15 października 2013r. godz. 09:58, odsłon: 6846, K.KrzemińskiJegoBlog: Dlaczego jednomandatowe-okręgi-wyborcze to wcale nie jest taki genialny pomysł?
W najbliższych wyborach do rad miast i gmin zastosowane zostaną tzw. jednomandatowe okręgi wyborcze. Wiele osób się cieszy… a ja nie rozumiem zupełnie z czego. Moim zdaniem zamienił stryjek siekierkę na kijek. Niezbyt fajną siekierkę na „kijowy kijek”.
Sala rajców (fot. bolec.info)
Od następnych wyborów samorządowych, które już za rok, zmieniają się zupełnie zasady gry. Jak to było do tej pory? Nieco patologicznie.
Dana gmina/miasto podzielone było na kilka całkiem sporych okręgów. W każdym z nich wybieranych było kilku radnych – powiedzmy pięciu/sześciu. W każdym z okręgów komitety wyborcze wystawiał listy złożone z dwukrotnie większej liczby kandydatów (czyli jeśli wybierano 5 radnych to na liście mogło być 10 kandydatów).
Wątpliwości budził późniejszy podział mandatów – najważniejszym parametrem było to ile głosów oddano na konkretną listę, a dopiero w drugiej kolejności ile głosów zebrał konkretny kandydat. Zasadniczo więc radnymi zostawali kandydaci z najlepszym wynikiem z list, które zebrały łącznie najwięcej głosów. Do wyliczenia kto powinien trafić do rady używa się dość skomplikowanego algorytmu i nie będę go wyjaśniał – w każdym razie mogło dojść do kilku patologicznych sytuacji.
1. Kandydat, mimo zdobycia indywidualnie największej ilości głosów w okręgu, mógł wcale nie zdobyć mandatu radnego – bo lista z której startował była bardzo słaba i wyborcy głosowali tylko na niego, podczas gdy u konkurencji sporo kandydatów zbierało głosy „dla listy” i w ten sposób wprowadzą do rady kilku swoich kandydatów.
2. Jeśli na liście była „lokomotywa” czyli ktoś kto zebrał bardzo dużo głosów to mógł pociągnąć za sobą osoby z listy, które miały relatywnie słabe wyniki. A zupełnym hardkorem była sytuacja, kiedy z jakiś powodów owa „lokomotywa” rezygnowała z mandatu i dzięki temu z zebranych przez niego głosów korzystali jego koledzy z listy. „Lokomotywą” był często np. przyszły prezydent miasta (który nie może być jednocześnie radnym, ale mógł na radnego startować).
Dotychczasowe zasady wymuszały na komitetach wyborczych intensywne poszukiwanie nowych twarzy przed wyborami – musiały one przecież kimś wypełnić swoje listy. Miało to swoje plusy, bo mogło być pewnego rodzaju bodźcem do działania dla wielu „uśpionych społecznie” ludzi. Niestety działało to też i w drugą stronę - jeśli ktoś chciał kandydować musiał dogadać się z konkretnym komitetem, uzyskać możliwie atrakcyjne miejsce na liście wyborczej itp. a później głosy które zdobył mogły w rezultacie wesprzeć kogoś innego, z kim niekoniecznie się nasz kandydat identyfikował. Jednak z racji tego, że w danym okręgu wybieranych było kilku radnych to nikt bezpośrednio nie konkurował z… nikim! Konkurowały ze sobą komitety, a nie konkretni ludzie – nie było wiec najczęściej ostrej walki na noże, bo przeciwników było dużo i wiadomo było, że i tak nie da się wziąć całej puli.
Ja to będzie teraz?
Okręgów będzie duuużo więcej – tyle, ilu w danym mieście ma być radnych. W przypadku Bolesławca będzie to 21 okręgów, z których niektóre ograniczają się do dwóch ulic. Statystycznie rzecz biorąc w jednym okręgu mieszka sporo mniej niż 2000 mieszkańców, co biorąc pod uwagę mizerną frekwencję w wyborach sprawia, że jednego radnego wybierać będzie mniej niż 1000 mieszkańców.
W danym okręgu wybrany zostanie tylko jeden radny, więc wszelkiej maści stowarzyszenia czy partie, które do tej pory tworzyły komitety wyborcze i wystawiały kilku kandydatów (z których mieszkańcy wybierali faworyta) teraz wystawią tylko jednego. O ile wcześniej toczyła się wewnętrzna gra o miejsce na liści to teraz jej stawką będzie samo prawo do kandydowania w danym okręgu. Oczywiście ten kto się „nie załapie” może wystartować niezależnie od partii czy stowarzyszenia w którym działa, ale będzie to jawny bunt. Sprawia to, że rola komitetów zdecydowanie rośnie, mimo że powszechnie mówi się o czymś zupełnie odwrotnym. Na dodatek sprawia to, że komitety wcale nie potrzebują nowych twarzy (a w każdym razie sporo mniej niż wcześniej) co może sprawić, że będziemy skazani wciąż na tych samych ludzi. A jeśli akurat w danym, małym przecież, okręgu brak będzie atrakcyjnych kandydatów możemy zawsze wybierać między dżumą a cholerą. Rola komitetów rośnie, a nie spada.
W okręgu wybierany jest tylko jeden radny więc zwycięzca bierze wszystko – start w wyborach jest więc pokazaniem środkowego palca wszystkim innym kandydatom – a z racji tego że każdy z nich będzie dla reszty bezpośrednim zagrożeniem możemy się spodziewać całej masy czarnego pijaru, oczerniania, podkładania świń itp. A że życie na wyborach się nie kończy, to konflikty między „lokalnymi liderami” mogą trwać permanentnie. Dalej tak wam się ten pomysł podoba?
Trzecia droga
Wydaje mi się, że najlepszym wyjściem byłoby połączenie obu metod – pozostawienie nielicznych, dużych okręgów w których wybieranych jest kilku radnych, ale jednocześnie nie oddawanie głosów na listy a na konkretnych kandydatów. Co to da? Zmniejszy napięcie między kandydatami, zwiększy spektrum możliwości wyboru, pozwoli niektórym kandydatom na współpracę… a komitetom zafunduje twardy orzech do zgryzienia – czy wystawić jednego czy może trzech kandydatów w okręgu?
Tyle mojego bajania. Jak będzie? Stare jamajskie przysłowie mówi, że „czas pokaże”. To akurat rzecz pewna.
Tekst pochodzi z bloga prowadzonego przez dziennikarza Bolec.info Krzysztofa "Jegomościa" Krzemińskiego - www.JegoBlog.pl.