2 lutego 2013r. godz. 13:07, odsłon: 4493, Bolec.Info/NataliaMadagaskar 4
Prezentujemy kolejną część relacji z dalekiego Madagaskaru autorstwa pochodzącej z Bolesławca Natalii.
(fot. Natalia)
Tia sakafo malagasy ve ianao?
(Czy lubisz malgaskie dania?)
Eny, tiako ny vary sy ny caroty, sy ny voatabia, sy ny tongolo ary ny hena omby.
( Tak, lubię ryż z marchewkami, pomidorami, cebulą i mięsem z zebu. )
Kap, kap, kap... tym razem Jetnews pisany jest w akompaniamencie deszczu. Mam nadzieje, że bicie kropel o dach, ciche grzmoty i błyski za oknem będą wspomagać moją inspirację :) Deszcz w listopadzie to dla europejczyka żadna nowość, w końcu jesień w pełni. Tutaj to raczej oznaka pory deszczowej, która powoli zadomawia się w centrum Madagaskaru. Popołudniami coraz częściej odwiedzają nas czarne chmury, zrzucając z siebie ciężar milionów kropel większych lub mniejszych, ku wielkiej radości zeschłej ziemi, która od kilku miesięcy czeka na zaspokojenie pragnienia. Na niektórych krzewach w naszym ogrodzie pojawiły się ptaki, zakwitły drzewa w mieście i zrobiło się naprawdę wiosennie. Pora deszczowa przywlokła ze sobą też inne zmiany. Naszym niepokonanym wrogiem przestał być kurz, a jego miejsce zajęło błoto. Zamiast latać na miotle, latamy ze ścierkami. Refleks zamykania okien przy planowanym wyjściu na dłużej został wypracowany. Kurtki przeciwdeszczowe zawsze w pogotowiu – jedna w domu wspólnoty, druga w akademiku, bo nigdy nie wiadomo, gdzie nas deszcz zastanie. Chwała temu, co wynalazł niezwykle praktyczne balerinki z plastiku :) Częste burze i deszcze wiążą się też z przerwami w dostawie prądu. Niby mały szczegół, ale czasem gmatwa plany tym, którzy przewidzieli pracę z internetem, drukarką, kopiarką czy pralką. Całe szczęście, że gotujemy na drewnie - z jedzeniem problemu więc nie ma. Co więcej, kolacje stały się nadzwyczaj romantyczne: przy świecach, ku wielkiej radości studentów, no może z wyjątkiem tych, którzy potem muszą szorować kociołki w półmroku.
STUDENCI
Jeśli już jesteśmy przy studentach... Na Madagaskarze w październiku, podobnie jak w Europie, uniwersytety budzą się ze snu (tutaj śmiało można go nazwać zimowym) i do większych miast zaczynają ściągać żacy. Przez cały miesiąc razem z Claire (główna odpowiedzialna za akademik) przyjmowałyśmy młodych, którzy przychodzili zasięgnąć informacji. Nie wystarczy jednak przyjść, zwiedzić i się zdecydować. Nasz akademik nie jest tylko miejscem zakwaterowania. Długo by tłumaczyć wszystkie cele, zasady i zobowiązania, które pociąga za sobą mieszkanie w akademiku. Warto jednak wiedzieć, że po wizycie i pierwszych wyjaśnieniach student ma kilka dni, by zapoznać się z regulaminem, zastanowić się, czy naprawdę jest zmotywowany, by zaangażować się na cały rok. Jeśli po lekturze karty zasad i zobowiązań wciąż ma ochotę u nas zamieszkać, kandydat i jego rodzice lub opiekunowie odbywają (osobno) rozmowę z siostrą odpowiedzialną, podczas której zapada ostateczna decyzja. Puki co, do dnia dzisiejszego znalazło się aż 16 odważnych, którzy po « ciężkim procesie rekrutacji » wrócili do nas ze swoimi walizkami, dołączając w ten sposób do czternastki wytrwałych, którzy zdecydowali się podjąć ryzyko drugiego roku w akademiku. Dla większości nowych to pierwsze rozstanie z rodzinnym domem, dlatego łzy często towarzyszyły pożegnaniom. Mnie zaś widok każdego nowego studenta napełniał szczególną radością. Dlaczego szczególną?
Moją nową misją na Madagaskarze jest opieka nad naszymi nowymi lokatorami:) Zostałam, jak to wspólnota ma w zwyczaju nazywać, panią domu akademika. No a żeby być panią domu, to trzeba w tym domu mieszkać, stąd przeprowadzka, o której wspominałam Wam w poprzednim Jetnewsie. Opuściłam moje małe królestwo z balkonem w domu wspólnotowym i przeniosłam się do akademika po drugiej stronie podwórza. Na początku było mi trochę dziwnie, bo mimo że większość dnia spędzałam w domu wspólnoty, czułam się jakby odseparowana od współbraci. No i fakt, że jeśli czegoś zapomniałam, to droga do pokoju była o wiele dłuższa. Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach. Nawet sobie nie wyobrażacie, jakie postępy poczyniłam w dziedzinie logistyki, żeby ograniczyć przemieszczanie się do minimum. Przed każdym wyjściem ja-umysł humanistyczny dokonuje ścisłej analizy: co mam zabrać, wychodząc, co mam przynieść, wracając i co mogę jeszcze zrobić po drodze.
Dziś mój świat kręci się wokół studentów. Jest to niesamowite doświadczenie, bo w zależności od sytuacji przyjmuje różnorodne role. Czasem bywam mamusia, która dba o swoje pociechy, staje w ich obronie, jeśli jest taka potrzeba, martwi się, kiedy nie wracają do domu na czas bez uprzedzenia. Innym razem jestem jak starsza siostra, która sprawdzi pracę domową, wyśle do biblioteki, pokaże jak prasować koszule, pomoże zmywać naczynia, doda odwagi przed referatem. Zdarza mi się być kumpelą, która pogra w « Mafie », potowarzyszy we wczesnoporannym (o piątej rano) joggingu, pośpiewa na schodach przy dźwiękach gitary. Od czasu do czasu przybieram rolę złej ciotki, która biega i każe sprzątać, pilnuje dyżurów, uczy dyscypliny. Momentami bywam też przyjacielem, powiernikiem, psychologiem. Odnalezienie równowagi w tych wszystkich rolach to nie lada wyzwanie. Chciałabym przede wszystkim być dla tych młodych kimś, kto pomoże im w tworzeniu wspólnoty i konstruowaniu relacji.
Wspólne mieszkanie niezmiernie ułatwia ten proces, dlatego naprawdę cieszę się z przeprowadzki do akademika. Nie chciałabym być tylko kimś, kto przychodzi z zewnątrz i rządzi. Żyję trochę życiem moich sąsiadów, po prostu jestem blisko. Chwile, czasem bardzo krótkie, które spędzamy razem, pozwalają nam lepiej się poznać. Taras i schody to miejsce najciekawszych spotkań i rozmów. Kiedy na początku miesiąca zarządziłam cotygodniową « inspekcję » pokojów, spodziewałam się raczej negatywnej reakcji. A tu niespodzianka: nie tylko przyjęli tę wiadomość z entuzjazmem, ale też zaczęli się sprzeczać do kogo najpierw mam przyjść. Dziś inspekcja pokoi trwa ponad godzinę i nie ogranicza się tylko do sprawdzenia porządku. Czasem czuję się jak ksiądz chodzący po kolędzie. Chyba będę musiała pomyśleć o jakiś obrazkach:) Uwielbiam też siadać rano na schodach z kubkiem herbaty w ręce i patrzeć jak studenci szykują się do wyjścia na uczelnię: ci lepiej zorganizowani czekają na tarasie na spóźnialskich, nawołują, popędzają. Czasem marudzą, że dziś angielski, że referat, że zajęcia do wieczora. Potem życzą mi dobrego dnia i grupami, mniej lub bardziej zmotywowani, ruszają w drogę. MOI studenci. Odprowadzam ich wzrokiem, dopóki nie znikną mi z pola widzenia. Niektórzy odwracają się i machają mi z drogi. Taki drobny szczegół, 5 minut każdego poranka, ale pozwala radośnie zacząć dzień. Misja w akademiku jest niezwykle ubogacająca, bo to co mogę im dać z siebie, jest naprawdę niczym w porównaniu do tego, co od nich otrzymuję. Nie mówię, że zawsze jest kolorowo, zdarzają się problemy, sytuacje trudne do rozwiązania, ale jak mówił święty Paweł, wszystko jest łaską i te trudne doświadczenia jeszcze mocniej zacieśniają więzi. Ogólnie jestem pozytywnie zaskoczona tym, co przez miesiąc udało nam się wspólnie zbudować. Dziś mogę powiedzieć, że są zgraną i solidarną grupą, idącą śmiało do przodu, wspierając się nawzajem.
Duża w tym zasługa « drugoroczniaków ». Ostatni weekend października postanowiliśmy spędzić właśnie z nimi. Był czas na wspólną modlitwę, zabawę, gotowanie, posiłki, rozmowy. Najbardziej poruszył mnie jednak moment, kiedy dzielili się tym, co przeżyli w akademiku w zeszłym roku, dlaczego postanowili wrócić, w jakich nastrojach zaczynają ten rok. Ich świadectwa były naprawdę głębokie i bardzo mnie zaskoczyły. Wychodziło na to, że akademik jako miejsce zakwaterowania był na ostatnim miejscu. Najważniejsze były dla nich relacje, które udało im się zbudować, doświadczenie życia w grupie. Wielu z nich zrobiło duży postęp jeśli chodzi o dojrzałość i odpowiedzialność. Nauczyli się tolerancji i akceptacji drugiego takim, jakim jest. Serce mi się radowało, kiedy ich słuchałam. Momentami łzy napływały mi do oczu, kiedy opowiadali, jak pracowali nad zmianą swojego charakteru, jak walczyli ze swoją agresją. Miałam przed sobą grupę młodych, przyszłą elitę Madagaskaru, która jest wyjątkowo zmotywowana i pełna inicjatyw, która ma ochotę zaangażować się jeszcze bardziej w życie akademika i pełnić różne funkcje. Słowo odpowiedzialność wielokrotnie pojawiało się w ich wypowiedziach. Dało się odczuć, że chcą, by ten ostatni rok w akademiku pomógł im dojrzeć, spoważnieć. Część z nich mówiła o swoich obawach odnośnie przyszłego roku, kiedy będą musieli opuścić akademik. Warto wiedzieć, że według zasad wspólnoty, student może mieszkać w akademiku maksymalnie 2 lata. Jest to jakby pasaż, czas, który ma ich przygotować do samodzielnego życia. Dyscyplina i wszystkie reguły, na które czasem narzekają, dają im poczucie bezpieczeństwa. Jak sami przyznali, potrzebują, by ktoś się o nich troszczył, by ich napominał, zwracał uwagę. Później będą musieli sami sobą kierować. Niektórych jeszcze to przeraża, ale powoli uczą się brać życie w swoje ręce. I co najważniejsze, tym, czego się nauczyli, chcą dzielić się z pierwszym rokiem. I nie tylko chcą, lecz faktycznie to robią. Obawy naszej ekipy zaangażowanej w misję w akademiku (jest nas 5), że drugoroczniacy odseparują się od « nowych » i powstaną dwa obozy, okazały się nieuzasadnione. Zaskoczyli nas bardzo pozytywnie. W przeciągu dwóch tygodni zintegrowali się do tego stopnia, że podczas weekendu dla drugiego roku, pierwszaki wciąż mnie pytały: « Kiedy uwolnicie nam naszych kolegów? Kiedy wreszcie będą dyspozycyjni? » To był najlepszy dowód, że podziału nie ma. Czasem aż śmiać mi się chciało na widok studentów z pierwszego roku krążących jak satelity przed salami, w których mieliśmy spotkania i posiłki z drugim rokiem. Dziś często widuje ich razem w bibliotece. Dzielą się na grupy według studiowanych kierunków i pomagają sobie nawzajem. Ostatnio prawie usiadłam z wrażenia, jak podczas jednego ze spotkań usłyszałam « starszych » prawiących kazanie « młodszym » odnośnie potrzeby regularnej nauki, odrabiania zadań domowych, częstego odwiedzania biblioteki: « Jest czas na zabawę, na sport, ale jesteśmy tu przede wszystkim po to, żeby studiować, mieć dobre wyniki, dlatego zachęcamy was do częstej pracy indywidualnej czy grupowej, etc. » Wow! Dotarło do mnie, że ci młodzi doskonale rozumieją, jak ogromną szansą są dla nich studia. Często rodzice zadłużają się, by oni mogli studiować. Takiego daru zmarnować nie można. Nie chciałabym, żeby wyszli tu na idealnych, mają też swoje za uszami, ale w porównaniu do większości młodzieży europejskiej, są o wiele bardziej świadomi wartości tego, co studia mogą im przynieść i potrafią to docenić.
NOWI WSPÓŁBRACIA
Ach, ale się rozpisałam o moich pupilkach...Chyba czas zmienić temat. Więcej wieści z akademika następnym razem. Może przenieśmy się do domu wspólnoty, bo w nim też od października mamy nowych lokatorów. Na początku miesiąca dołączyła do nas Avotra, 22-letnia dziewczyna z Antananarivo. Po rekolekcjach ignacjanskich wróciła do domu i tydzień później znów do nas zawitała, tym razem jako postulantka. Została moją nową nauczycielką malgaskiego. Oj, ma dziewczyna cierpliwość... Nie na darmo mówią, że nauczyciele są najgorszymi uczniami. Zaraz po Avotra do naszej domowej ekipy księży, sióstr, postulantów i wolontariuszy dołączyło tez jedno małżeństwo. Anne i Bertrand są członkami wspólnoty i mieszkają we Francji, ale już od kilku lat, przerywając rutynę emeryckiego życia, przylatują do posługi na kilka miesięcy. Bertrand to złota rączka, więc od świtu do zmierzchu, z małą przerwą na obiad, naprawia wszystko, co się zepsuło podczas jego nieobecności. Anne, tryskająca energią, jest nową panią domu i matkuje nam wszystkim. To przytuli, to pocieszy, to zgani, to nakaże pić chlorek magnezu i jeść warzywa. I jak to mama, nie ma zmiłuj, porządek musi być. Nikomu się nie upiecze, nawet księdzu Henri. Powywracało się trochę w domu, liczba domowników stanęła na głowie i zamiast w 6 rządzimy teraz w 9! I chwała Panu, im nas więcej, tym weselej.
ZJAZD RODZINNY
Zgodnie z powyższą zasadą, jeszcze weselej było podczas weekendu wspólnotowego, kiedy na dwa dni dołączyli do nas pozostali członkowie wspólnoty na Madagaskarze. Dzień wcześniej, my – tubylcy krzątaliśmy się jak pszczoły w ulu, by przyszykować przyjęcie naszych gości: przygotowywaliśmy pokoje, obieraliśmy pościel, gotowaliśmy. W sobotę od rana powoli wszyscy się zjeżdżali: najpierw Mario i Lanto, nasza miejscowa para z nowicjatu, z trójką dzieci, później Yvonne, o której już Wam kiedyś pisałam, i na końcu z samej stolicy dotarli do nas Bénédicte i Antoine wraz z dwójką swoich synów. Radość ze spotkania była wielka! Dzieciaki od razu pobiegły się bawić, dorośli nie mogli się nagadać. Taki zjazd normalnej trzypokoleniowej rodziny. No prawie normalnej... Kiedy wszyscy razem - duzi, mali, starsi, młodsi - graliśmy na podwórzu w zbijanego, drąc się wniebogłosy, zerknęłam na okna studentów i dojrzałam ich dyskretne spojrzenia zza firanek. Urządziliśmy im niezły spektakl :) Dla nas jednak, podczas tego weekendu najważniejsze były dwie inne uroczystości. W sobotę podczas kameralnej mszy ksiądz Norbert i Rolland rozpoczęli czas nowicjatu, we wspólnocie zwanego Nazaretem. W niedzielę, już mniej kameralnie, bo w obecności rodziny i przyjaciół Mario i Lanto wstąpili do wspólnoty, a Rolland złożył śluby celibatu. Po uroczystej i wzruszającej Mszy św. przyszedł czas na skromny obiad z zaproszonymi gośćmi. Nasza wspólnotowa jadalnia pękała w szwach, nie wiem jakim cudem zmieściło się w niej prawie 60 osób. I kiedy po południu wszyscy rozjechali się do domów, zapadła cisza i zrobiło się pusto. Weekend rodzinny dobiegł końca.
KUKURYKU
Chyba jeszcze nie pisałam Wam o naszej « drobiowej » rodzinie. W czasie wakacji wspólnota dostała w prezencie koguta. Taki sobie szaro-bury, niezbyt piękny, ale za to superaktywny jeśli chodzi o poranne kukuryku... Nie raz o 4 rano moja franciszkańska miłość do zwierząt była wystawiana na próbę. Po jakimś czasie kogut wypiękniał, ale piać nie przestał. Jakby tego było mało, we wrześniu dostaliśmy kolejnego, tym razem takiego typowego do kogucich pojedynków. Ten to dopiero był mało apetyczny. Męska część naszej wspólnoty zdecydowała urozmaicić kogutom życie i sprawiła im w prezencie kurę. No i mamy teraz takie trio drobiowe. Pewnego dnia ten ładniejszy kogut zaginął. Ksiądz Norbert ruszył na poszukiwanie i znalazł biedactwo całe potłuczone. Piękny czerwony grzebień przybrał kolor czarny, pióra poszarpane, ogon w strzępach. Ach, nie sądziłam, że kiedykolwiek będzie mi go tak żal, po tych wszystkich porannych concerto. Dziś powoli dochodzi do siebie, a gwiazdą stała się nasza kura: zniosła 16 jajek! Myślę, że w następnym Jetnewsie będzie mowa o kurczaczkach, mimo że do Wielkanocy jeszcze daleko.
GOŚCIE, GOŚCIE
Skoro już jesteśmy przy zwierzakach, nie mogę pominąć niezwykłych odwiedzin nieproszonych gości. I to w jakiej liczbie!!! Pewnego popołudnia, podczas mojej lekcji malgaskiego dostrzegłam przez okno zbliżającą się do nas przeogromną czarną chmurę. Poczułam się jak w jakimś horrorze, chmura przemieszczała się nadzwyczaj szybko. Spanikowana pobiegłam zawołać innych domowników. Bertrand wyszedł przed dom, spojrzał w niebo, wyjaśnił mi ze spokojem, że to atak szarańczy i polecił pozamykać okna w pokojach studentów. To było coś niesamowitego, te owady były wszędzie, dosłownie obijały się o nas. Dookoła widzieliśmy przemieszczające się ciemne chmury. Stanęłam na tarasie akademika i patrzyłam osłupiała na siostry z przychodni, nasze sąsiadki, które biegały spanikowane, odganiając szarańczę z roślin w ogrodzie. U innych sąsiadów też, kto mógł, chwytał za gałęzie i machał we wszystkie strony. Niektórzy byli bardziej praktyczni i zaczęli łapać owady do wiadra z wodą. Nie, nie, nie do celów naukowych. Wrzucili je na patelnie, usmażyli i mieli taką radochę, kiedy wieczorem schrupali je jako przekąskę. Ja jakoś nie mogłam się przemóc. Wielu próbowało, ale nikomu nie udało się przekonać mnie, bym złapała maleństwo za usmażone odnóżki i włożyła do ust. Te prawie godzinne odwiedziny były mimo wszystko zjawiskiem wyjątkowym, bo w Antsirabe szarańcza pojawia się rzadko, ostatnim razem pięć lat temu. Na wybrzeżach takie naloty są częstsze. Do dziś jak o tym myślę, ciarki przechodzą mi po plecach.
DZIECIAKI
W październiku rozpoczął się nie tylko rok akademicki, ale też i szkolny, co oznacza, że nasza misja zajęć wyrównawczych dla ubogich dzieci z dzielnicy ruszyła pełną parą. W każdą środę popołudniu i w sobotę rano gościmy u nas prawie dwusetkę dzieciaków. Już dobrą godzinę przed rozpoczęciem zajęć słychać nawoływania zza płotu. Maluchy zwarte, gotowe i uśmiechnięte biegają pod bramą. Po drugiej stronie czekają na nich wolontariusze z wiadrami z wodą, mydłem i ręcznikami. Rytuał mycia rąk jest niezwykle ważny. Następnie apel na podwórzu, trochę śpiewania, modlitwa, sprawdzenie obecności i dopiero wtedy mogą rozejść się do swoich sal. Podczas prawie dwugodzinnych zajęć, animatorzy powtarzają z dziećmi materiał, który przerabiają w szkole, robią ćwiczenia, tłumaczą to, co jeszcze jest niezrozumiałe. Kim są animatorzy? Naszej stałej piątce z Chemin Neuf pomagają wolontariusze, którzy pojawiają się mniej lub bardziej regularnie. Są to głownie licealiści z miasta i studenci z akademika, czasem też inni przyjaciele wspólnoty. I jak to na Madagaskarze bywa, na 5 minut przed zajęciami wciąż nie wiadomo, ilu wolontariuszy dziś będzie, do jakiej grupy kto pójdzie i co będzie z nimi robił. Ale powoli zaczyna się to zmieniać. Pisałam Wam we wcześniejszych Jetnewsach o programie, który wprowadzamy tu podczas zajęć z gimnazjalistami. Jest konkretny program, są stali animatorzy. W środę Avotra pracuje z nimi nad matematyką, a w sobotę mają zajęcia z francuskiego. Udało mi się zrobić test sprawdzający poziom i podzielić ich na grupy według znajomości języka. To dla nich kompletna nowość. W ten sposób mam grupę początkującą i zaawansowana. Zwerbowałam też dwójkę studentów, którzy przychodzą regularnie i prowadzą zajęcia z debiutantami. To dla nich nowe doświadczenie, powiedziałabym że są jak stażyści. Najpierw w tygodniu pracujemy razem nad scenariuszem lekcji, a potem oni ją prowadzą, podczas gdy ja mam zajęcia z zaawansowanymi. Dla nas cały ten schemat wydaje się ewidentny, ale tutaj jakakolwiek systematyzacja, regularność, program do realizowania są kompletną nowością, której trudno się podporządkować. Przejść z « całkowitego spontana » do nauczania zgodnie z jakimś programem to wielki i trudny krok do zrobienia.
FIANARANTSOA
Na początku miesiąca nasza piątka odpowiedzialnych za zajęcia pozaszkolne wybrała się do Fianarantsoa, 250 km na południe od Antsirabe, na szkolenie w CERES. Jest to francuska fundacja zajmująca się pomocą w kształceniu dzieci ze wsi. Długo by opowiadać o tym, co genialnego robią. W każdym razie postanowili podzielić się z nami swoim doświadczeniem i pomagają nam usystematyzować pomoc dzieciakom z dzielnicy, czyli ogarnąć ten nasz « spontan ». Przez dwa dni każdy z nas był szkolony w swojej dziedzinie (nauczanie początkowe, francuski, matematyka, pomoc w zadaniach, autonomia nauczania). Obserwowaliśmy i prowadziliśmy zajęcia w szkole, wymienialiśmy doświadczenia z nauczycielami, rozmawialiśmy z uczniami. Po dwóch dniach formacji przyszedł czas na wek-endowy odpoczynek. Ksiądz Henri przez cały dzień miał spotkanie z małżeństwami z Kany (misji, którą wspólnota prowadzi dla rodzin). Zanim jednak spotkał się z nimi, uległ moim namowom i zawiózł nas do Marana, gdzie żył i posługiwał trędowatym błogosławiony Jan Beyzym. Miejsce to znajduje się w górach, na odludziu. Jechaliśmy długo, podziwiając piękne widoki i po drodze spotkaliśmy parę, która szła na piechotę na spotkanie z Księdzem Henri. Postanowili towarzyszyć nam w wizycie leprozorium, która nie miała potrwać długo. Na miejscu czekała na mnie niespodzianka. Właśnie przejazdem był w Marana ksiądz Lesław, Polak, który pracował tam kilka lat temu. Oprowadził nas po całym kompleksie, opowiadając historię tego miejsca. Na wszystkich wizyta wywarła ogromne wrażenie. Jako Polka, rodaczka Beyzyma, przeżywałam to na swój sposób. Łza zakręciła mi się w oku, kiedy w kaplicy zobaczyłam obraz Matki Bożej Częstochowskiej, a gdy przy sarkofagu Ojca Beyzyma ksiądz Henri po polsku zaczął śpiewać « Jezus Chrystus moim Panem jest », najpierw zaniemówiłam ze zdziwienia, potem dołączyłam do śpiewu, a serce waliło mi jak oszalałe. Kolejny polski akcent na Madagaskarze, hen gdzieś w górach w okolicy Fianarantsoa. I to dokładnie 100 lat i 3 dni po śmierci Ojca Beyzyma właśnie wśród tej natury.
Razem z Avotrą postanowiłyśmy skorzystać z pięknej pogody i prześlicznych krajobrazów, wracając na pieszo do miasta. Ksiądz Lesław odprowadził nas kawałek, pokazując po drodze ciekawe zakątki. Na trasie dogonił nas samochodem emerytowany Francuz, wolontariusz w Marana. Zatrzymał się i wręczył mi naszkicowany portret Św. Natalii wraz z jej życiorysem. Przygotował mi ten mały prezent podczas naszego zwiedzania leprozorium. Możecie wyobrazić sobie moje zaskoczenie. Taki drobny gest, całkowicie bezinteresowny... Ale to nie był koniec niespodzianek tego dnia. Dochodząc do miasta, zatrzymałyśmy się przy największej statui Maryi na Madagaskarze, którą widziałyśmy z okien naszych pokoików w klasztorze sióstr, gdzie gościliśmy przez te 4 dni. Przed statua spora grupa osób uczestniczyła we mszy św. Postanowiłyśmy do nich dołączyć. Po komunii ksiądz, który odprawiał, zwrócił się do mnie: « Poproszę o słowo ». Stanęłam jak wryta, bo nie wiedziałam, o co chodzi. Poprosił, żebym się przedstawiła, opowiedziała, co robię na Madagaskarze. Kiedy powiedziałam, że jestem Polką, ludzie zareagowali wielkim zdziwieniem i entuzjazmem. Okazało się, że była to msza na rozpoczęcie miesiąca różańca. Różaniec-Jan Paweł II- Polka na ich mszy. Ach! Zdjęciom i uściskom nie było końca. Ta setka ludzi była tak wzruszona, że mnie samej łzy ciekły po policzkach. Po długich pożegnaniach, ksiądz zaproponował, że podrzuci nas do miasta. Okazało się, że jechał do naszego domu, bo prowadził tam rekolekcje. Po drodze rozmawiał ze mną o historii Europy, o Leszczyńskim, o Sobieskim, o rozbiorach. Jego wiedza była zaskakująca. Kiedy dwie godziny po rozpoczęciu spotkania z małżeństwami KANA weszłyśmy do sali, zanim zdążyłam się rozejrzeć, kilka osób podbiegło do mnie i spontanicznie zaczęło mnie ściskać. Rozpoznałam wśród nich pary, które były u nas na rekolekcjach w sierpniu. Tak mi się ciepło na serduchu zrobiło. Dzień niespodzianek i małych radości zakończyliśmy zwiedzaniem starego miasta z nauczycielami z CERES. Po raz pierwszy na Madagaskarze odkrywałam malowniczą dzielnicę, z wąskimi uliczkami. Czułam się trochę jak w prowansalskich miasteczkach. Spacer ukoronowaliśmy podwieczorkiem na tarasie jedynej kawiarni, delektując się czekoladowym brownie z bitą śmietaną i popijając te ogromne ilości kalorii 100% sokiem z papai.
POLACY NA MADAGASKARZE 2
Oprócz Księdza Lesława w Maranie w tym miesiącu spotkałam jeszcze dwójkę innych Polaków. Najpierw pewnego popołudnia ksiądz Henri zadzwonił do mnie, mówiąc: « Szykuj kawę, przyjeżdżam z Polakiem ». No i faktycznie po kilku minutach zawitał do nas ksiądz Marek, przełożony oblatów na Madagaskarze. Spotkał księdza Henri na rekolekcjach dla przełożonych i przyjechał poznać kolejną polską duszę na Czerwonej Wyspie. Pożartowaliśmy przy kawie, pogadaliśmy trochę po polsku, dowiedziałam się, że Polacy czasem organizują spotkania w stolicy i dostałam nakaz przyjazdu do Antananarivo w odwiedziny.
Kilka dni po tej wizycie pojawiła się u nas Inga, którą poznałam 3 lata temu podczas jednego z wek-endów organizowanych przez Chemin Neuf. Inga pracuje we francuskiej szkole podstawowej na wschodzie Madagaskaru i przyjechała do nas na kilka dni urlopu. Co 2 Polki w domu to nie jedna. Studenci byli w szoku, kiedy usłyszeli nasz język. Zrozumieli, jak ja się czuje, kiedy, siedząc ze mną przy stole, rozmawiają po malgasku.
Z PRAWIE OSTATNIEJ CHWILI
Uff!!! Sporo tych październikowych opowieści, lektura jak znalazł na listopadowe wieczory.
No to na koniec mały deser, wiadomość z prawie ostatniej chwili:
Jak widzicie, jest mi na tej Czerwonej Wyspie bardzo dobrze, doskonale odnajduję się w moich misjach i to co robię, daje mi niesamowitą radość. Tyle dobrych rzeczy mnie tu spotyka i tyle jeszcze jest do zrobienia. Nie wyobrażam sobie, że za miesiąc miałabym zostawić moich współbraci, moich podopiecznych z akademika, moje dzieciaczki z dzielnicy. Dlatego postanowiłam przedłużyć mój pobyt do końca roku szkolnego. Odkąd podjęłam tą decyzję, czuję w sercu jeszcze większą radość i pokój. Wszystko ma swoje dobre i złe strony: niestety, nie pojawię się w Polsce ani we Francji przed lipcem, więc szanse na spotkanie są małe (chyba, że mnie odwiedzicie na Madagaskarze, zapraszam!), ale za to Jetnewsow będzie kilka numerów więcej :)
W tym miesiącu chciałabym Was prosić o modlitwę za studentów z naszego akademika. Niech Duch Św. czuwa nad nimi i wspiera ich w nauce. Niech pomoże nam stworzyć braterską wspólnotę, byśmy każdego dnia uczyli się miłości bliźniego. Niech towarzyszy tym młodym na niełatwej drodze ku dojrzałości i odpowiedzialności.
Już naprawdę kończę, jeszcze tylko jedno: święta Bożego Narodzenia zbliżają się wielkimi krokami. Dzieciaki z naszej dzielnicy czekają na nie z niecierpliwością. Będziemy robić, co w naszej mocy, by pomóc biednym rodzinom przeżyć godnie te święta, by naprawdę poczuli wyjątkowość tych dni. Jest ryzyko, że do niektórych maluchów Św. Mikołaj nie dotrze. I to nie dlatego, ze nie były grzeczne. Jeśli ktoś z Was chciałby podzielić się z tymi, którzy mają naprawdę niewiele, zachęcam Was do wsparcia misji. Taki mały prezent pod choinkę dla tych ubogich dzieci. Każdy może zostać Św. Mikołajem:) (Podobno mimo opałów przychodzi tu w czapce i kożuchu).
Polecam Was wszystkich naszemu Tacie w Niebie.
Pozdrawiam wciąż deszczowo
Natalia
(fot. Natalia Rajfur)