29 maja 2013r. godz. 19:03, odsłon: 15075, Bolec.Info/BoletusBaby – szmaty i pani profesor z "pięknym" biustem w tle
Ale – jak to mówią – słoma jednak od czasu do czasu wyłazi z butów. - pisze w kolejnym felietonie Boletus
(fot. Bolec.Info)
Baby – szmaty i pani profesor z pięknym biustem w tle
Za oknami smutna majowa jesień – deszcz i zimno (piszę te słowa w dżdżysty wtorek 28 maja). Coś ten rok w ogóle z pogodą nas nie rozpieszcza: najpierw długa męcząca zima, a teraz wiosna – też jakaś nieszczególna (aż strach pomyśleć, jakie może być lato!). No i do tej pogody siłą rzeczy dopasowują się ludzie. Też jacyś nieszczególni – skwaszeni, niezadowoleni, łypiący na siebie nawzajem niekoniecznie z miłością w oczach. Nawet kobiety, te niezwykle uduchowione, wrażliwe istoty, zaczynają ostatnio, o dziwo, skakać sobie – a jakże! – do oczu. Oto przykład szczególnie wyrazisty, rzekłbym nawet: pikantny.
Znana ze swoich bardzo „oryginalnych”, generalnie mocno konserwatywnych poglądów, pani poseł (jak myślicie, jakiej partii?) Krystyna Pawłowicz (do tego jeszcze profesor – co w całej tej sprawie nie jest bez znaczenia) została ostatnio poproszona w stacji TVN 24 o komentarz na temat niedawnego marszu feministek w Warszawie, którego celem miał być protest przeciwko traktowaniu kobiet-ofiar gwałtów jako w pewnym sensie współwinnych (bo się na przykład zbyt wyzywająco ubrały).
Marsz został prowokacyjnie nazwany „Marszem Szmat”, a jego uczestniczki – również prowokacyjnie – wystąpiły w nim w mocno roznegliżowanej postaci. I tu się zaczęło.
Całą wypowiedź pani Pawłowicz (trochę ponad 8 minut) można ciągle jeszcze obejrzeć i wysłuchać w Internecie – polecam, tego się nie da streścić, to trzeba jednym cięgiem wysłuchać – niezależnie od własnych odczuć i poglądów. Niezwykle pouczające doświadczenie!
Według zamiarów i chęci redaktora prowadzącego program (a był nim nie kto inny, tylko przesympatyczny Jarosław Kuźniar) miała to być r o z m o w a z panią poseł –profesor, tymczasem te 8 minut z kawałkiem to był tylko i wyłącznie m o n o l o g niezwykle wygadanej Pawłowicz, która ani nie dawała w żaden sposób dojść dziennikarzowi do głosu, ani nie miała najmniejszego zamiaru odpowiadać na stawiane przez niego pytania. Po prostu dorwała się do mikrofonu ogólnopolskiej stacji i powiedziała, to, co powiedziała.
A co powiedziała? Naprawdę – powtórzę raz jeszcze: najlepiej posłuchać samemu, „na własne uszy”. Ale , komu się nie chce szukać, temu tutaj streszczę.
W największym skrócie – pani profesor zmieszała z błotem uczestniczki marszu, w eter poleciało mnóstwo epitetów (to były niby cytaty, ale Pawłowicz posługiwała się nimi z niesłychaną lubością), w ogóle miało się wrażenie, że tę kobietę strasznie kręci właśnie dowalanie tamtym – też kobietom. W pewnym momencie swego monologu-nokautu pani profesor zaczęła wyśmiewać wręcz te części ciała owych uczestniczek marszu, które ośmieliły się odsłonić.
Poddała je, niczym w naukowej dysertacji, miażdżącej krytyce, nazywając je brzydkimi, mało efektownymi, a w związku z tym nie nadającymi się do pokazywania. Jak się ktoś jeszcze nie domyślił, chodziło o … kobiece piersi. I w tym momencie aż prosiło się, żeby pani profesor – chcąc ostatecznie pogrążyć „baby – szmaty’ (tak je cały czas nazywała) paradujące po mieście z mikrymi cyckami; aż prosiło się, żeby sama „wypięła pierś” i …”pokazała swoje”.
Niestety (a może – na szczęście) nie zrobiła tego, więc teraz ci, co tego słuchali, mogą tylko gubić się w domysłach, jakiego to rozmiaru miseczki noszą ów piękny (choć absolutnie nie do pokazywania!) biust pani poseł-profesor.
Trochę ironizuję w tym momencie, ale tak naprawdę, oglądając „popisy” tej pani, wcale nie było mi do śmiechu. Wręcz przeciwnie. Otóż, według mnie, kobieta wydawałoby się – na poziomie, wybrana przez pewną grupę ludzi na swojego przedstawiciela w Sejmie RP, do tego jeszcze z najwyższym w Polsce tytułem naukowym, nie powinna się tak zachowywać. Publicznie. Odsłaniać swoje niezbyt ładne „elementy” wnętrza (nie wiem, czy nie brzydsze od wykpionych piersi „bab – szmat”). Powiem więcej. W swoim kuriozalnym wystąpieniu przed kamerami telewizyjnymi Pawłowicz przebiła bezczelnością i impertynencją słynną wypowiedź świętej pamięci szefa „Samoobrony”, który podczas jednej z konferencji prasowych swego czasu głośno zastanawiał się, „czy prostytutkę można zgwałcić”, rechotając przy tym z wielkim ukontentowaniem.
Od biedy Lepperowi można się było nie dziwić – nigdy wyższych szkół nie kończył, a do polityki przyszedł niemal bezpośrednio od pługa. Tymczasem od profesora – i do tego jeszcze kobiety – trzeba zdecydowanie więcej wymagać.
I tu dochodzę do sedna mojego dzisiejszego felietonu. Bo przecież nie chodzi mi w nim o to, żeby pastwić się nad biedną Pawłowicz (choć wcale ona taka biedna nie jest, no i obrońców na pewno wśród „swoich” znajdzie). Mądrzy ludzie (których, jak się teraz rozglądam wokół siebie, jakby coraz mniej) mówili mi już dawno temu, że tytuły przed nazwiskiem niewiele znaczą. Że nieważny tytuł i stanowisko, urząd, jaki się akurat pełni, tylko to, jakim się jest człowiekiem.
I wszystko się zgadza. Przez ostatnie 30-40 lat namnożyło się w naszym kraju ludzi z wyższym wykształceniem, wszelkiej maści doktorów, docentów i profesorów właśnie, że o prostych magistrach nie wspomnę. Wielu z nich (zwłaszcza ci z „wyższej półki”) swój awans (a przynajmniej jego początki) zawdzięcza t a m t y m czasom (mówiąc wprost: czasom PRL-u i komuny), co teraz wstydliwie usiłują zatuszować w swoich pięknie pisanych, nieskazitelnych życiorysach.
Ale – jak to mówią – słoma jednak od czasu do czasu wyłazi z butów. No i wylazła – z butów (a raczej ust) pani profesor Pawłowicz. I wyłazi z butów wielu jej podobnych „profesorów-przemądrzałków” niemal każdego dnia.
Władysław Frasyniuk – znany również ze swoich kontrowersyjnych wypowiedzi – a dla mnie jeden z tych niewielu mądrych ludzi, których można jeszcze posłuchać w mediach ( co ważne: nie posiadający żadnych tytułów naukowych!), poproszony o skomentowanie słów pani P., potraktował ją tym razem niezwykle łagodnie, mówiąc przy okazji rzecz bardzo ważną. Od wielu lat i niestety niezmiennie polskie uczelnie wyższe plasują się w czwartej, góra trzeciej setce rankingów najbardziej renomowanych uczelni na świecie. Wcale mnie to oczywiście nie cieszy, ale… jakie uczelnie – tacy profesorowie. I odwrotnie. Z paroma wyjątkami, rzecz jasna.
„Szlachectwo zobowiązuje” – brzmi dumna dewiza sprzed lat. A skoro stara polska inteligencja tak naprawdę wyginęła podczas II wojny światowej, a jej resztki wiatr historii rozwiał po całym dosłownie świecie – no to mamy to, co mamy. Panią profesor Pawłowicz i całe „grzędy” gadających „mądrych głów” w telewizji z pięknymi tytułami przed nazwiskiem i zupełną pustką w środku. Bo to, że potrafią dużo i gładko mówić, przecież o niczym nie świadczy. W końcu szczekać – nawet długo i wytrwale – potrafi każdy kundel, a mądrości na żadnej, nawet najlepszej uczelni, nie nauczy.
PS.
Żeby ktoś nie pomyślał, że się jakiś niedouczony z kompleksami wyżywa na biednych „wykształciuchach”: studia wyższe (dzienne) skończyłem, tytuł magistra posiadam. Co, poza samym faktem, nie świadczy absolutnie o niczym.
Boletus
<