest to dla nich ogromne wydarzenie, prawie jak Światowe Dni Młodzieży, gdyż na to międzynarodowe spotkanie nie mają raczej szans pojechać.
Niedziela, 9 września.
Nasz pobyt w Diego zaczął się 4-godzinną mszą zakończenia Dni Młodzieży. Atmosfera była niesamowita: 40000 ludzi na wielkim polu nad zatoką, pełnych radości i entuzjazmu. Tato studentki, u której gościliśmy, był jednym z organizatorów, więc miejscówki mieliśmy iście VIPowskie- między ołtarzem a lożą Gości Honorowych, z Prezydentem wysokiej Władzy Przejściowej na czele. Msza była « roztańczona » i barwna. My też zmieniliśmy kolor skóry. Claire i ja stałyśmy się brązowe jak Malgasze, nie była to opalenizna, tylko gruba warstwa kurzu. 4 dni w Diego minęły bardzo szybko. Zwiedziliśmy miasto i okolice, odwiedziliśmy siostry benedyktynki, które mają klasztor w głębi lądu z niesamowitym widokiem na Zatokę Diego Suarez, Ocean Indyjski z jednej strony i Kanał Mozambicki z drugiej. Wieczorami jadaliśmy w tamtejszych fastfoodach: drewniany stolik na chodniku, latarka zawieszona na płocie, kocioł z olejem na ogniu drzewnym i smażące się w nim nemy i inne przysmaki. W Polsce sanepid zlikwidowałby te kramy w 5 minut. Tutaj stały przy nich tłumy. Żądne przechadzek, wraz z Claire przegłosowałyśmy jeden dzień aktywnego wypoczynku. Postanowiłyśmy wybrać się na wędrówkę wzdłuż 3 zatok po stronie Oceanu Indyjskiego. Pomysł maszerowania 10 km plażą nie spotkał się ze zbytnim entuzjazmem, więc poszliśmy na kompromis. Claire, ksiądz Henri i ja wybraliśmy opcję marszu, reszta, po odwiezieniu nas do pierwszej zatoki, pojechała na plażę, która miała być naszą metą. Przewodnik przewidywał ok 3 godzin spokojnego spaceru. Nam zeszło jednak dobre 2 godziny dłużej. Nie żebyśmy byli w aż tak słabej kondycji, ale piękno miejsc, które odkrywaliśmy, zatrzymywało nas na dłużej w każdej zatoce, których nie wiem jakim cudem naliczyliśmy więcej niż trzy. Czułam się jak w bajce, przepiękne złotopiaszczyste wybrzeża z lazurową wodą, przeplatały się ze skalistymi wysokimi falezami rzeźbionymi przez ogromne fale. Groza i potęga oceanu co jakiś czas ustępowała miejsca idyllicznym spokojnym bezludnym plażom. Dzika roślinność zachwycała swoją egzotyką. Miało się wrażenie, że człowiek nigdy tu nie dotarł, wszystko było takie... dziewicze. No i jak tu się spieszyć? Korzystaliśmy na maksa, kąpiąc się dosłownie w każdej zatoce. Po pewnym czasie rytuał sam się stworzył: kiedy docieraliśmy do danej zatoki, kiedy tylko ukazywała się naszym oczom, pierwsze 5 minut wypełnione były okrzykami niedowierzania, potem długa sesja zdjęciowa, obowiązkowa kąpiel i dalej w drogę. Zanim dotarliśmy do następnej zatoki, silny wiatr zdążył już nas wysuszyć. Kiedy po 5 godzinach weszliśmy na plażę, gdzie z niecierpliwością czekali na nas pozostali, doznaliśmy szoku i jak najszybciej chcieliśmy wracać, skąd przyszliśmy. Chyba wszyscy uczestnicy spotkania młodzieży wpadli na ten sam pomysł: skorzystania z morskiej kąpieli w ostatnim dniu pobytu. Wcale im się nie dziwię, niektórzy jechali do Diego 3-4 dni i większość z nich już więcej takiej szansy mieć nie będzie. Ostatnia kąpiel przy zachodzącym słońcu, w otoczeniu tłumów młodzieży, zakończyła naszą niesamowitą wyprawę. Całą noc śniłam o zatoce Wydm, Golebi i Sakalawy.
Środa, 12 września.
Opuściliśmy Diego i ruszyliśmy do Tsarahasina. Trasa była już nam znana, więc doskonale wiedzieliśmy, co nas czeka: upał, ogromne dziury, przejazd przez rzekę. Nie przewidzieliśmy kolejnej niespodzianki. Zanim dotarliśmy do misji księdza Bertrand, złapaliśmy gumę 3 razy. Długo by opowiadać te wszystkie perypetie.. Przeszliśmy przez nie z iście stoickim spokojem. W końcu wakacje to wakacje. Tsarahasina była nam już znana, nocowaliśmy tam przecież tydzień wcześniej, ale mieliśmy wrażenie, jakby nas miesiąc tam nie było.
Czwartek, 13 września.
Ksiądz Henri cały dzień głosił rekolekcje dla rodzin, a my skorzystaliśmy z wolnego czasu, odkrywając pobliską osadę i rozmawiając z jej mieszkańcami. Atrakcją dnia była wyprawa pirogiem po jeziorze. Z racji pory suchej, wody w jeziorze było tylko po kolana, ale tubylcy tak naciskali, że wsiedliśmy na pokład, a oni, biedacy, pchali nas szorując pirogiem po mulistym dnie. Pękaliśmy wszyscy ze śmiechu. Potem odwiedziliśmy liczne place budowy: szkołę, internat, dom dla sióstr. Ksiądz Bertrand ma 100 pomysłów na minute i wszystkie przedsięwzięcia jakimś cudem realizuje. Wieczór upłynął znów w atmosferze misyjnych historii. Do kolacji zasiadły z nami też młode wolontariuszki z Francji, które od kilku miesięcy pracują w pobliskich wioskach jako nauczycielki francuskiego. Czas gonił nas do łóżek, bo nazajutrz o 5 ruszaliśmy w drogę powrotna do Antsirabe. Przed pójściem spać sprawdziliśmy raz jeszcze nasze wszystkie opony, tak na wszelki wypadek.
Piątek, 14 września.
Droga powrotna strasznie mi się dłużyła. Próbowałam zabić czas wspomnieniami, nasycałam się jeszcze widokami niesamowitych wyżyn, ale wskazówki jakby nie chciały przesuwać się do przodu. Jakby tego było mało, Antananarivo było tak niesamowicie zakorkowane, że przejazd zajął nam dobre półtorej godziny. Do domu dotarliśmy zaraz po zachodzie słońca, zmęczeni podróżą, ale zachwyceni pięknem odwiedzonych miejsc, pod wrażeniem wszystkich spotkań i przyjęć. 10 dni minęło tak szybko, tyle się wydarzyło, tyle zobaczyliśmy. Był to też czas, który pozwolił nam pobyć ze sobą, lepiej się poznać, który pokazał nam, że wspólnota to nie tylko wspólna praca i misja, to także wspólny odpoczynek i zabawa. Jak stwierdził ksiądz Henri, na początku jego własny pomysł wyprawy na daleką północ wydawał się szaleńczy, ale warto było zaryzykować.
Dwa dni po powrocie zaczynaliśmy kolejny niezwyczajny tydzień : rekolekcje ignacjańskie. 15 osób, w tym większość mieszkańców naszego domu, w niedziele wieczorem zamilkło na 8 dni. Na początku było mi tak dziwnie. Zachowanie ciszy nie sprawiało większych trudności, ale czasami nie dało się powstrzymać od śmiechu. Kiedy odprawiałam te rekolekcje kilka lat temu w Polsce, byłam wśród ludzi kompletnie mi obcych. A teraz mieszkałam prawie w moim domu (przeprowadziliśmy się mimo wszystko do akademika), siadałam do stołu z moimi współmieszkańcami, nie mogąc jednak się do nich odezwać. Dziwne uczucie. A wewnątrz? Oj działo się, działo.
Rekolekcje pozwoliły odpocząć po wakacjach :) i zregenerować siły przed październikiem, który rozpoczął się nader intensywnie. Ale o tym już w następnym JETnewsie :) Nie uprzedzajmy faktów.
Miesiąc wrzesień był miesiącem odkrywania piękna, piękna tego, co Pan Bóg dla nas stworzył, piękna krajobrazów Madagaskaru, piękna natury, piękna człowieka i relacji międzyludzkich. Czasami tak trudno dostrzec niezwykłość i wielkość tego, co nas otacza. Czasem warto zatrzymać się w biegu codzienności i rozejrzeć się dobrze dookoła. Małe radości dają tak dużo szczęścia.
Chciałabym polecić waszym modlitwom osoby, które gościły nas podczas wakacji: siostry, księży misjonarzy, rodziny naszych studentów i wszystkich, którzy dają siebie, by pomagać innym. Niech dobro, które sieją wokół, wyda liczne owoce.
Pozdrawiam Was z akademika, w którym mieszkam od kilku dni. Skąd ta przeprowadzka? Dowiecie się niebawem.
Z modlitwą
Natalia
Poprzednie części:
- (16.01.2013r.) - Manao ahoana! Inona no vaovao?
- (05.01.2013r.) - Wolontariuszka na końcu świata